Shaw Bob - Kosmiczny kalejdoskop.rtf

(634 KB) Pobierz
Potyczka w letni poranek

Shaw Bob_ Potyczka w letni poranek

Shaw Bob_ Niedorzeczne facsimile

Shaw Bob_ Członek rzeczywisty

Shaw Bob_ Cisi wspólnicy

Shaw Bob_ Element ryzyka

Shaw Bob_ Frywolna Mona Lisa

Shaw Bob_ Niekomiksowa opowieść grozy

Shaw Bob_ Deflacja 2001

Shaw Bob_ Porywacze ciał

Shaw Bob_ Ostatni lot

 

 

Potyczka w letni poranek

 

Błysk srebra na drodze w odległości mniej więcej mili wyrwał Gregga z marzeń. Ściągnął lejce zatrzymując bryczkę i wyjął z kie­szeni marynarki, która leżała obok niego na drewnianej ławeczce, mały oprawny w skórę teleskop. Rozsunął go przy akompaniamen­cie szczęknięć, podniósł do oka i skrzywił się nieznacznie czując ostry, dojmujący ból w łokciach. Był wczesny ranek i mimo upału Gregg miał jeszcze kości zesztywniałe po nocy.

Słońce zaczynało już prażyć ziemię wprawiając dolne warstwy powietrza w niespokojne drganie, teleskop przekazywał obraz płyn­ny, odbarwiony. Widać było młodą kobietę w srebrnej sukni, praw­dopodobnie Meksykankę; Gregg opuścił przyrząd, otarł pot z czoła i usiłował zrozumieć coś z tego, co właśnie zobaczył. Kobieta ubrana na srebrno stanowiłaby rzadki widok wszędzie, nawet w najbardziej zbytkownych salonach Sacramento, ale ukazanie się kogoś takiego na drodze, samotnie, trzy mile na północ od Copper Cross stanowiło wydarzenie, na które Gregg zupełnie nie był przygotowany. Zwła­szcza że pięć minut temu przekroczył niskie pasmo wzgórz, z któ­rego roztaczał się rozległy widok, i mógłby przysiąc, że droga była pusta.

Raz jeszcze spojrzał przez teleskop. Kobieta stała w miejscu i roz­glądała się dokoła jak ktoś, kto zabłądził, co też zdziwiło Gregga. Oczywiście, że obcy przybysz z łatwością mógłby się zgubić w tej części południowej Arizony, ale przecież powinna się była zoriento­wać, że zgubiła drogę, na długo nim się dostała do Copper Cross. Nie rozglądałaby się po monotonnym krajobrazie, jakby to było dla niej coś zupełnie nowego.

Gregg zlustrował teren w poszukiwaniu powozu, zbiegłego czy okulawionego konia, słowem czegoś, co by tłumaczyło obecność ko­biety. Jego uwagę przyciągnęła smuga kurzu towarzysząca dwóm odległym punktom — jeźdźcom widocznym na wschodnim odgałę­zieniu drogi wiodącym ku ranczu Portfielda — i przez chwilę my­ślał, że znalazł rozwiązanie zagadki. Zdarzało się, że Josh Portfield przywoził sobie ze swoich zagranicznych wypadów dziewczyny, i porzucenie zdobyczy gdzieś w szczerym polu, jeśli się okazała nie dość dobra, byłoby w jego stylu. Ale po dokładniejszym przyjrze­niu się jeźdźcom Gregg stwierdził, że zbliżają się do głównego szla­ku i że najprawdopodobniej nie zdają sobie sprawy z obecności ko­biety. Pojawienie się mężczyzn dało mu dodatkowo do myślenia; ich drogi muszą się nieuchronnie skrzyżować.

Gregg nie był człowiekiem ostrożnym z natury i przez pierwsze czterdzieści osiem lat życia niemal rozmyślnie pchał się na oślep w każdą niebezpieczną sytuację, ufny we własny instynkt samoza­chowawczy i szybki refleks, które go zawsze ratowały z opresji (je­śli w nią przypadkiem popadł). Ta właśnie filozofia kazała mu przy­jąć na siebie rolę nieoficjalnego stróża porządku i postawiła go w pewne upalne popołudnie tamtego niemiłosiernie gorącego lata wobec zadania ponad siły: należało uspokoić Josha Portfielda i jego czterech awanturujących się pijanych kompanów. Gregg wyszedł z tego z kontuzją rąk i nowym zwyczajem planowania każdego po­sunięcia z namysłem godnym mistrza szachowego.

Obecna sytuacja wydawała się niegroźna, ale jak na jego gust zawierała zbyt wiele nieznanych elementów. Wziął dubeltówkę z dna bryczki, załadował w nią dwa grzechoczące głucho naboje i odwiódł kurki. Przeklinając sztywność własnych rąk wsunął broń w pętlę z surowej skóry przybitą pod siedzeniem. Była to praktyka niezbyt godna pochwały i urządzenie niebezpieczne, szczególnie dla kogoś, kto by zechciał jechać obok, ale przecież gdyby okaza-ł przy­jazne czy przynajmniej nie nadmiernie wrogie zamiary, można go było ostrzec.

Szarpnął lejcami i koń wyrwał do przodu, a lśniące plamy na jego bokach zamigotały. Gregg wbił wzrok przed siebie i zobaczył, jak dwaj jeźdźcy przecinają odgałęzienie drogi i zatrzymują się przy błysku srebrzystego ognia, jakim wydała się teraz oglądana gołym okiem kobieta. Miał w jej imieniu nadzieję, że ci dwaj to jedni

z przyzwoitszych pracowników Josha, dzięki którym jego ranczo ja­koś funkcjonowało, a nie uczestnicy jego nocnych wypadów. Obser­wując dalej tę scenę zauważył, że jeźdźcy ani nie zsiadają z koni, ani ich nie zatrzymują, lecz siedząc w siodłach wolno zataczają wo­kół kobiety coraz mniejsze kręgi. Z tego faktu wywnioskował, że jego nadzieje były płonne, i poczuł w żołądku przykry niepokój. Dawniej, przed kontuzją rąk, zaciąłby pewnie konia i zmusił go do galopu; dziś w pierwszym odruchu miał ochotę zawrócić. W rezulta­cie wybrał kompromis: pozwolił bryczce toczyć się niespiesznie, w nadziei, że nie zostanie zamieszany w sprawę.

Kiedy się zbliżył do kobiety, stwierdził, że nie ma na sobie — jak pierwotnie sądził — mantyli, tylko dziwną szatę z kapturem naciągniętym na głowę. Okrążona przez jeźdźców, miotała się to w jedną, to w drugą stronę. Gregg przeniósł uwagę na mężczyzn i ze zgrozą rozpoznał w nich Wolfa Caleya i Siggy'ego Sorensona. Siwe włosy i biała broda Caleya nie licowały z apetytami i ins­tynktami młodego barbarzyńcy, jakimi się odznaczał; jak zwykle miał zatkniętego za pas starego Trantora kaliber 54. Szwed Sorensen, potężnie zbudowany trzydziestoletni eks-górnik, nie miał przy sobie strzelby, ale było to bez znaczenia — w jego potężnym ciele czaiła się śmiercionośna siła broni palnej. Obaj należeli do tej grupy ludzi, którzy przed dwoma laty dali Greggowi nauczkę za to, że miesza się w sprawy Portfielda. Udawali, że nie widzą nadjeżdżającego, i dalej krążyli wokół kobiety, od czasu do czasu wychylając się z siodeł i usiłując zerwać jej z głowy kaptur. Gregg zatrzymał bryczkę o kilka kroków od nich.

— Widzę, że się dobrze bawicie, chłopcy — zagadnął ich od nie­chcenia.

W tej samej chwili kobieta obróciła się ku niemu i Gregg do­strzegł jej pociągłą, bladą, przestraszoną twarz. Pod wpływem na­głego ruchu niezwykła srebrna szata przylgnęła do jej ciała i Gregg z przerażeniem stwierdził, że jest w zaawansowanej ciąży.

— Spływaj, Billy — powiedział obojętnie Caley nie odwracając nawet głowy.

— Wydaje mi się, że powinniście zostawić panią w spokoju.

— A mnie się wydaje, że musisz lubić odgłos łamania własnych kości — odparł Caley. Znów sięgnął do kaptura kobiety, która uchyliła się przed jego ręką.

— Dość tego, Wolf. — Gregg spojrzał na ofiarę. — Ogromnie mi przykro. Jeśli się pani wybiera do miasta, mogę panią podwieźć.

— Do miasta? Podwieźć? — Miała niski głos i bardzo dziwny akcent. — Czy pan jest Anglikiem?

Zanim Caley wmieszał się do rozmowy, Gregg zdążył się jeszcze zdziwić, że biorą go za Anglika, a nie za Amerykanina tylko na tej podstawie, że mówi po angielsku.

— Ty się nie wtrącaj, Billy — powiedział Caley. — Już my wie­my, jak się obchodzić z Meksykanami, którzy się przekradają przez granicę.

— Ona nie jest Meksykanką.

— A kto cię pyta? — ze złością powiedział Caley, sięgając do kol­by Trantora.

Sorensen zawrócił konia, podjechał do bryczki i zajrzał do jej tyl­nej części. Oczy mu się rozszerzyły, kiedy zobaczył zakopane w sło­mę ogromne gąsiory.

— Hej, popatrz no, Wolf! — zawołał. — Pan Gregg wiezie do miasta całą partię swojej najlepszej pulgue. Urządzimy sobie tu za­raz wszyscy wspaniałą bibę.

Caley natychmiast obrócił się ku niemu; na jego brodatej twarzy malował się niemal błogi wyraz.

— Dawaj tu jedną z tych skorup.

Gregg wsunął prawą rękę pod siedzenie bryczki.

— Będzie cię to kosztowało osiem pięćdziesiąt.

— Nie mam zamiaru płacić osiem pięćdziesiąt za byle sok z kak­tusa. — Caley potrząsnął głową, popędził konia i znalazł się koło bryczki, dokładnie na wysokości poprzecznej ławeczki.

— Tyle płaci mi Whaley, ale powiem wam, co zrobimy — rzekł spokojnie Gregg. — Dam każdemu po gąsiorku na kredyt i wy tu sobie popijecie, a ja zabiorę panią do miasta. Musiała zabłą­dzić i... — przerwał widząc, że zupełnie niewłaściwie ocenił nastrój Caleya.

— A ty sobie wyobrażasz, że kim jesteś? — warknął tamten. — Ja­kim prawem gadasz do mnie jak do dzieciaka! Gdyby to ode mnie zależało, wykończyłbym cię już wtedy dwa lata temu, Gregg. A wła­ściwie... — Caley ściągnął usta, tak że tworzyły jedynie żółty punkt na tle białej brody, a jego porcelanowo-błękitne oczy zalśniły pod wpływem nagłej myśli. Otwarcie trzymał teraz rękę na kolbie Tran­

tora i chociaż go nie wyciągnął, to jednak kciukiem zdołał odwieść kurek.

Gregg rozejrzał się po wibrującym, cichym krajobrazie, popa­trzył na bezosobową dekorację Sierra Madre; wiedział, że pozostała mu być może już tylko jedna sekunda na podjęcie decyzji i działa­nie. Caley nie znajdował się dokładnie na linii strzału ukrytej du­beltówki i siedząc na koniu był znacznie ponad poziomem lufy, ale Gregg nie miał wyboru. Z trudem zgiąwszy zesztywniały staw łok­cia zdołał sięgnąć do spustu i mocno go nacisnąć. W ostatnim mo­mencie Caley pojął, co się święci, i próbował uskoczyć w bok. Huk­nął strzał i zwarta wiązka śrutu rozdarła mu but tuż powyżej kostki, a następnie wyryła krwawy ślad w końskim zadzie. Przerażone zwierzę wytrzeszczając ślepia stanęło dęba w obłoku czarnego dy­mu i runęło na bok z Caleyem w siodle. Gregg usłyszał koszmarny trzask łamanej grubej kości, a zaraz potem krzyk.

— Nie! — wrzasnął Sorensen z grzbietu swojej klaczy, która po­niosła. — Nie strzelaj! — Spiął konia ostrogami, ujechał z pięćdzie­siąt jardów i zatrzymał się z rękami w górze.

Gregg patrzył na niego przez chwilę ogłupiały, zanim zdał sobie sprawę, że — na skutek hałasu, dymu i ogólnego zamiesza­nia — Szwed nie ma pojęcia ani co się stało, ani że jego przeciwnik jest w tej chwili bezbronny. Nieustanne ryki Caleya za każdym ra­zem, gdy jego powalony koń usiłował się go pozbyć, utrudniały Greggowi myślenie. Zagadkowa kobieta stał z twarzą ukrytą w dło­niach.

— Nie ruszaj się! Gregg krzyknął do Sorensona, a następnie zwrócił się do kobiety. — Proszę, niech pani wsiada, najlepiej bę­dzie, jak się stąd oddalimy.

Zaczęła gwałtownie dygotać, ale nie ruszyła się z miejsca. Gregg zeskoczył na ziemię, wyjął podwieszoną dubeltówkę, podszedł do kobiety i pociągnął ją w stronę bryczki. Szła ulegle i pozwoliła pod­sadzić się na ławeczkę. Gregg usłyszał tuż za sobą tętent kopyt, a kiedy się odwrócił, zobaczył, że koń Caleya uwolnił się i rwie ga­lopem na wschód, w kierunku rancza Porfielda. Caley leżał trzy­mając się za złamane udo. Przestał krzyczeć i jak gdyby odzyskał panowanie nad sobą. Gregg podszedł do niego, ukląkł i na wszelki wypadek wyjął mu zza pasa ciężki pięciostrzałowy pistolet z od­wiedzionym kurkiem.

— Masz szczęście, że nie wypalił — powiedział zwalniając ostroż­nie kurek i wsuwając broń za własny pasek. — Postrzelona noga to jeszcze nie jest najgorsze, co może się przytrafić mężczyźnie.

— Ty już jesteś trup, Gregg — powiedział Caley słabym głosem, spokojnie, z zamkniętymi oczyma. — Josh jest teraz daleko... ale niedługo wróci i... przyprowadzi mi cię... żywego... i ja...

— Oszczędzaj tchu — poradził mu Gregg nie zdradzając się z wątpliwościami co do własnej przyszłości. — Josh z pewnością uważa, że jego ludzie sami powinni sobie radzić. — Wrócił do brycz­ki, wdrapał się na siedzenie i usiadł obok pochylonej, odzianej na srebrno postaci.

— Zawiozę teraz panią do miasta — powiedział. — Ale to wszy­stko, co mogę dla pani zrobić. Dokąd się pani wybiera?

— Wybiera? — Słowo było jej wyraźnie obce i Gregg nie miał wątpliwości co do tego, że angielski nie jest jej rodzimym językiem, chociaż nie wydała mu się ani Hiszpanką, ani Meksykanką.

— Tak. Dąkąd pani jedzie?                       ^

— Ja nie mogę jechać do miasta,

— Dlaczego?

— Książę by mnie tam znalazł. Nie mogę jechać do miasta.

— Hę? — Gregg szarpnął lejcami i bryczka ruszyła. — Czy chce pani powiedzieć, że z jakiegoś powodu jest pani ścigana? Zawahała się.

— Tak:

— To przecież nie może być nic poważnego, a poza tym ten ktoś musi mieć wzgląd na pani...

Kiedy Gregg męczył się nad doborem słów, kobieta zsunęła z gło­wy kaptur ręką, która drżała w dalszym ciągu w sposób dostrzegal­ny. Miała dwadzieścia kilka lat, złociste włosy i białą cerę wskazu­jącą na miejskie pochodzenie. Był pewien, że w normalnych wa­runkach jest śliczna, ale pod wpływem strachu, szoku, a może i wy­czerpania jej twarz wydawała się martwa, a szare oczy miały wy­raz zaszczucia.

— Pan musi być dobrym człowiekiem — rzekła wolno. — Gdzie pan mieszka?

— Jakieś trzy mile stąd w tamtej stronie.

— Czy pan mieszka sam?

— Tak, ale... — bezpośredniość jej indagacji speszyła Gregga, który zapomniał języka w gębie. — A gdzie jest pani mąż?

— Ja nie mam męża. Odwrócił od niej wzrok.

— Myślę, że jednak będzie lepiej, jeśli pojedziemy do miasta.

— Nie! — Kobieta uniosła się, jakby zamierzała wyskoczyć z bryczki w biegu, a następnie złapała się za wzdęty brzuch i z po­wrotem opadła na siedzenie. Gregg poczuł, że opiera się o niego ca­łym ciężarem. Przerażony rozejrzał się w poszukiwaniu jakiejkol­wiek pomocy, ale zobaczył jedynie Sorensona, który klęczał przy Caleyu. Caley siedział prosto i obaj mężczyźni śledzili bryczkę i jej pasażerów jadowitym wzrokiem węży.

Zatrwożony nagłością, z jaką przestał decydować o własnym losie, Gregg zaklął pod nosem, zatoczył bryczką półkole i zawrócił w stro­nę domu.

Domek był mały — powstał mniej więcej przed dziesięciu laty jako jedna z szeregu chat używanych przez pastuchów z dużego, ale podupadłego rancza. Gregg skupił go razem z kawałkiem ziemi w czasach, kiedy zanosiło się na to, że sam zostanie farmerem, i do­budował jeszcze dwie izby, co z zewnątrz nadało chałupinie dość obskurny wygląd. Po niefortunnym starciu z ludźmi Portfielda, po którym nie mogło być mowy o niczym więcej, jak uprawa zagonka warzyw, sprzedał większość ziemi zostawiając sobie dom. Nie była to najlepsza transakcja z punktu widzenia nowego nabywcy, ale stanowiła dowód, że niektórzy ludzie w okolicy cenili sobie wysiłki Gregga w kierunku egzekwowania prawa.

— No, to jesteśmy na miejscu — powiedział. Pomógł wy­siąść z bryczki kobiecie, która wsparła się na nim całym ciężarem. Gregg poczuł się speszony tak bliskim fizycznym kontaktem. Sta­nowiła dla niego całkowitą zagadkę, ale zdawał sobie sprawę, że nie nawykła do brutalności. Wprowadził ją do środka i wskazał naj-wygodniejsze krzesło w głównej izbie. Usiadła z zamkniętymi oczy­ma, przyciskając brzuch rękami.

— Proszę pani... — powiedział zaniepokojony. — Czy to już czas... na... to znaczy pani pewnie potrzebuje lekarza? Otworzyła szeroko oczy.

— Nie! Nie! Lekarza nie!

— Ależ jeżeli pani będzie...

— Jeszcze czas — powiedziała już nieco pewniejszym głosem.

— Wszystko jedno, najbliższy lekarz mieszka około pięćdziesięciu mil stąd. Prawie tak daleko jak najbliższy szeryf.

Gregg spojrzał na nią i ze zdziwieniem stwierdził, że spowijająca ją szata z jednego kawałka, która w słońcu świeciła jak srebrna do-larówka prosto z mennicy, teraz jest szaroniebieska. Przyglądając się sukni stwierdził, że nie widzi w niej żadnych szwów ani nawet fastrygi. Jego zdumienie wzrosło.

— Chce mi się pić — powiedziała kobieta. — Czy ma pan coś do picia?

— Było za gorąco, żeby rozpalać ogień, więc nie ma kawy, ale jest woda źródlana.

— Poproszę wody.

— Poza tym jest dużo whisky i pulque. Ja sam pędzę ją tu na miejscu. To pani nie zaszkodzi.

— Poproszę wody.

— Dobrze. — Gregg podszedł do dębowego szaflika, podniósł przykrywkę i zaczerpnął wielką łyżką chłodnej wody.

Kiedy się odwrócił, zobaczył, że kobieta rozgląda się po nagich sosnowych ścianach i prymitywnych sprzętach z mieszaniną odrazy i rozpaczy. Zrobiło mu się jej żal.

— Izba jest bardzo skromna — powiedział — ale mieszkam tu sam, a mnie niewiele potrzeba.

— Nie ma pan kobiety?

I znów uderzył Gregga kontrast pomiędzy jej nobliwym wyglą­dem a obcesowością pytań. Pomyślał o Ruth Jefferson pracującej w sklepie w Copper Cross, która mogłaby mieszkać w tym domu, gdyby sprawy przybrały inny obrót, i potrząsnął głową. Kobieta wzięła od niego emaliowaną chochlę i upiła trochę wody.

— Chlałabym tu u pana zostać — powiedziała.

— Proszę bardzo, może się tu pani zatrzymać na jakiś czas — rzekł niepewnie, zaniepokojony taką perspektywą.

— Chciałabym zostać na sześć dni. — Spojrzała mu spokojnie prosto w oczy. — Aż do urodzenia mojego syna. Gregg parsknął z niedowierzaniem.

— To nie szpital, a ja nie jestem akuszerką.

— Dobrze zapłacę. — Sięgnęła pod szatę i wyjęła kawałek żół­tego metalu, który połyskiwał tłusto jak złoto wysokiej próby. Sztabka, z zaokrąglonymi krawędziami i rogami, miała wymiary ja­kieś osiem cali na cal. — Za każdy dzień jedną taką. Razem będzie sześć.

— Ale przecież to nie ma najmniejszego sensu — wyjąkał Gregg. — Nie wie pani nawet, czy sześć dni wystarczy.

— Mój syn przyjdzie na świat pojutrze.

— Ale przecież pani nie może mieć pewności.

— Owszem, mogę.

— Pani... ja... — Gregg wziął do ręki ciężką sztabkę. — To można by wymienić na masę pieniędzy w banku.

— Nie jest kradziona, jeśli o to panu chodzi.

Gregg odchrząknął i nie chcąc sprzeciwiać się ani wypytywać go­ścia, zaczął oglądać złotą sztabkę w poszukiwaniu jakiejś próby. Ale nie było żadnych tłoczeń i kruszec miał niemal oleistą powierzchnię, jak czyste dwudziestoczterokaratowe złoto.

— Ja przecież nie powiedziałem, że to jest kradzione, ale nieczę­sto się zdarza, żeby majętne damy przychodziły tu do mnie rodzić dzieci. — Uśmiechnął się krzywo. — Prawdę powiedziawszy, pani jest pierwsza.

— Delikatnie pan to ujął. — Odwzajemniła mu się uśmie­chem. — Rozumiem, jak dziwne musi się to panu wydawać, ale nie wolno mi nic wyjaśniać. Jedyne, co mogę powiedzieć, to że nie po­pełniłam żadnego wykroczenia przeciw prawu.

— Po prostu na jakiś czas poszukuje pani ukrycia?

— Niechże pan zrozumie, że istnieją inne społeczeństwa, w któ­rych panują inne prawa niż w Meksyku.

— Pani wybaczy — rzekł Gregg ze zdziwieniem — ale te tereny należą do Stanów od roku 1848.

— To mnie proszę wybaczyć — powiedziała ze skruchą. — Geo­grafia nigdy nie była moją mocną stroną, a poza tym jestem bar­dzo daleko od domu.

Gregg zaczął podejrzewać, że usiłują go w coś wrobić, i postano­wił się nie dać.

— A co z tym księciem?

Promień słońca, odbity w chochli, którą trzymała, rozszczepił się na koncentryczne kręgi.

— To nieładnie z mojej strony, że chciałam pana tym wszystkim obarczyć — powiedziała. — Pójdę sobie, jak tylko odpocznę.

— Pójdzie pani, dokąd? — Gregg roześmiał się pogardliwie czu­jąc, że się angażuje w tę historię, niezależnie od jej czy nawet od swojej własnej woli. — Pani sobie chyba nie zdaje sprawy z tego, w jakiej zapadłej dziurze się pani znajduje. Jak pani się tu do­stała?

— To ja już sobie pójdę. — Wstała z pewną trudnością, a jej ma­ła twarz zrobiła się jeszcze bledsza niż zwykle. — Dziękuję za tę pomoc, jaką mi pan okazał. Mam nadzieję, że przyjmie pan tę sztabkę złota...

— Proszę siadać — powiedział Gregg zrezygnowany. — Jeśli pani jest na tyle szalona, żeby chcieć tu zostać i rodzić dziecko, ja jestem na tyle szalony, żeby na to przystać.

— Dziękuję. — Usiadła ciężko i Gregg zobaczył, że jest bliska omdlenia.

— Nie ma powodu bez przerwy mi dziękować — burknął chcąc zatuszować fakt, że w jakiś niejasny sposób sprawia mu przy­jemność, że młoda, piękna kobieta po tak krótkiej znajomości jest gotowa powierzyć się jego opiece. „Pan musi być dobrym człowie­kiem" — tak brzmiały niemal pierwsze słowa, które do niego po­wiedziała, i w tym momencie Gregg uświadomił sobie, jak uciążli­we było jego życie w ciągu ostatnich dwóch lat. Na pół kaleki, wy­jałowiony uczuciowo przez pięćdziesiąt lat ciężkiego życia, powinien być całkowicie uodporniony na wszelkiego rodzaju romantyczne po­rywy, zwłaszcza że kobieta mogła się z powodzeniem okazać jakąś cudzoziemską arystokratką, która w normalnych okolicznościach na­wet by na niego nie spojrzała. Faktem jednak było, że wystąpił w jej obronie i z jej powodu znów znalazł się w opałach. No i teraz była całkowicie od niego zależna i gotowa zamieszkać w jego domu. A przy tym młoda, piękna i tajemnicza — połączenie cech, którym się nie mógł oprzeć teraz, jak i nie oparłby się ćwierć wieku temu.

— Bądźmy przede wszystkim praktyczni — zaproponował, reagu­jąc w ten sposób na wybryki własnej wyobraźni. — Może pani na ten tydzień zająć moje łóżko. Jest czyste, ale będzie nam potrzebna świeża bielizna. Pojadę do miasta i zrobię jakieś zakupy.

Wydawała się przestraszona.

— Czy to jest konieczne?

— Oczywiście. Niech się pani nie martwi, nie powiem nikomu, że pani tu jest.

— Dziękuję — odrzekła. — A co z tamtymi dwoma mężczyznami?

— A co może z nimi być?

— Muszą wiedzieć, że ja tu z panem przyjechałam. Czy oni tego nie rozpowiedzą?

— Jeśli nawet, to nigdzie tam, gdzie by to miało znaczenie. Lu­dzie Portfielda nie utrzymują stosunków z mieszkańcami miasta ani z nikim w okolicy. — Gregg wyjął zza pasa pistolet Caleya, żeby go odłożyć do szafki, ale kobieta wyciągnęła rękę i poprosiła, żeby jej pokazał broń. Nieco zdziwiony, podał jej pistolet i zauważył, że pod wpływem ciężaru opadła jej ręka.

— To nie jest damska broń — powiedział.

— Rzeczywiście — spojrzała na niego. — Jaka jest jego prędkość początkowa? Gregg znowu parsknął okazując rozbawie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin