Simak Clifford D. - Miasto.rtf

(864 KB) Pobierz
Clifford Simak

Clifford Simak

 

Miasto

 

 

Przełożył Andrzej Leszczyński

City

Data wydania oryginalnego - 1952

Data wydania polskiego - 1991


OD WYDAWCY

 

 

Oto przed Wami opowieści, które Psy snują przy strzelających w niebo płomieniach, kiedy dmie północny wiatr. Wokół ognisk zasiadają całe rodziny, a w szczególnym skupieniu przysłuchują się szczenięta, by po zakończonym opowiadaniu sypnąć pytaniami.

- Co to takiego Człowiek? - pada pierwsze.

Albo też:

- Co to jest miasto?

Albo:

- Co to jest wojna?

Na żadne z tych pytań nie ma ścisłej odpowiedzi. Istnieje wiele domniemań i teorii, opracowano naukowe hipotezy, lecz nikt nie jest w stanie dać odpowiedzi.

Wśród tych rodzinnych kręgów wielu gawędziarzy zmuszonych jest do stosowania starego jak świat wykrętu - przecież to tylko bajka, nie istnieje nic takiego jak Człowiek czy miasto, po cóż więc doszukiwać się prawdy w zwykłej legendzie; bajki opowiada się dla przyjemności i nic poza tym.

Tego typu wyjaśnienie - mimo iż może być wystarczające dla ciekawskich szczeniaków - nie jest w gruncie rzeczy żadnym wyjaśnieniem. Prawdy powinno się szukać nawet w takich zwykłych bajkach.

Przedstawiana legenda, składająca się z ośmiu opowieści, przekazywana jest z ust do ust od niezliczonych stuleci. Jednak nawet przy obecnym stanie wiedzy powiązanie jej rodowodu z jakimkolwiek wydarzeniem historycznym nie wydaje się być możliwe. Najdokładniejsze badania, mające na celu wydzielenie poszczególnych stadiów rozwoju legendy, spełzają na niczym. Nie ulega wątpliwości, że w ciągu wielu lat została ona poddana stylizacji, nie ma jednak sposobu na określenie kierunków owej stylizacji.

O starożytnym pochodzeniu legendy i, jak utrzymuje wielu badaczy, o tym, że niektóre jej części były układane nie przez Psy, świadczy ogromna liczba niejasności - słów i zwrotów (a co gorsza, również pojęć), które nie posiadają, a możliwe, iż nigdy nie posiadały, żadnego konkretnego znaczenia. Poprzez wielokrotne powtarzanie oswoiliśmy się z tymi słowami i wyrażeniami, a odbierając je w kontekście, przypisaliśmy im określone wartości. Jednak w żaden sposób nie można dowiedzieć się, czy owe arbitralne pojęcia choć w przybliżonym stopniu odpowiadają oryginalnym znaczeniom wyrazów.

Bieżące wydanie opowieści nie ma na celu prezentacji rozlicznych argumentów do dyskusji o istnieniu czy też nieistnieniu Człowieka, o zagadce miasta, o kilku znanych teoriach dotyczących wojny, jak i o innych problemach, przed którymi z pewnością stanie każdy, kto będzie doszukiwał się w tej legendzie jakichkolwiek powiązań z rzeczywistością lub z prawdami historycznymi.

Jedynym celem tego wydania jest przedstawienie pełnego, nieskażonego tekstu opowieści w ich dzisiejszej postaci. Komentarz, poprzedzający każdy rozdział, służy zaznajomieniu czytelnika z podstawowymi pojęciami spornymi, nie zawiera jednak jakichkolwiek prób ich interpretacji. Wszystkich, którzy pragnęliby lepiej zrozumieć cały cykl opowieści, czy też chcieliby zapoznać się z fachową dyskusją dotyczącą legendy, odsyłamy do specjalistycznych tekstów napisanych przez Psy o znacznie wyższych kompetencjach niż wydawca niniejszego tomu.

Odnalezione ostatnio fragmenty świadczące, iż pierwotnie było to liczące się w literaturze dzieło, dostarczyły kolejnych argumentów przemawiających za tym, że autorstwo przynajmniej części cyklu należy przypisać mitycznej (i kontrowersyjnej) postaci Człowieka, a nie Psom. Dopóki jednak nie dowiedziono niezbicie, że Człowiek istniał w rzeczywistości, przypisywanie mu autorstwa odnalezionych fragmentów pozbawione jest głębszego sensu.

Szczególnie znaczący, czy też niepokojący - w zależności od zajętego przez badacza stanowiska - jest fakt, że odnaleziony fragment posiada taki sam tytuł, jak jedna z opowieści prezentowanego w niniejszym tomie cyklu. Samo słowo, rzecz jasna, pozbawione jest jakiegokolwiek znaczenia.

Całość dyskusji sprowadza się w zasadzie do podstawowego pytania: czy istniało kiedykolwiek takie stworzenie jak Człowiek? Przy obecnym stanie wiedzy, i przy braku przekonywających argumentów, prościej jest założyć, że istota taka nie istniała, a Człowiek występujący w legendzie stanowi płód inwencji ludowych twórców. Prawdopodobnie we wczesnym okresie rozwoju kultury Psów narodziła się wyimaginowana postać Człowieka jako rodzaj bóstwa, do którego Psy mogły zwracać się o pomoc, i z którym mogły dzielić się swoimi problemami.

Pomimo wszelkich rozumowych konkluzji, nadal spotyka się pogląd, iż Człowiek jest prawdziwym Bogiem, przybyszem pochodzącym z jakiejś tajemniczej krainy bądź innego wymiaru, który pojawił się w naszym świecie, przebywał tu jakiś czas, pomagał Psom, po czym wrócił tam, skąd przybył.

Inni z kolei utrzymują, że Człowiek i Pies mogli rozwijać się równolegle, jako współpracujące ze sobą istoty, mogli uzupełniać się w dźwiganiu na wyżyny jednej i tej samej kultury, lecz w jakimś odległym historycznie momencie ich drogi rozeszły się.

Spośród wszystkich niejasnych pojęć, zawartych w opowieściach (a jest ich wiele), najbardziej kontrowersyjna wydaje się być sugestia dotycząca należnej Człowiekowi czci. Pełnoletniemu czytelnikowi trudno jest to traktować jako zwykły element literacki. Tym bardziej że wspomniana sugestia jest o wiele silniejsza, niż gdyby miała dotyczyć tylko pierwotnego bóstwa; wyczuwa się niemal instynktownie, iż oddawanie czci Człowiekowi musi mieć znacznie głębsze korzenie, ginące w zapomnianych dzisiaj wierzeniach, czy też rytuałach ery prehistorycznej naszej rasy.

Oczywiście, niewielkie są już szansę, że którykolwiek z licznych przedmiotów dyskusji, narosłych wokół legendy, zostanie do końca wyjaśniony.

Tak więc, przedstawiając te opowieści, mamy nadzieję, że potraktujecie je jako literaturę rozrywkową, jako utwory o ograniczonym znaczeniu historycznym albo też bajki, wprowadzające w świat obcych nam pojęć. Przeciętnemu czytelnikowi radzimy nie brać ich zbytnio do serca, gdyż mogłyby one stać się przyczyną całkowitej dezorientacji, jeśli nie nawet pomieszania zmysłów


KOMENTARZ DO PIERWSZEJ OPOWIEŚCI

 

 

Nie ulega wątpliwości, że spośród wszystkich opowieści dla przypadkowego czytelnika najtrudniejsza jest pierwsza. Nie tylko występujące w niej słownictwo, ale również konstrukcja logiczna i podstawowe idee przy pierwszym czytaniu wydać się muszą całkowicie obce. Wynika to z faktu, że w opowieści tej, podobnie jak w następnej, w ogóle nie występują Psy - nie wspomina się tam o nich nawet słowem. Już od początkowych akapitów czytelnik staje się świadkiem zupełnie niezrozumiałej sytuacji, a równie niezrozumiałe postacie bohaterów starają się ją rozwikłać. Tyle można powiedzieć o pierwszej opowieści, jednakże jeśli już ktoś przebrnie przez nią, wszystkie pozostałe będą. dla niego o wiele bardziej jasne.

Przez całą opowieść przewija się pojęcie miasta. Nie zostało do końca wyjaśnione, czym mogło być miasto i jakim celom miało służyć, przeważa jednak pogląd, że chodzi tu o niewielki obszar, na którym przebywało i żyło bardzo wielu mieszkańców. Pewne - co prawda pobieżne - uzasadnienie celowości tworzenia takich skupisk można znaleźć w samym tekście, jednakże Bounce, który całe życie poświęcił badaniom nad cyklem niniejszych opowieści, przekonany jest, iż owo uzasadnienie stanowi co najwyżej zwykłą improwizację jakiegoś starożytnego gawędziarza, starającego się nadać legendzie bardziej prawdopodobny charakter. Większość badaczy opowieści zgadza się z Bounceem, iż przedstawione w tekście powody istnienia miasta niezgodne są z logiką, a niektórzy, między innymi Rover, wyrażają przypuszczenie, że mamy do czynienia z dawną satyrą, której znaczenie zostało zatarte przez czas.

Większość autorytetów z zakresu ekonomii i socjologii uważa, że organizacja występująca pod postacią miasta musiałaby być strukturą niefunkcjonalną, nie tylko z ekonomicznego punktu widzenia, lecz także z przyczyn socjologicznych i psychologicznych. Utrzymują oni, iż żadne stworzenie z wysoko rozwiniętym układem nerwowym, niezbędnym dla stworzenia kultury, nie mogłoby żyć w tak ciasnych ramach, a każda tego typu próba doprowadziłaby do powszechnego znerwicowania, które w krótkim czasie przyczyniłoby się do całkowitego rozpadu cywilizacji opartej na miastach.

Rover twierdzi, że w przypadku pierwszej opowieści mamy do czynienia z prawie czystym mitem, zatem żadnej przedstawionej sytuacji, żadnego twierdzenia nie można traktować dosłownie; cała opowieść przepełniona jest symboliką, do której klucz dawno już został zagubiony. Zastanawiający jest jednak następujący fakt: jeżeli mamy do czynienia wyłącznie z mitem, to dlaczego nie ma on typowej formy symbolicznych obrazów, skupiających się wokół podstawowej koncepcji mitu? W samej opowieści niewiele jest oznak, które pozwoliłyby przeciętnemu czytelnikowi poznać, iż styka się z mitem. Ta pierwsza opowieść jest bodaj najbardziej zawikłana w całym cyklu - surowa, grubo ciosana, nie zawierająca nawet śladu delikatnych uczuć i wyższych ideałów, które można znaleźć w pozostałych częściach legendy.

Szczególnie frapujące jest słownictwo opowieści. Zwroty w rodzaju klasycznego niech go szlag spędzają sen z powiek językoznawcom od wielu wieków. Znaczenie większości tych słów i wyrażeń nie jest dziś bardziej znane niż wówczas, kiedy po raz pierwszy badacze zaczęli uważniej przyglądać się tekstom legendy. Niemniej jednak terminologia związana bezpośrednio z Człowiekiem została dość dobrze poznana. Nazwa przedstawiciela owej mitycznej rasy w liczbie mnogiej brzmi: ludzie; natomiast cała rasa to ludzkość. Człowiek rodzaju żeńskiego nazywa się kobietą lub żoną (te dwa słowa mogły się kiedyś nieco różnić znaczeniem, lecz obecnie muszą być traktowane jako synonimy), szczenięta zaś - dziećmi. Szczenię męskie to chłopiec, żeńskie - dziewczynka.

Obok pojęcia miasta, czytelnik natknie się na inne rażące odmiennością, brutalnością i tak bardzo odległe od naszego sposobu życia pojęcia, jak na przykład wojna i zabijanie. Zabijanie jest to proces zwykle związany z przemocą, na drodze którego jedno żywe stworzenie przerywa życie innego stworzenia. Wojna, jak się zdaje, była zabijaniem masowym, o ogromnej, niewyobrażalnej wręcz skali.

Rover w swoich studiach nad legendą wyraża przypuszczenie, iż opowieści te są o wiele starsze, niż się generalnie przyjmuje. Jest on przekonany, że takie pojęcia jak wojna czy zabijanie nigdy nie mogłyby narodzić się w naszej obecnej kulturze, a zatem muszą one pochodzić z jakiejś odległej epoki dzikości, po której nie pozostały żadne zapiski.

Tige - jeden z nielicznych badaczy utrzymujących, iż opowieści oparte są na faktach historycznych, a rasa ludzka istniała w czasach, kiedy dopiero rodziła się kultura Psów - stwierdza, że pierwsza część legendy przedstawia moment załamania się cywilizacji Człowieka. Według niego opowieść ta - w takiej postaci, pod jaką znamy ją dzisiaj - jest tylko mizernym urywkiem większego przekazu, gigantycznego eposu, którego pierwotna objętość była równa lub nawet większa od objętości całego cyklu zachowanego do naszych czasów. Wydaje się nieprawdopodobne, pisze Tige, by tak doniosłe wydarzenie, jak upadek potężnej cywilizacji mechanicznej, mogło zostać przez ówczesnych gawędziarzy zamknięte w wąskie ramy krótkiej opowieści. W rzeczy samej jest to raczej jedna z wielu opowieści, których tematem stał się upadek cywilizacji, i należy przypuszczać, że do naszych czasów przetrwała jedna z mniej znaczących relacji.


I

MIASTO

 

 

Gramp Stevens siedział w fotelu i przyglądał się pracującej kosiarce, delektując się łagodnym ciepłem słonecznym, które wsączało się w jego kości. Kosiarka dotarła do końca trawnika, zagdakała niczym zadowolona z siebie kura, po czym wykonała szybki zwrot i ruszyła z powrotem, ścinając następny rząd trawy. Woreczek z sianem był już wyraźnie wypchany.

Nagle kosiarka zatrzymała się i wydała z siebie radosne szczeknięcie. Z boku obudowy otworzyły się drzwiczki, skąd wychynęło przegubowe ramię. Krzywe, stalowe paluchy zanurzyły się w trawie i po chwili w triumfalnym geście uniosły do góry kamień, wrzuciły go do niewielkiego pojemnika, po czym ramię zniknęło wewnątrz obudowy. Kosiarka zabulgotała i ponownie ruszyła z miejsca, kontynuując swą pracę.

Gramp mruknął, wodząc za kosiarką podejrzliwym wzrokiem.

Któregoś dnia ta maszynka, niech ją szlag, chybi celu i załamie się nerwowo - pomyślał.

Opadł na oparcie fotela i zapatrzył się na wybielone słońcem niebo. W oddali przesuwał się powoli helikopter. Nagle, gdzieś z wnętrza domu, runęła ogłuszająca nawałnica jazgotu z włączonego radia. Gramp wzdrygnął się i jeszcze bardziej skulił w fotelu.

Młody Charlie przystępował do kolejnego seansu twitcha. A niech go szlag...

Kosiarka zachichotała w pobliżu i Gramp posłał za nią wrogie spojrzenie.

- Automatyka - oznajmił niebiosom. - Teraz każda przeklęta rzecz jest zautomatyzowana. Wkrótce dojdzie do tego, że wystarczy maszynę odciągnąć na bok, poszeptać jej do ucha i ta poleci wykonywać każde polecenie.

Poprzez kakofonię muzyki z otwartego okna doleciał go głos córki.

- Ojcze!

Gramp poruszył się ociężale.

- Tak, Betty?

- Bądź tak dobry, tato, i odsuń się, kiedy kosiarka dojedzie do ciebie. Nie próbuj się z nią drażnić: przecież to tylko maszyna. Ostatnio, kiedy siedziałeś na miejscu, ona wykosiła wszystko dookoła. Jeszcze nigdy nie widziałam takiej hecy.

Nie odpowiedział. Pochylił nieco głowę mając nadzieję, że uzna, iż zasnął i da mu spokój.

- Ojcze! - wrzasnęła przeraźliwie. - Czy słyszysz?

Jego wybieg na nic się nie zdał.

- Słyszałem, słyszałem - odparł. - Właśnie miałem zamiar się odsunąć.

Podniósł się powoli, opierając ciężko na lasce. Chciał, żeby zobaczyła jak bardzo jest stary i schorowany i żeby zrobiło jej się przykro, iż potraktowała go tak szorstko. Musiał być jednak ostrożny. Gdyby uznała, że laska nie jest mu wcale potrzebna, zaraz zapędziłaby go do jakiejś roboty. Z drugiej strony, gdyby opierał się na niej zbyt mocno, mogłaby ponownie napuścić na niego tego głupiego lekarza.

Mrucząc pod nosem, przesunął fotel na tę część trawnika, która została już przystrzyżona. Przejeżdżająca obok kosiarka złośliwie zarechotała.

- Któregoś dnia tak cię grzmotnę, że ci się śrubki posypią - pogroził jej Gramp.

Kosiarka gwizdnęła na niego i spokojnie potoczyła się dalej.

Od strony zarośniętej trawą ulicy doleciał metaliczny jazgot i kasłanie silnika.

Gramp, który chciał już usiąść, wyprostował się i zaczął nasłuchiwać.

Odgłosy przybliżały się: coraz wyraźniej słychać było terkot narowistego motoru i brzęczenie poluzowanych blach.

- Samochód! - wrzasnął Gramp. - Niech skonam, samochód!

Ruszył galopem w kierunku bramy, lecz szybko przypomniał sobie, że jest stary i schorowany i zwolnił kroku.

To musi być ten wariat Ole Johnson, niech go szlag - pomyślał. - Tylko on jeden posiada samochód i za diabła nie może się z nim rozstać.

Rzeczywiście był to Ole.

Gramp dotarł do bramy w tym samym momencie, kiedy zza rogu nie używanej ulicy wyjechał z jazgotem, podskakując na wybojach, stary, zrujnowany, pokryty rdzą samochód. Z przegrzanej chłodnicy ze świstem wydobywała się para, a rura wydechowa, od pięciu czy więcej lat pozbawiona tłumika, wyrzucała na zewnątrz kłęby niebieskawego dymu.

Dumny Ole siedział za kierownicą i zezował na jezdnię, próbując znaleźć nieco mniej wyboiste fragmenty drogi. Nie było to jednak łatwe, jako że całą nawierzchnię okrywał dywan zielska i trawy, tak że trudno było dostrzec kryjące się pod nim dziury.

Gramp pomachał laską.

- Cześć, Ole! - krzyknął.

Ole pociągnął za ręczny hamulec i zatrzymał wóz. Maszyna sapnęła, zadygotała, zakasłała, po czym zgasła z przeraźliwym sykiem.

- Czym go napędzasz? - zapytał Gramp.

- Wszystkim po trochu - odparł Ole. - Benzyną, resztkami starego oleju od traktora, które wyskrobałem z beczki, alkoholem drzewnym.

Gramp obrzucił zabytkową maszynę wzrokiem pełnym nie skrywanego podziwu.

- Kiedyś i ja miałem taki wóz - mruknął. - Mógł wyciągnąć sto sześćdziesiąt kilometrów na godzinę.

Ten też jest okay - odparł Ole. - Gdyby jeszcze było czym go napędzać i skąd brać części zamienne. Nie dawniej jak trzy, cztery lata temu dostawałem benzyny ile chciałem, ale teraz już jej nie uświadczysz. Chyba przestali produkować. Mówią, że benzyna niepotrzebna, kiedy jest energia atomowa.

- Cóż - rzekł Gramp. Może to i racja, ale energia atomowa nie pachnie, a najsłodszy zapach, jaki znam, to zapach spalin benzynowych. Te ich helikoptery i inne wynalazki pozbawiły podróżowanie jakiejkolwiek romantyki.

Popatrzył na skrzynki i koszyki piętrzące się na tylnym siedzeniu.

- Zebrałeś jakieś warzywa? - zapytał.

Aha - mruknął Ole. - Trochę słodkiej kukurydzy, młode ziemniaki i kilka koszyków pomidorów. Może uda mi się to sprzedać.

Gramp pokręcił głową.

- Nie łudź się, Ole. Nikt tego nie kupi. Ludzie wbili sobie do głowy, że na stół nadają się tylko warzywa z upraw hydroponicznych. Są bardziej higieniczne i posiadają ładniejszy zapach.

- A ja nie dałbym złamanego grosza za to świństwo, które oni hodują w zbiornikach - wojowniczo zadeklarował Ole. - Przecież to nie ma żadnego smaku. Cały czas powtarzam Marcie: żeby żywność była coś warta, musi wyrastać z prawdziwej gleby.

Sięgnął w dół pod tablicę rozdzielczą, by wyłączyć silnik.

- Nie wiem nawet, czy jest sens wozić cały ten majdan do miasta - rzekł. - Jeśli wziąć pod uwagę, co zrobili, a raczej czego nie zrobili z drogami... Dwadzieścia lat temu nasza autostrada stanowa wyglądała jak należy. Co i raz kładli nową nawierzchnię, każdej zimy uprzątali śnieg. Dbali o wszystko, nie żałowali pieniędzy, byle tylko utrzymać ją w należytym stanie. A teraz po prostu zapomnieli. Beton jest wszędzie popękany, a miejscami zupełnie się wykruszył. Między płytami wyrastają krzaki jeżyn. Kiedy jechałem dziś rano, musiałem w jednym miejscu przecinać pień drzewa, które leżało w poprzek drogi.

- Szczera prawda - przytaknął Gramp.

Motor ponownie ożył, krztusząc się i strzelając. Gdzieś spod samochodu wydobyła się gęsta chmura niebieskawego dymu. Wóz ruszył z szarpnięciem i potoczył się dalej ulicą.

 

Kiedy Gramp wrócił do swojego fotela, stwierdził, że całe obicie jest mokre. Automatyczna kosiarka po zakończeniu strzyżenia trawy rozciągnęła wąż i właśnie podlewała trawnik.

Mrucząc pod nosem przekleństwa, skręcił za róg domu i przysiadł na ławeczce werandy na tyłach budynku. Nie lubił tego miejsca, ale tylko tu mógł znaleźć schronienie przed diabelną maszynerią buszującą przed frontem domu.

Widok, jaki rozciągał się z werandy, działał na niego przygnębiająco. Jak okiem sięgnąć, ulica za ulicą, wszędzie stały puste, wymarłe domostwa otoczone zapuszczonymi, porośniętymi zielskiem podwórkami.

Miejsce to miało jednak pewną niewątpliwą zaletę. Mógł tutaj udawać, że ma nieco przytępiony słuch i nie słyszy ogłuszającej kakofonii wypluwanej przez głośnik radia.

Za domem rozległo się czyjeś nawoływanie.

- Bill! Bill, gdzie jesteś?

Gramp odwrócił się.

- Tutaj jestem, Mark. Na tyłach domu. Ukryłem się przed tą cholerną kosiarką.

Zza rogu domu wychynął Mark Bailey. Z jego warg zwisał papieros, grożąc w każdej chwili podpaleniem wybujałych wąsów.

- Czy nie uważasz, że jeszcze trochę za wcześnie na partyjkę? - zapytał Gramp.

- Dziś nie będę mógł zagrać - rzekł Mark.

Obszedł werandę dokoła i przysiadł na ławce obok Grampa.

- Wyjeżdżamy - powiedział.

Gramp gwałtownie odwrócił się w jego stronę.

- Wyjeżdżacie?!

- Tak. Gdzieś na prowincję. Lucindzie udało się w końcu namówić Herba. Myślę, że przez cały czas nie dawała mu spokoju. Mówiła, że jeśli wszyscy osiedlają się w tych miłych domkach na wsi, to nie widzi żadnego powodu, dla którego i my nie mielibyśmy tego zrobić.

- Dokąd wiec? - mruknął Gramp.

- Nie wiem dokładnie - odparł Mark. - Nigdy tam nie byłem. To gdzieś na północy, nad którymś z jezior. Dostaliśmy przydział dziesięciu akrów ziemi. Lucinda chciała całą setkę, ale Herb przekonał ją, że nawet dziesięć to za dużo. Jak by nie patrzeć, przez te wszystkie lata wystarczała nam jedna mała działka w mieście.

- Betty także namawiała Johnyego - rzekł Gramp. - Ale on nie da się wodzić za nos. Powiedział, że po prostu nie ma mowy o ruszeniu się stąd. Wyglądałoby to wręcz głupio, gdyby on, sekretarz Komisji Handlu, wyniósł się z miasta.

- Ludzie poszaleli - oświadczył Mark. - Do cna poszaleli.

- To fakt - zgodził się Gramp. - Poszaleli na punkcie prowincji, nie da się ukryć. Popatrz na to.

Wskazał dłonią w stronę całych kwartałów opuszczonych posiadłości.

- Pamiętam czasy, kiedy tamta część miasta składała się z najpiękniejszych rezydencji, jakie kiedykolwiek widziałeś na oczy. I to sami dobrzy sąsiedzi. Kobiety biegały od jednej kuchni do drugiej wymieniając najnowsze przepisy. Mężczyźni wyciągali z komórek stare dobre kosiarki, przystrzygali własnoręcznie trawniki, a po skończonej robocie zbierali się razem i przyjemnie spędzali wieczory. Ludzie byli dla siebie prawdziwymi przyjaciółmi. A spójrz, jak to teraz wygląda.

Mark poruszył się ociężale.

- Muszę już wracać, Bili. Przyszedłem tylko, żeby ci powiedzieć, że wyjeżdżamy. Lucinda już spakowała moje rzeczy. Wściekałaby się, gdybym nie wracał przez dłuższy czas.

Gramp podniósł się sztywno i wyciągnął w jego kierunku dłoń.

- Czy zobaczymy się jeszcze? Zagramy jeszcze choć jedną partyjkę?

Mark u...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin