H. P. Lovecraft & August Derleth - Ciemne bractwo.pdf

(107 KB) Pobierz
377175781 UNPDF
Howard Phillips Lovecraft & August Derleth
''The Dark Brotherhood''
CIEMNE BRACTWO
Prawdopodobnie nigdy nie poznamy wszystkich faktów związanych z tajemniczym unicestwieniem
przez ogień opuszczonego domu na wzgórzu, nad brzegiem Seekonk, w wyludnionej dzielnicy
pomiędzy mostami Czerwonym i Waszyngtona. Policja otrzymała więcej niż zazwyczaj poufnych
informacji dotyczących tej sprawy, najbardziej zdumiewające jest jednak zeznanie Arthura
Phillipsa, potomka starej rodziny z East Side, zamieszkałego przy Angell Street, nieco chmurnego,
lecz energicznego młodego mężczyzny, który sporządził manuskrypt opisujący pewne wydarzenia,
których splot doprowadził w ostateczności do pożaru. Choć policja przesłuchała wszystkie osoby
związane ze sprawą i wymienione w zeznaniu pana Phillipsa, nie znaleziono żadnych dowodów,
jeśli nie liczyć oświadczenia bibliotekarza z Ateneum, potwierdzającego fakt, jakoby pan Phillips
spotkał się tam był raz z panną Rose Dexter, potwierdzających treść jego jakże bulwersującego
manuskryptu.
A oto spisane własnoręcznie przez niego zeznanie.
1
Nocami na ulicach każdego z miast wschodniego wybrzeża można napotkać wiele dziwnych i
przerażających rzeczy, być świadkiem makabrycznych i niewypowiedzianych zdarzeń, mrok
bowiem wyłuskuje z ciemnych zaułków i nisz, pokoi na poddaszu i sekretnych piwnic tych ludzi,
którzy z bliżej nieokreślonych przyczyn, ginących w otchłani czasu, wolą spędzać dni w szarych,
posępnych zakamarkach swoich kryjówek. Kaleki, dziwolągi, samotnicy, chorzy, starcy, nawiedzeni
— wszystkie te zagubione dusze, które pod osłoną nocy po wieczność poszukują swej tożsamości,
ciemność zaś jest dla nich błogosławieństwem, jakiego nigdy nie dane jest im doświadczyć w
chłodnym blasku dnia.
Owi skłóceni z życiem, zranieni na duchu mężczyźni i kobiety, którzy nigdy nie uwolnili się od
wstrząsających przeżyć z dzieciństwa lub z własnej woli poszukują doznań nie znanych i nie
przeznaczonych śmiertelnikom, odwiedzają miejsca zakazane, gdzie zbierają się im podobne
wyrzutki społeczeństwa, zjawiają się tam zawsze po zmroku, zlatują się jak ćmy do światła, by o
brzasku powrócić do swych kryjówek.
Jako jedynak i samotnik z natury, na dodatek od dzieciństwa wątłego zdrowia, wyrobiłem w sobie
nawyk odbywania nocnych spacerów, początkowo tylko w okolicy Angell Street, gdzie mieszkałem
w dzieciństwie, z czasem zapuszczając się coraz dalej, poszerzając krąg w mym rodzinnym
Providence. Za dnia, jeśli zdrowie mi pozwalało, wędrowałem brzegiem rzeki Seekonk, hen, poza
miasto, a jeśli czułem się wyjątkowo dobrze, bawiłem z kilkoma naprawdę dobrymi kolegami w
drewnianym domku, który zbudowaliśmy — nie bez wysiłku — w lesie, na obrzeżach Providence.
Sporo czasu poświęcałem na lekturę, przesiadując długie godziny w ogromnej bibliotece mego
dziadka, czytałem książki, nie przebierając w tytułach i zyskując dzięki temu sporą wiedzę z
różnych dziedzin, od greckich filozofów po historię monarchii brytyjskiej, od sekretów
starożytnych alchemików po eksperymenty Nielsa Bohra, od wiedzy zawartej na egipskich
papirusach po Thomasa Hardy’ego, dziadek mój bowiem, jeśli chodzi o książki, miał gusta,
rzekłbym, katolickie, przeto rezygnując z doboru na zasadzie specjalizacji, kupował i zatrzymywał
tylko to, co jego zdaniem było dobre, czyli to, co dotyczyło jego samego.
Miasto nocą pochłaniało mnie jednak bardziej niż cokolwiek innego, spacery po mieście nie mogły
dla mnie równać się z niczym, tak więc bywało, iż w młodzieńczym okresie mego życia, kiedy to
nie uczęszczałem normalnie do szkoły, lecz z uwagi na stan zdrowia zmuszony byłem brać
prywatne lekcje, poświęcałem na ulubione przechadzki całe noce, nabierając, co za tym idzie, coraz
więcej cech odludka i samotnika. Nie potrafię określić, czego właściwie poszukiwałem z taką
determinacją w nocnym mieście, co mnie pociągało w tych mrocznych, słabo oświetlonych
uliczkach, czemu odnalazłem wśród nich starą Benefit Street i posępne okolice Poe Street (niemal
nieznane pośród labiryntu zaułków Providence), co miałem nadzieję ujrzeć w widzianych przez
mgnienie oka twarzach innych nocnych marków przemierzających ponure uliczki i alejki miasta,
może starałem się w ten sposób uciec przed surową rzeczywistością dnia i trawiła mnie nienasycona
ciekawość sekretów miejskiego życia, które wychodzą na jaw dopiero z nadejściem zmierzchu.
Kiedy ukończyłem gimnazjum, sądzono, że życie moje wreszcie potoczy się innym torem, tak się
jednak nie stało, wciąż bowiem zbyt szwankowałem na zdrowiu, by móc rozpocząć studia na
Uniwersytecie Browna, gdzie zamierzałem kontynuować naukę, i fakt ów jeszcze bardziej wzmógł
we mnie potrzebę samotności. Rzuciłem się ze zdwojonym zapałem w wir zajęć, którym dotąd
oddawałem się z taką lubością, czytałem teraz dwa razy więcej i poświęcałem wiele czasu na nocne
spacery, odsypiając, ma się rozumieć, za dnia moje późne eskapady. Mimo to nadal starałem się
wieść w miarę normalne życie, nie opuściłem mojej owdowiałej matki ani ciotek, z którymi
mieszkałem, choć towarzysze z dzieciństwa dorośli i przestali się ze mną spotykać, poznałem
jednakże pannę Rose Dexter, ciemnooką dziedziczkę należącą do jednej z najstarszych angielskich
rodzin, które zjechały ongiś do starego Providence. Była to panna olśniewającej urody,
charakteryzująca się niewysłowionymi proporcjami figury i pięknem rysów, a z czasem nakłoniłem
ją do towarzyszenia mi w nocnych przechadzkach.
Gdy wraz z nią przemierzałem nocne Providence, przepełniało mnie uczucie nowego zapału i
rozbuchanych emocji, pragnąłem pokazać Rose to wszystko, co sam do tej pory zdołałem odkryć
podczas swych wędrówek po mieście. Po raz pierwszy spotkaliśmy się w starym Ateneum i odtąd
widywaliśmy się tam co wieczór, wypuszczając się w najróżniejsze zakątki miasta. To, co zaczęło
się zgoła niewinnie, wkrótce przerodziło się w utarty nawyk, Rose bowiem okazała się równie
gorliwa i zawzięta jak ja w odnajdywaniu sekretnych przejść i z dawna nie uczęszczanych zaułków,
wkrótce zaś noc stała się jej tak samo bliska jak mnie. Nie należała do osób lubiących mówić, co im
ślina na język przyniesie, ot tak, dla samego mówienia, i w moim mniemaniu była to jedna z
największych jej zalet.
Penetrowaliśmy w ten sposób Providence przez dobrych parę miesięcy, kiedy pewnej nocy przy
Benefit Street zagadnął nas jakiś dżentelmen w pelerynie do kolan narzuconej na pomięte, mocno
sfatygowane ubranie. Stał na chodniku nieco dalej, przed nami, i od chwili gdy skręciliśmy w
Benefit, bacznie mu się przyglądałem; wzbudził we mnie dziwny niepokój, twarz jego bowiem, o
ciemnych, zapadniętych oczach, zmierzwionych włosach i cienkim wąsiku wydała mi się dziwnie
znajoma. Nie miał kapelusza, a gdy go minęliśmy, ruszył za nami i wyminąwszy, dotknął mego
ramienia, odzywając się tymi słowy:
— Pan wybaczy — rzekł — ale czy wie pan może, jak dotrzeć do cmentarza, po którym ongiś
spacerował Poe?
Wyjaśniłem, jak ma tam dojść, a potem, jakby wiedziony wewnętrznym impulsem,
zaproponowałem, byśmy towarzyszyli mu w tej przechadzce; tak więc ani się obejrzałem, jak we
trójkę szliśmy w tę samą stronę. Niemal natychmiast zwróciłem uwagę, że mężczyzna bardzo
uważnie przyglądał się mojej towarzyszce, nie odczułem jednak zazdrości, zrozumiałem bowiem, iż
nieznajomy lustruje ją wzrokiem bez wrogich intencji, w spojrzeniu jego zaś więcej było chłodnego
krytycyzmu niż zainteresowania lub pasji. Wykorzystałem tę okazję, by i jemu przyjrzeć się tak
dokładnie, jak to było możliwe w kręgach światła rzucanych przez kolejne mijane latarnie, i
dręczyło mnie coraz silniejsze przeświadczenie, graniczące nieomal z pewnością, że znam lub może
raczej znałem tego człowieka. Niemal od stóp do głów ubrany był na czarno, jeśli nie liczyć białej
koszuli i windsorskiego krawata. Jego odzienie nie było odprasowane, wyglądało, jakby miał je na
sobie od wielu dni, a jednak wydawało się całkiem czyste. Czoło miał wysokie, ciemne oczy o
niezwykłym wyrazie, twarz zaś pociągłą, o drobnym, tępym podbródku. Włosy nosił dłuższe niż
większość mężczyzn z mego pokolenia, choć wydawał się nie więcej niż pięć lat starszy ode mnie.
Tylko jego odzienie wydawało się jakby nie z tej epoki.
— Przyjezdny? — zapytałem z uśmiechem.
— Odwiedzam tu kogoś — odparł krótko.
— Interesuje pana Poe?
Skinął głową.
— Co pan o nim wie? — ciągnąłem.
— Niedużo — odrzekł. — Może dowiem się więcej od pana?
Nie czekałem na dalsze zaproszenie i pokrótce streściłem mu biografię ojca literatury kryminalnej i
mistrza opowiadań grozy, którego dzieła podziwiałem od tak dawna, poświęcając więcej czasu
jedynie jego romansowi z Sarah Helen Whitman (wiązał się on bowiem bezpośrednio z Providence)
oraz ich wspólnym wizytom na cmentarzu, dokąd właśnie zmierzaliśmy. Zauważyłem, że słuchał
tego jak urzeczony, zdając się zapamiętywać każde moje słowo, lecz z jego pozbawionego wyrazu
oblicza nie potrafiłem wywnioskować, czy moja opowieść wydała mu się ciekawa czy może raczej
nudna i rozwlekła ani też co stanowiło źródło jego zainteresowania.
Rose zorientowała się, że nieznajomy wciąż się jej przyglądał, lecz nie czuła się z tego powodu
zażenowana, może wiedziała, że jego zaciekawienie nie ma podłoża erotycznego. Dopiero gdy
spytał o jej imię, zorientowałem się, że on również nam się nie przedstawił.
Podał nam swoje imię, przedstawiając się jako Allan, na co Rose leciutko się uśmiechnęła,
dostrzegłem to, gdy przechodziliśmy pod kolejną latarnią.
Poznawszy nasze imiona, towarzysz nasz nagle zamilkł i tak oto w ciszy dotarliśmy w końcu do
bramy cmentarza. Sądziłem, że pan Allan zechce tam wejść, nie to jednak było jego zamiarem,
najwyraźniej chodziło mu tylko o zlokalizowanie cmentarza, aby mógł powrócić tu za dnia, co
skądinąd wydawało się całkiem logiczne, nocą bowiem, przybysz nie znający rozkładu nekropolii
niewiele mógłby tam ujrzeć.
Pożegnaliśmy się z nim przy bramie i ruszyliśmy w drogę powrotną.
— Gdzieś go już widziałem — rzekłem do Rose, gdy tylko oddaliliśmy się poza zasięg jego słuchu.
— Nie potrafię tylko sobie przypomnieć, gdzie to było. Może w bibliotece.
— Na pewno w bibliotece — odparła Rose, chichocząc w typowy dla siebie sposób. — Jego portret
wisi na jednej ze ścian.
— Dajże spokój! — zawołałem.
— Przecież sam zwróciłeś uwagę na podobieństwo — odparowała. — I imię, które nam podał. Ten
człowiek to wykapany Edgar Allan Poe.
Faktycznie tak było. Gdy Rose o tym wspomniała, natychmiast zwróciłem uwagę na niezwykłe
podobieństwo pana Allana, nie tylko w wyglądzie zewnętrznym, ale i w ubiorze, do śp. Poego,
uznałem przeto, iż musiał on być jednym z zagorzałych miłośników mistrza literatury grozy,
zafascynowanym swym idolem do tego stopnia, że upodobnił się doń zewnętrznie, przywdziewając
nawet staroświeckie odzienie z czasów swego mistrza — ot, jeszcze jeden dziwak, przemierzający
spowite mrokiem nocy ulice miasta.
— Cóż, to chyba największy oryginał ze wszystkich, których spotkaliśmy podczas naszych nocnych
wycieczek — zauważyłem.
Zacisnęła dłoń na mym ramieniu. — Arthurze, czy nie czułeś, że coś z nim było nie tak?
— Hm, podejrzewam, że można by rzec to samo o wszystkich, którzy tak jak my krążą nocami po
mieście — odparłem. — Może dzięki temu w pewien sposób sami kształtujemy swoją
rzeczywistość.
Już kiedy wypowiadałem te słowa, zrozumiałem, o co jej naprawdę chodziło i jakiekolwiek dalsze
wyjaśnienia były zbędne, ja również poczułem, że z panem Allanem było coś nie tak, choć może
trudno mi było się do tego przyznać, nawet przed samym sobą. W końcu jednak to uczyniłem,
odkryłem prawdę zawoalowaną pośród mnogości trywialnych szczegółów, głównie jednak w
pozbawionym emocji obliczu mężczyzny, sposobie mówienia (choć przyznaję, iż mówił niewiele),
odartym całkowicie z modulacji, niemal mechanicznym, na dodatek w ogóle się nie uśmiechał, a
twarz jego wydawała się wręcz pozbawiona mimiki, jak maska albo buzia lalki. To nie wszystko,
pan Allan wysławiał się z precyzją zdradzającą chłodny dystans i rezerwę obcą większości ludzi.
Nawet jego zainteresowanie osobą Rose miało w sobie coś zimnego i bezosobowego. Wszystko to
sprawiło, że moje zaciekawienie prysło niczym bańka mydlana, w jego miejsce zaś pojawił się cień
zaniepokojenia, czym prędzej zatem zmieniłem temat naszej rozmowy i bez zwłoki odprowadziłem
Rose do jej domu.
2
Przypuszczam, że kolejne moje spotkanie z panem Allanem było nieuniknione i faktycznie,
zdarzyło się dwie noce później, tym razem niedaleko mego domu. Może to głupie, ale miałem
wrażenie, jakby na mnie czekał i pragnął tego spotkania równie mocno jak ja.
Pozdrowiłem go uprzejmie i serdecznie, jak bratnią duszę, miłującą noc, lecz natychmiast
zwróciłem uwagę, że choć w jego głosie pojawiła się naśladująca mą serdeczność nuta, oblicze
pozostało beznamiętne, puste, rzekłbym wręcz „drewniane”, na wąskich ustach nie zagościł nawet
cień uśmiechu, ciemnych oczu nie rozjaśnił błysk radosnej iskierki. Teraz, gdy zwrócono mi na to
uwagę, stwierdziłem, że istotnie podobieństwo do śp. Poego było zdumiewające, tak wielkie, iż
mężczyzna ów, gdyby zechciał, mógłby podawać się za jego potomka i zapewne bez trudu bym mu
uwierzył.
Był to, jak przypuszczałem, osobliwy zbieg okoliczności, nic więcej, pan Allan zaś nie raczył tym
razem wspomnieć ani słowem o Poem czy jakichkolwiek jego związkach z Providence. Bardziej
pochłaniało go słuchanie mnie, wydawał się małomówny i zamknięty w sobie, jak podczas naszego
pierwszego spotkania, jego dziwne zachowanie było jota w jotę identyczne, zupełnie jakbyśmy
nigdy wcześniej się nie widzieli! Możliwe, że szukał jakiegoś wspólnego tematu, kiedy bowiem
wspomniałem, że pisuję do cotygodniowej rubryki astronomicznej w miejscowym „Journalu”,
natychmiast włączył się do rozmowy i trwający od kilku przecznic monolog przerodził się w dialog.
Natychmiast zorientowałem się, że astronomia nie była panu Allanowi obca. Wypytywał mnie o
różne sprawy, zdradzając przy tym, że miał w tej kwestii nieco inne zdanie, w kilku przypadkach
zaś poglądy nasze różniły się diametralnie. Nie wahał się wyrazić swej opinii, wedle której podróże
międzyplanetarne są jak najbardziej możliwe, a co więcej, prócz niezliczonych gwiazd w odległych
galaktykach zamieszkane są również niektóre z planet w naszym Układzie Słonecznym.
— Przez istoty ludzkie? — zapytałem z niedowierzaniem.
— Czy musi tak być? — odparł. — To nie człowiek jest unikalny, lecz samo życie. Nawet tu, na tej
planecie, przyjmuje wiele form.
Zapytałem go wówczas, czy czytał dzieła Charlesa Forta.
Okazało się, że nie. W ogóle o nim nie słyszał i poprosił, bym streścił mu niektóre z jego teorii oraz
przytoczył popierające je dowody.
Zauważyłem, że gdy tak szliśmy obok siebie, pan Allan od czasu do czasu lekko kiwał głową, choć
oblicze jego pozostawało beznamiętne, ajednak wyglądało, jakby zgadzał się z tym, co ode mnie
usłyszał.
W pewnej chwili powiedział:
— Tak, to prawda. Jest dokładnie tak, jak on mówi. Mówiłem akurat o zaobserwowaniu nad
Japonią, w drugiej połowie XIX stulecia, nie zidentyfikowanych obiektów latających.
— Skąd ta pewność? — zawołałem z przejęciem.
Pan Allan wdał się wówczas w długi monolog, sprowadzający się do tego, iż każdy naukowiec,
astronom z prawdziwego zdarzenia wierzy, iż Ziemia nie jest jedyną planetą, na której rozwinęło się
życie, skoro zatem przyjmuje się, że na niektórych ciałach niebieskich wykształciły się niższe
formy życia, zgodnie z logiką na innych mogą istnieć formy wyższe, zdolne do podróży
międzyplanetarnych i znające, po dziesiątkach lat obserwacji, zarówno Ziemię z jej mieszkańcami,
jak i inne, siostrzane planety.
— W jakim celu? — zapytałem. — Aby wszcząć z nami wojnę? Aby nas najechać?
— Wyżej rozwinięta forma życia nie musiałaby raczej posuwać się do korzystania z tak
prymitywnych metod — odparował. — Obserwują nas tak, jak my obserwujemy Księżyc i
prowadzimy nasłuch radiowy sygnałów z innych planet, wciąż jeszcze znajdujemy się we
wczesnym stadium łączności międzyplanetarnej i podróży kosmicznych, podczas gdy inne rasy,
zamieszkujące odległe gwiazdy, od dawna dysponują zarówno jednym, jak i drugim.
— Ale skąd ta pewność? — powtórzyłem.
— Bo jestem o tym przekonany, i basta. Pan zapewne również musiał dojść do podobnych
wniosków.
Przyznałem, że tak.
— I pozostaje pan otwarty na nowe doświadczenia. Odparłem, że tak.
— Czy ma pan dostatecznie otwarty umysł, by osobiście sprawdzić pewien dowód, gdyby
nadarzyła się taka okazja?
— Oczywiście — odrzekłem, choć sceptycyzm w mym głosie był aż nadto wyczuwalny.
— To świetnie — rzekł Allan. — Gdyby się pan zgodził, abym wraz z moimi braćmi odwiedził
pana w pańskim domu przy Angell Street, przedstawilibyśmy panu niezbity dowód istnienia życia
pozaziemskiego, życia może w nieco innej niż ludzka formie, ale jednak życia; na dodatek
obdarzonego inteligencją o wiele wyższą, niż może się poszczycić najświatlejszy spośród waszych
umysłów.
Rozbawiło mnie to jego stwierdzenie i niezłomność przekonań, lecz nie dałem tego po sobie
poznać. Pewność siebie, jaką zdradzał, sprawiła, że raz jeszcze jąłem zastanawiać się nad
różnorodnością charakterów nocnych marków krążących po Providence; pan Allan był bez
wątpienia owładnięty swymi przekonaniami, wierzył w nie bez reszty i jak większość jemu
podobnych lubił przekonywać innych do własnych poglądów.
— Kiedy tylko pan zechce — rzuciłem zapraszająco. — Choć wolałbym raczej, aby odwiedzili
mnie panowie późnym wieczorem, kiedy moja matka ułoży się już na spoczynek. Wszelkiego
rodzaju eksperymenty mogłyby ją niepotrzebnie zaniepokoić.
— Czy odpowiada panu termin późnym wieczorem w przyszłą środę?
— Jak najbardziej.
Od tej pory towarzysz mój nie odezwał się na ten temat ani słowem. W ogóle mówił niewiele,
raczej słuchał tego, co ja miałem mu do powiedzenia. Widać niezbyt przypadło mu to do gustu, bo
trzy ulice dalej pan Allan nagle pożegnał się ze mną, skręcił w najbliższą przecznicę i po chwili
rozpłynął się w ciemnościach.
Czy gdzieś tam znajdował się jego dom? — zastanawiałem się. Jeżeli tak, to ani chybi pojawi się u
wylotu ulicy. Pchnięty wewnętrznym impulsem puściłem się pędem i okrążywszy przecznicę, w
której znikł mój towarzysz, zająłem strategiczną pozycję na rogu równoległej alejki, wśród
głębokich cieni, skąd mogłem obserwować wylot ulicy.
Pan Allan, idący wolnym krokiem, pojawił się, zanim jeszcze zdołałem złapać oddech.
Spodziewałem się, że pójdzie tą alejką dalej, on jednak skręcił w sąsiednią ulicę i nieco
przyspieszywszy kroku, pomaszerował dalej. Z rosnącym zaciekawieniem pospieszyłem za nim,
starając się zachowywać bezpieczny dystans, by nie zostać zauważonym. Pan Allan jednak ani razu
nie obejrzał się za siebie, przez cały czas patrzył do przodu i o ile dobrze zauważyłem, ani razu nie
spojrzał w prawo czy w lewo; z całą pewnością wracał do domu, dochodziła bowiem czwarta nad
ranem.
Podążanie za moim nowo poznanym kompanem nie sprawiało mi trudności, ulice te bowiem
znałem od dzieciństwa. Pan Allan zmierzał w stronę Seekonk, utrzymując ten kierunek, dopóki nie
znalazł się w dość zapuszczonej dzielnicy Providence, po czym wspiął się na niewielki pagórek,
gdzie stał z dawna opustoszały dom. Wszedł do środka i tyle go widziałem. Odczekałem jeszcze
chwilę, spodziewając się, że w domu zapali się światło, jednak nadaremnie, uznałem przeto, iż pan
Allan od razu położył się do łóżka.
Na szczęście stanąłem wśród głębokich cieni, gdyż okazało się, że moje przypuszczenia były
chybione. Najwidoczniej pan Allan przeszedł przez dom i obszedł całą przecznicę, nagle bowiem
ujrzałem go zbliżającego się do domu od strony, skąd nadeszliśmy. Mężczyzna minął moją
kryjówkę i znów zniknął w domu, tym razem również nie zapalając światła.
Chyba pozostał już w nim na dobre. Odczekałem pięć minut, a może nawet ciut dłużej, po czym
odwróciłem się na pięcie i udałem w stronę mego domu przy Angell Street, zadowolony, że
wyrównałem nasze szanse; nie miałem wyrzutów sumienia, uczyniłem bowiem zaledwie to samo,
co pan Allan owej pamiętnej nocy, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, bez wątpienia musiał
mnie wtedy śledzić, gdyż nasze dzisiejsze spotkanie nie mogło być sprawą przypadku, lecz zostało
starannie zaplanowane.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin