Ostatnia zagadka.doc

(97 KB) Pobierz
Ostatnia zagadka

Ostatnia zagadka

 

Z niewymownym bólem przystępuję do opisu wypadków, w których po raz ostatni mam

mówić o niezwykłym talencie mego przyjaciela Sherlocka Holmesa. Wspomnienie to, jeśli

mam być szczery, jest dla mnie tak bolesne, że chętnie pominąłbym szczegóły fatalnego wydarzenia,

które w moim życiu spowodowało pustkę nie do zapełnienia; jednak sumienie każe

mi przemóc stratę osobistą i szczegółowo opisać tragiczny zgon mego przyjaciela; zmuszają

mnie do tego również ogłoszone niedawno listy pułkownika Jamesa Moriarty'ego, w których

ów stara się zrehabilitować pamięć swego brata. Ponieważ jestem jedynym świadkiem tego,

co zaszło pomiędzy profesorem Moriartym a mym przyjacielem Holmesem, dlatego uważam

za swój obowiązek ogłosić prawdę drukiem, prawdę, spaczoną niestety, przez brata zmarłego

profesora.

Zaznaczyłem już, zdaje się, we wcześniejszych opowiadaniach, że po moim ożenku i podjęciu

praktyki, naturalną koleją rzeczy, moja dotychczasowa zażyłość z Holmesem znacznie

się rozluźniła. Od czasu do czasu przychodził jeszcze do mnie, prosząc, bym mu towarzyszył

i współdziałał w jego poszukiwaniach; zdarzało się to jednak coraz rzadziej, aż wreszcie w

roku 1890 zaledwie trzy razy brałem udział w jego wyprawach. Dlatego też zdziwiłem się

niezmiernie, gdy w roku 1891, 24 kwietnia wieczorem, niespodzianie zjawił się

u mnie. Zauważyłem od razu, że od naszego ostatniego spotkania bardzo się zmienił, zmizerniał,

wychudł.

– A tak! – rzekł w odpowiedzi na moje słowa współczucia. – Ostatnimi czasy wiele pracowałem.

Nagromadziło się tego tyle, a ja, jak zwykle, nie oszczędzałem siebie. Czy nie masz

nic przeciwko temu, żebym zamknął okiennice?

Pokój oświetlała tylko jedna lampa, przy której siedziałem i czytałem książkę. Holmes

przemknął się ukradkiem koło ściany i zamknął okiennice, uważnie umocowawszy zasuwy od

wewnątrz.

– Boisz się czegoś? – zapytałem.

– Tak jest, boję się.

199

– Czego?

– Wystrzału z fuzji.

– Jak mam to rozumieć?

– Mam nadzieję, mój drogi, że znasz mnie na tyle, by wiedzieć, że nie jestem przesadnie

nerwowy. Byłoby jednak rzeczą nierozsądną lekceważyć niebezpieczeństwo, jeżeli ono naprawdę

istnieje. Daj mi, proszę, zapałkę! Z widoczną przyjemnością zaciągnął się papierosem.

– Muszę cię przeprosić – rzekł po chwili – że tak późno przychodzę, a zarazem prosić cię,

abyś nie miał mi za złe, że odejdę od ciebie nie jak porządni ludzie, lecz przełażąc przez parkan

w ogrodzie.

– Co to wszystko ma znaczyć? – zapytałem.

Wyciągnął ku mnie dłoń i przy świetle lampy ujrzałem, że dwa palce ręki były skaleczone.

– Jak widzisz, mam powód do obawy – rzekł z uśmiechem. – A czy pani Watson w domu?

– Nie, nie ma jej; pojechała z wizytą.

– Więc jesteś sam w domu?

– Najzupełniej sam.

– Tym lepiej. Przyszedłem zaproponować ci, byś za jakiś tydzień pojechał ze mną do Europy.

– Dokąd mianowicie?

– Dokąd chcesz. Wszystko mi jedno, byleby wyjechać. Było w tym coś dziwnego. Ostatnia

rzecz, o jaką mógłbym podejrzewać Holmesa, to właśnie bezcelowy wyjazd, zupełnie nie

leżący w jego charakterze. A do tego ta twarz – blada i zmęczona – z widocznymi oznakami

nadludzkiego wręcz napięcia.

Spostrzegł moje zdumienie i, przybrawszy ulubioną pozę, w której zwykł oplatać rękoma

kolana, zaczął mi objaśniać, co się święci.

– Nie słyszałeś prawdopodobnie nigdy o profesorze Moriartym? – zapytał.

– Istotnie, nie słyszałem.

– W tym właśnie tkwi jego geniusz! Człowiek ten jest sprężyną każdej zbrodni, jaka ma

miejsce w Londynie, i nikt o nim nic nie wie. Gdyby mi się udało uwolnić świat od jego osoby,

uważałbym, mój drogi, że doszedłem do szczytu chwały i usunąłbym się całkiem z czynnego

życia. Tym bardziej że moje ostatnie poczynania w sprawie dwóch państw Skandynawii

i Republiki Francuskiej na tyle zabezpieczyły mnie materialnie, że mógłbym już całkowicie

poświęcić się badaniom chemicznym, które tak umiłowałem. Nie mogę jednak, zaznać spokoju,

wiedząc, że taki człowiek, jak profesor Moriarty, oddycha wolnym powietrzem, przemierza

swobodnie ulice Londynu!

– Cóż on takiego zrobił?

200

– Jego kariera jest niezwykła. Pochodzi z dobrej rodziny, starannie wychowany, obdarzony

przy tym niezwykłymi zdolnościami matematycznymi. Już w dwudziestym roku życia swymi

pracami w tej dziedzinie zwrócił powszechną uwagę i wkrótce otrzymał katedrę profesorską

na jednym z uniwersytetów. Czekała go świetna przyszłość. Ale człowiek ten miał w sobie

zbrodnicze skłonności, poszedł za ich głosem, a dzięki swym niezwykłym zdolnościom jeszcze

je spotęgował. Stał się geniuszem zła. Mroczne wieści o tym rozniosły się po mieście, w

którym mieszkał, tak że był zmuszony opuścić katedrę profesorską i przenieść się do Londynu.

Oto wszystko, co w ogóle wiedzą o nim, ja zaś .opowiem ci, co sam na jego temat odkryłem.

Jak wiesz zapewne, mój drogi Watsonie, nikt nie jest zaznajomiony lepiej ode mnie z tym

wszystkim, co się dzieje w londyńskim półświatku. Od wielu już lat podejrzewałem, iż w

Londynie istnieje jakaś potężna organizacja, która działa wbrew prawu, sprawiedliwości i

bierze pod swoją opiekę przestępców. Czy to znaczniejsza kradzież, czy zabójstwo, wszędzie

czułem tę tajemniczą silę, wykryłem ją w wielu przestępstwach, których nie rozwiązano, a w

których wyświetlaniu brałem udział jedynie pośredni. Całymi dniami mozoliłem się nad wykryciem

tej tajemnej organizacji i oto nareszcie po wielu trudach i zawodach, krok za krokiem

udało mi się dojść do samego źródła tej siły i dociec, że jej głównym zbrodniczym motorem

jest były profesor Moriarty.

Jest on stanowczo Napoleonem zbrodni i występku. Połowa przestępstw w stolicy, nie

wyjaśnionych i nie rozwikłanych, jest dziełem jego ręki. Jest to geniusz, filozof, myśliciel,

poeta. Umysłowość nadzwyczajna. Jak omotany pająk pozostaje on w środku pajęczyny; pajęczyna

jednak posiada milion rozgałęzień i drgnięcie każdego z nich on zna doskonale. Osobiście

nie działa. Jedynie planuje. Jego agenci są jak piasek, liczni i doskonale zorganizowani.

Czy trzeba popełnić zbrodnię, czy sfałszować papiery, czy zlikwidować kogoś, kto im zawadza,

donoszą o tym profesorowi; rzecz w lot zostaje obmyślona, zarządzona i wykonana.

Agenta nieraz złapią, ale na jego uwolnienie zawsze znajdują się pieniądze i pomoc, jakiej

potrzeba. Tylko główna sprężyna, oś wszystkiego, siła, rządząca agentami, pozostaje poza

kołem podejrzeń. To on jest organizatorem zbrodni,, spoiwem wszystkich przestępstw, Watsonie.

Odkryłem to i poświęciłem wszystkie siły, by go zdemaskować i zniszczyć.

Lecz profesor potrafił otoczyć się murem nieprzebytym; wszystkie moje wysiłki, by go

przyłapać na gorącym uczynku i pociągnąć do odpowiedzialności, spełzły na niczym. Znasz

moje zdolności, Watsonie; po trzech miesiącach wytężonej pracy mogę ci śmiało powiedzieć,

że spotkałem wreszcie godnego przeciwnika, przeciwnika, który dorównuje mi siłą intuicji i

przewidywania. Często podziw dla jego geniuszu brał we mnie górę nad odrazą, jaką budziły

w moim umyśle jego zbrodnie. Wreszcie zrobił maleńki błąd, błąd ledwie dostrzegalny; skorzystałem

z tego, pochwyciłem nić i począłem ze swej strony oplatać go pajęczą siecią. Teraz

201

już mi się nie wyśliźnie. Za trzy dni, a więc w przyszły poniedziałek, profesor i główni członkowie

jego szajki nareszcie znajdą się w rękach sprawiedliwości. A wtedy rozpocznie się proces,

największy i najciekawszy w tym stuleciu; ujawnionych zostanie około czterdziestu

zbrodni i złoczyńcy zostaną powieszeni. Do tego jednak czasu wszystko musi pozostać w

najgłębszej tajemnicy, gdyż mogą się oni wymknąć, pomimo niezbitych dowodów.

Gdybym mógł działać w tej sprawie bez wiedzy profesora Moriarty'ego, wszystko by było

w porządku. Moriarty jednak jest zanadto czujny i wie o każdym moim kroku. Nieraz już

starał się wymknąć z mej sieci, ale jak dotąd umiałem temu zapobiec. Nigdy jeszcze nie natężyłem

sił bardziej i nigdy jeszcze nie miałem takiego przeciwnika. Dziś rano zrobiłem ostateczne

przygotowania; za trzy dni wszyscy zostaną ujęci. Siedziałem w swym pokoju i właśnie

sprawę tę opracowywałem, gdy naraz drzwi się otworzyły i przede mną stanął profesor

Moriarty.

Chociaż nerwy mam mocne, Watsonie, to jednak wyznaję, drgnąłem, gdy człowiek, który

od dawna był celem mych działań, stanął przede mną oko w oko. Poznałem go od razu. Jest

wysoki i szczupły, czoło ma nadmiernie wysunięte, oczy głęboko osadzone. Starannie wygolony,

ma minę aktora, chociaż dotychczas zachował w ruchach coś profesorskiego. Plecy nieco

pochylone od mozolnej pracy, a głowa zaledwie się porusza jakimś gestem złowieszczym,

wężowym. Utkwił we mnie oczy i przyglądał się z wielką uwagą.

– Jesteś pan mniej odważny, niż się tego spodziewałem – rzekł wreszcie – jest rzeczą dosyć

niebezpieczną trzymać w kieszeni nabity rewolwer.

Istotnie, gdy wchodził, kierowany instynktem i przeczuciem, że może mi grozić niebezpieczeństwo,

odruchowo sięgnąłem po leżący na komodzie rewolwer i włożyłem go do kieszeni.

Gdy to powiedział, wyjąłem rewolwer i położyłem go przy sobie na stole. Profesor

uśmiechnął się najniewinniej w świecie, lecz z wyrazu jego oczu wyczytałem, że ostrożność

ta z mej strony nie była zbyteczna.

– Pan prawdopodobnie nie wie, kim jestem? – zapytał.

– Przeciwnie. Zdaje mi się, że już tego dowiodłem. Proszę, niech pan siada. Mogę panu

poświęcić pięć minut, jeżeli ma mi pan coś do powiedzenia.

– Wszystko, co mam panu do powiedzenia, już pan odgadł – rzekł.

– W takim razie musiał pan też zgadnąć moją odpowiedź – odparłem.

– Nie da się tego cofnąć?

– Nie!

Sięgnął do kieszeni, a ja po rewolwer; on jednakże wyjął tylko notatnik, z którego odczytywał

następujące daty:

– 4 stycznia stanął pan pierwszy raz na mojej drodze; 23 stycznia znowu mnie pan zaniepokoił;

w połowie lutego zaszkodził mi pan poważnie; w końcu marca zepsuł mi pan plany, a

202

teraz, w końcu kwietnia, dzięki pańskim pościgom, znalazłem się w takich opałach, że mogę

nawet stracić wolność. To staje się nie do zniesienia.

– Właściwie czego pan sobie życzy? – zapytałem.

– Musi pan ze wszystkiego zrezygnować, panie Holmes, mówię to poważnie.

– Dobrze, po poniedziałku! – odpowiedziałem.

– Niech pan nie żartuje! Człowiek z pańską inteligencją powinien już zrozumieć, że pozostało

mu tylko jedno: wycofać się. Doprowadził pan do tego, że nie mamy wyboru, jeśli idzie

o pana. A zaręczam, że, poznawszy pański niezwykły talent, z dużą przykrością sięgnąłbym

do ostatecznych środków. Pan się śmieje, panie Holmes, ja jednak zapewniam pana, że mówię

serio.

– Niebezpieczeństwo jest nieodłączną cząstką mego powołania! – odparłem.

– My jednak nie rozmawiamy o niebezpieczeństwie, panie Holmes, lecz o niechybnej zagładzie.

Stanął pan na drodze nie pojedynczej osoby, lecz całej potężnej organizacji; jej zasięgu

i potęgi, mimo swego intelektu, nie zdołał pan ogarnąć. Dlatego powtórzę: albo się pan

wycofa, panie Holmes, albo zginie.

– Obawiam się – powiedziałem podnosząc się – że rozmowa z panem odciąga mnie od

ważnych i pilnych spraw. Moriarty też powstał i smętnie pokiwał głową.

– Szkoda! – rzekł. – Zrobiłem wszystko, co mogłem. Znam pańskie szanse w najdrobniejszych

szczegółach: do poniedziałku nic pan nie zrobi. Jest to pojedynek pomiędzy panem i

mną, panie Holmes. Pan ma nadzieję pokonać mnie. Jednak zapewniam pana, że to się nie

uda. Jeżeli coś mi się stanie, zginie pan w tej samej chwili.

– Panie Moriarty! – odpowiedziałem mu na to – powiedział pan parę komplementów o

moim talencie. Proszę pozwolić powiedzieć sobie w zamian, że gdybym mógł być pewien

pierwszego, bez wahania pogodziłbym się z tym drugim.

– Mogę panu przyrzec tylko to drugie – rzekł ze zjadliwym uśmiechem i wyszedł z pokoju.

Taki był przebieg mojego oryginalnego spotkania z profesorem Moriartym. Wyznaję ci, że

pozostawiło na mnie przykre wrażenie; ten człowiek wie, co mówi. Powiesz mi na to: dlaczego

nie zwrócę się o pomoc do policji? To jednak do niczego nie doprowadzi, gdyż on pozostanie

w cieniu, działać zaś będą jego agenci: przekonałem się o tym najdokładniej już dzisiaj.

– A więc nastawano już na twoje życie?

– Mój drogi! Profesor Moriarty nie należy do tych, którzy zasypiają gruszki w popiele.

Wyszedłem dziś koło południa, by załatwić sprawę na Oxford Street. Zaledwie doszedłem do

rogu, na zakręcie wpadł na mnie z całym impetem dwukonny powóz; zdążyłem na szczęście

uskoczyć na chodnik. Powóz zniknął w jednej chwili. Nie schodziłem już z chodnika. Nie

zdążyłem jednak przejść dwóch przecznic, gdy nagle spadła z dachu jednego z domów olbrzymia

cegła i rozprysła się tuż koło moich nóg. Zawołałem policję i kazałem sprawdzić

203

dach. Okazało się, że właśnie był w naprawie, złożono więc na nim cegły do wymiany. Policjanci

przekonywali mnie, że to wiatr musiał strącić jedną z nich. Chociaż wiedziałem doskonale,

co się święci, nie mogłem niczego dowieść. Wziąłem fiakra i pojechałem do brata na

Pall–Mall, gdzie zabawiłem cały dzień. Od niego wybrałem się do ciebie; po drodze napadł

na mnie jakiś drab z nożem. Obezwładniłem go i oddałem w ręce policji, zapewniam cię jednak,

że nikt nie połączy tego łotra z profesorem matematyki, który w tej chwili siedzi i obmyśla,

jak mnie zgładzić. Teraz zapewne już cię nie dziwi, dlaczego po przyjściu do ciebie koniecznie

chciałem zamknąć okiennice i dlaczego prosiłem cię, byś pozwolił mi wyjść stąd

przez parkan w ogrodzie.

Nieraz zachwycałem się odwagą mego przyjaciela; nigdy jednak nie wzbudziła ona we

mnie tyle szacunku co teraz, gdy z takim spokojem opisywał wypadki tego dnia, wypadki,

które mogły przerazić nawet najodważniejszego.

– Przenocujesz u mnie? – spytałem.

– Nie, Watsonie! Gość ze mnie nadto niebezpieczny. Mam już gotowy plan. Tak wszystko

zarządziłem, że przy aresztowaniu mogę być nieobecny; potem będę stawał tylko jako świadek.

Dlatego też będzie najlepiej, jeżeli na kilkanaście dni zniknę wszystkim z oczu; policja

będzie działała według moich wskazówek i w ciągłej łączności ze mną. Czułbym się szczęśliwy,

gdybyś zechciał mi towarzyszyć – do Europy.

– Pacjentów mam teraz niewielu – rzekłem – i mój sąsiad na pewno mnie zastąpi. Zgadzam

się, jadę.

– Ale czy możesz jutro rano?

– Bez wahania, Jeśli trzeba.

– Tak! To konieczne. Dam ci instrukcję, jak masz postępować. Proszę cię, byś się jej trzymał

co do joty, gdyż, jak wiesz, walczymy z największym łotrem na świecie i ze świetnie

zorganizowaną bandą. Słuchaj więc. Dziś jeszcze wyślesz rzeczy na kolej przez kogoś pewnego,

bez wymienienia jednak miejscowości, do której mają podążyć. Z rana poślesz po fiakra,

pamiętaj jednak, byś kazał zawołać nie pierwszego czy drugiego koło twego domu, lecz

kogoś z dalszych. Fiakrem tym dojedziesz do pasażu koło Strandu, tam wysiądziesz, szybko

przejdziesz przez pasaż i piętnaście po dziewiątej znajdziesz. się na drugiej stronie. Tam będzie

oczekiwał na ciebie powóz jednokonny z ubranym na czarno woźnicą. On przywiezie cię

na dworzec parę minut przed odjazdem pociągu.

– Gdzież mam cię szukać?

– W pociągu. Drugi wagon pierwszej klasy, licząc od lokomotywy.

– Zatem dopiero tam się zobaczymy?

– Tak jest.

Na próżno namawiałem go, by został na noc. Rzekł jeszcze kilka słów na pożegnanie i

204

udał się ze mną do ogrodu, skąd przez parkan przedostał się na Mortimer Street. Po chwili

usłyszałem, jak wskoczył do dorożki i odjechał.

Na drugi dzień rano zastosowałem się ściśle do wskazówek Holmesa. Sprowadziłem dorożkę

z sąsiedniej ulicy, by nie trafić na podstawionego dorożkarza; następnie przeszedłem

szybko przez pasaż i na jego końcu ujrzałem czarno ubranego woźnicę; wskoczyłem do powozu,

a on ruszył natychmiast na dworzec. Gdy przybyliśmy na miejsce, ledwie wysiadłem,

woźnica zaciął konie i zniknął mi zaraz z oczu. Dotychczas wszystko szło dobrze. Odnalazłem

swój bagaż i wsiadłem do umówionego wagonu. Obawiałem się tylko jednego; żeby

Holmes się nie spóźnił. Za parę minut pociąg miał już ruszyć. Bezskutecznie szukałem go

wśród tłumu; nigdzie nie było widać jego zgrabnej figury. W pewnej chwili zostałem zaczepiony

przez jakiegoś włoskiego księdza, któremu pomogłem rozmówić się z tragarzem, nie

mogącym ani rusz zrozumieć jego łamanej angielszczyzny, dotyczącej odesłania bagażu do

Paryża. Raz jeszcze obszedłem platformę i wróciłem do wagonu; zastałem tam owego włoskiego

księdza. Chciałem mu nawet zwrócić uwagę, że przedział jest zajęty i że wsiadł tu

przez pomyłkę; zaniechałem jednak, nie chcąc łamać języka moją “włoszczyzną” chyba jeszcze

gorszą od jego angielszczyzny. Zacząłem wyglądać przez okno, wypatrując mego przyjaciela.

Zimno mnie przejmowało na myśl, że może stało się coś złego tej nocy. Wreszcie zatrzaśnięto

drzwi wagonów, rozległ się dzwonek, a wraz z nim głos tuż obok mnie:

– Mój kochany Watsonie! Mógłbyś chociaż przywitać się ze mną. Obejrzałem się zdumiony.

Zgrzybiały księżyna patrzył na mnie badawczo. I oto w jednej chwili zmarszczki na jego

twarzy drgnęły i zginęły, nos się wyprostował, podbródek opadł, dolna warga już nie zwisała,

mętne oczy patrzyły znowu z młodzieńczym ogniem, a zgarbiona postać stała się znów prosta

i sprężysta. Przede mną stał Holmes, lecz tylko przez chwilę.

– Boże – krzyknąłem mimo woli – ależ mnie nastraszyłeś!

– Tss – szepnął mi – ostrożność nie zawadzi. Podejrzewam, że tropią nas zawzięcie... Aha!

masz, oto i Moriarty!

Gdy Holmes to powiedział, pociąg już ruszył. Obejrzawszy się, ujrzałem, jak jakiś wysoki

człowiek rozpychał tłum na dworcu i machał ręką, jakby chciał zatrzymać pociąg. Było już

jednak za późno, pociąg przyspieszył biegu i jak strzała pomknął naprzód.

– Widzisz więc! – rzekł Holmes śmiejąc się. – Mimo ogromnej ostrożności ledwie nam się

udało. Powstał, zdjął z siebie sutannę, zwinął ją i włożył do walizy.

– Czytałeś poranne gazety? – Nie.

– Więc nic nie wiesz, co się stało na Baker Street?

– Na Baker Street?

– W nocy podpalili mój dom. Na szczęście niewiele się spaliło.

– O, Boże! Ależ to nie do zniesienia, mój drogi!

205

– Stracili mnie widocznie całkiem z oczu od chwili, gdy został aresztowany ów drab, który

rzucił się na mnie z nożem. Nie wiedzieli, gdzie mnie szukać i sądzili, że powrócę do domu.

Ale dla pewności śledzili i ciebie, dlatego Moriarty znalazł się na dworcu. Czy wypełniłeś

skrupulatnie moje polecenia?

– Tak jest, dokładnie.

– Znalazłeś powóz po wyjściu z pasażu?

– Tak, czekał na mnie.

– Poznałeś woźnicę?

– Nie.

– To był mój brat Mycroft. W takich sytuacjach najlepiej polegać na zaufanych. No, jak teraz

postąpimy z Moriartym?

– Przecież to ekspres, który ma połączenie ze statkiem; uniknęliśmy więc jego pościgu.

– Mój drogi! Zapomniałeś widocznie, co ci mówiłem, że ten człowiek w niczym nie ustępuje

mojej przenikliwości i sprytowi. Czy sądzisz, że gdybym to ja go ścigał, taka drobnostka

mogłaby mnie zbić z tropu? Kiepskie masz o nim wyobrażenie, przyjacielu!

– A cóż on może zrobić?

– To samo, co ja bym zrobił, będąc na jego miejscu.

– Mianowicie?

– Wynająłbym pociąg.

– Na to już za późno.

– Mylisz się. Nasz pociąg zatrzymuje się w Canterbury, a do tego statek spóźnia się zwykle

o cały kwadrans. Tym więc sposobem dogoni nas.

– Mam wrażenie, jak byśmy to my byli zbrodniarzami, a on nas ścigał. Każ go aresztować

na przystani.

– To by znaczyło zmarnować wszystko, co zrobiłem w ciągu trzech miesięcy. Ujęlibyśmy

jego, a banda by się rozpierzchła. Tymczasem w poniedziałek wszyscy bez wyjątku będą w

moich rękach. Nie, nie może być mowy o aresztowaniu.

– To co zrobimy?

– Wysiądziemy w Canterbury.

– A potem?

– A potem zboczymy do Newhaven i stąd przejedziemy do Dieppe. Moriarty zaś uczyni

tak: przyjedzie do Paryża, odszuka nasz bagaż i będzie go pilnował. Przez cały ten czas będziemy

musieli kupować wszystko w drodze, obywając się bez naszych rzeczy; tym sposobem

przez Luksemburg i Baden dostaniemy się do Szwajcarii.

Zbyt wiele podróżowałem, bym miał się martwić z powodu straty bagażu. Wyznaję jednak,

że przykra była ta ucieczka przed człowiekiem, który sam powinien siedzieć w więzie-

206

niu. Tak czy owak, wierzyłem, że Holmes wie lepiej ode mnie, co należy czynić, dlatego też

najposłuszniej wysiadłem z nim w Canterbury, gdzie musieliśmy całą godzinę czekać na pociąg

do Newhaven.

Stałem na platformie, z żalem patrząc, jak w świat jadą moje rzeczy i cała moja podróżna

garderoba, gdy nagle Holmes pociągnął mnie za rękaw.

– Patrz! czy nie miałem racji? – powiedział.

Zza lasku ukazał się dym, a w niespełna minutę potem przemknęła przed nami jak burza

lokomotywa z jednym tylko wagonem. Ledwie zdążyliśmy się ukryć za stosem skrzyń i kufrów.

– To on jedzie! – rzekł Holmes, wskazując pociąg. – Tym razem jednak omylił się nieco w

rachunkach.

– A co by było, gdyby nas dogonił?

– Nie ulega wątpliwości, że usiłowałby mnie zabić. Ale możesz być pewny, że nie byłoby

to takie proste. Teraz jednak chodzi o to, czy zjeść śniadanie tu, czy poczekać do przyjazdu

do Newhaven.

Tej nocy przyjechaliśmy do Brukseli i zabawiliśmy tam dwa dni; trzeciego wyjechaliśmy

do Strasburga. W poniedziałek rano Holmes zatelegrafował do Scotland Yardu i wieczorem

otrzymał odpowiedź. Przeczytawszy ją, rzucił z przekleństwem na ziemię.

– Tego się obawiałem – jęknął – wymknął się im!

– Moriarty?!

– Schwytali całą szajkę, oprócz niego; uciekł! Podczas mojej nieobecności nikt nie mógł,

to pewna, iść z nim w zawody. Spodziewałem się jednak, że cała rzecz, przeze mnie zorganizowana,

pójdzie jak po maśle. Wiesz co, Watsonie? Wracaj teraz lepiej do Londynu!

– Dlaczego?

– Bo w moim towarzystwie nie jesteś bezpieczny. Człowiek ten przegrał już wszystko;

wracać do Londynu nie ma po co. Jeżeli go dobrze znam, wszystkie siły zużyje teraz na to, by

mi sowicie odpłacić. Tak zapowiadał – i tak też uczyni niezawodnie. Lepiej więc będzie, gdy

wrócisz do swych chorych.

Rzecz prosta, pozostałem głuchy na jego namowy. Zbyt go lubiłem, zbyt długa przyjaźń

nas łączyła, bym mógł się zgodzić na pozostawienie go w tej sytuacji bez życzliwej dłoni.

Sprzeczaliśmy się na ten temat przez pół godziny; stanęło na tym, że tej jeszcze nocy pojechaliśmy

razem do Genewy.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin