Jonathan Kellerman - Alex Delaware 03 - Nad krawędzią.docx

(610 KB) Pobierz

JONATHAN

 

NAD

KRAWĘDZIĄ

Przekład PRZEMYSŁAW BIELIŃSKI

AMBER

 

 

 

 

 

 

Jak zawsze, mojej rodzinie

oraz Barneyowi Karpfingerowi,

agentowi nadzwyczajnemu

Miejcie litość, Niebiosa! Gdy żywot mój skończony,

I niech ten nędzny czyn będzie mi wybaczony!

Thomas Chatterton

Cudowny chłopiec

Wiersze ostatnie

24 sierpnia 1770

Gorące podziękowania dla doktora Michaela Tolwina,

przewodnika wycieczek

 

 

 

 

 

 

 

1

To był mój pierwszy telefon alarmowy w środku nocy od trzech lat. Tysiąc dni bez praktyki, a tu nagle siedzę, wyrwany ze snu, wypro­stowany w ciemności, ściskając słuchawkę zdrętwiałymi od snu palcami, zaspany i półprzytomny, ale gotowy do działania - głos miałem łagodny i rzeczowy, chociaż mózg rozpaczliwie szukał oparcia dla stóp, wspinając się do stanu pełnej świadomości.

Wszedłem w starą rolę z automatyczną łatwością.

Po drugiej stronie łóżka ktoś się poruszył. Telefon wyrwał ze snu także Robin. Prążki przefiltrowanego przez firankę światła gwiazd padały jej na twarz; doskonałą twarz, wypoczętą od snu.

-              Kto to, Alex?

-              Centrala.

-              Co się stało?

-              Nie wiem. Śpij, kochanie, odbiorę w bibliotece.

Spojrzała na mnie pytająco, a potem zawinęła się w pościel i odwróciła. Zarzuciłem na siebie szlafrok i wyszedłem z sypialni. Włączyłem światło, skrzywiłem się, oślepiony, a potem znalazłem kartkę i ołówek, i podnios­łem słuchawkę.

-              Jestem.

-              To mi wygląda rzeczywiście na nagły wypadek, doktorze. Ciężko dy­szy i mówi bez sensu. Musiałam kilka razy zapytać go o nazwisko, zanim załapał, a potem je wywrzeszczał. Nie jestem pewna, ale brzmiało jak Jimmy Catmus albo Cadmus.

-              Jamey Cadmus.

Wymamrotałem to imię i nazwisko i natychmiast się rozbudziłem, jakby to było zaklęcie. Wspomnienia zagrzebane w mojej pamięci pół dekady temu napłynęły falą tak wyraźne, jakby dotyczyły dnia wczorajszego.  Jamey był kimś, kogo się nie zapomina.

-              Proszę go połączyć - powiedziałem.

Na linii coś zatrzeszczało.

-              Halo, Jamey? Cisza.

-              Jamey? Tu doktor Delaware.

Zacząłem się zastanawiać, czy na pewno mam połączenie.

-              Jamey?

Nic, a potem cichy jęk i ciężkie, płytkie sapanie.

-              Jamey, gdzie jesteś?

Odpowiedź nadeszła zduszonym szeptem.

-              Pomóż mi!

-              Oczywiście, Jamey. Pomogę ci. Co się stało?

-              Pomóż mi to ogarnąć. Ogarnąć. Ogarnąć. To się wszystko... rozpada. Ten cały smród. Śmierdziciało wszystkich pór... śmierdzące rany... roz­dzierane cuchnącym ostrzem...

Do tej pory wyobrażałem go sobie takim, jakiego widziałem go po raz ostatni: poważnego chłopca, o niebieskich oczach, mlecznej cerze i wło­sach czarnych i lśniących jak hełm. Dwunastolatka. Ale głos w słuchawce był udręczonym barytonem, niezaprzeczalnie męskim. Zestawienie tego, co widziałem, z tym, co słyszałem, było dziwaczne i niepokojące - jakby pod ruch warg chłopca głos podkładał dorosły brzuchomówca.

-              Spokojnie, Jamey. Wszystko w porządku. - Bardzo się starałem mó­wić łagodnie. - Gdzie jesteś?

Znów cisza, a potem potok przemieszanych słów, rozdygotany i urywa­ny jak ogień karabinu maszynowego:

-              Przestań mi to powtarzać! Ciągle gadasz o tym smrodzie. Słyszę jak
kłamiesz, opowiadasz... nagłe żyły rozpęknienie... kity nocnego ptaka...
jestem taki... Zamknij się! Dość się nasłuchałem smrodu! Ciemność za-
śmiardła; masturbuje się mistrz...

Bełkot.

Sapnięcie i głos ucichł.

-              Jestem tu, Jamey. Cały czas cię słucham. - Nie odpowiedział, więc mówiłem dalej - Brałeś coś?

-              Doktor Delaware? - Nagle się uspokoił, jakby zaskoczony moją obecnością.

-              Tak. Gdzie jesteś...?

-              Dużo czasu minęło, doktorze D - stwierdził smutno.

-              Tak, to prawda, Jamey. Dobrze znów cię słyszeć.

Bez odpowiedzi.

-              Jamey, chcę ci pomóc, ale muszę wiedzieć, co się dzieje. Proszę, po­
wiedz mi, gdzie jesteś?

Cisza zaczęła się nieprzyjemnie przedłużać.

-              Brałeś coś? Zrobiłeś coś sobie?

-              Jestem w piekłosmrodzie, doktorze D. Dzwony piekieł. Szklany ka­nion.

-              Opowiedz mi o tym. Gdzie jest ten kanion?

-              Ty wiesz! - warknął. - Powiedzieli ci! Mówią mi bez przerwy! Ot­chłań, odchrzań! Szkło i stalosmród.

-              Gdzie, Jamey? - spytałem łagodnie. - Powiedz mi, gdzie dokładnie. Jego oddech stał się szybszy i głośniejszy.

-              Jamey...

Płacz rozległ się niespodziewanie, w szlochu przepełniony bólem szept.

-              Och! Ziemia śmierdzi, nasiąknięta szkarłatem... rozchyla wargi...
Kity to śmierdzismród... Tak mi powiedzieli, śmierdzący kłamcy!

Próbowałem do niego jakoś dotrzeć, ale całkowicie skrył się w swoim osobistym koszmarze. Wciąż upiornym szeptem prowadził chaotyczny dialog z głosami, które słyszał w głowie; dyskutował, przekonywał, prze­klinał demony, które chciały nim zawładnąć, aż klątwy ustąpiły miejsca wielkiej grozie i bezsilnemu łkaniu. Nie potrafiłem zatrzymać strumienia halucynacji, więc przeczekałem go, sam już z walącym w piersi sercem, dygocząc mimo ciepła w pokoju.

W końcu głos Jameya rozpłynął się w sapaniu. Wykorzystując ciszę, spróbowałem go jakoś podpytać.

-              Gdzie jest szklany kanion? Powiedz mi, Jamey.

-              Szkło i stal, i kilometry rur. Jak węże... Gumowe węże i gumowe ściany... - Znów płytkie sapanie. - Cholerne białe zombi, odbijają ciała od ścian... zabawy z igłami...

Chwilę trwało, zanim to przetrawiłem.

-              Jesteś w szpitalu?

Zaśmiał się głucho, przerażająco.

-              Tak go nazywają.

-              W którym?

-              Canyon Oaks.

Znałem ten szpital z opinii o nim: mały, prywatny i bardzo drogi. Poczu­łem przypływ ulgi. Przynajmniej nie przedawkował w jakimś ciemnym zaułku.

-              Długo tam jesteś?

Zignorował pytanie i znów zaczął płakać.

-              Zabijają mnie kłamstwami, doktorze D! Programują laserbóle przez delikatne ciało! Rozcinają korę mózgową... wysysają soki, gwałcą deli­katne ciało płci... śmierdziwałek po śmierdziwałku!

-              Kto...

-              Oni! ...pożeracze ciała... białe zombi... martwy wspin z wieżażnego gównoprądu... kity gówna... ptaki gówna... z mokrociała... Pomóż mi, doktorze D! Przyleć tu, pomóż mi to ogarnąć... teleportuj się! Zassaj mnie do innej sfery czystej...

-              Jamey, chcę ci pomóc, ale...

Nie dokończyłem - znów zaczął, szeptem tak pełnym cierpienia, jakby ktoś przypiekał go żywcem. Otuliłem się mocniej szlafrokiem i próbo­wałem wymyślić, co powiedzieć, kiedy Jamey oprzytomnieje. Tłumiąc poczucie bezsiły, skupiłem się na tym, co mogłem zrobić: podążać za ha­lucynacjami, zaakceptować je i spróbować od środka go uspokoić. Naj­ważniejsze było utrzymać go przy telefonie, nie stracić jego zaufania. Walczyć tak długo, jak długo będzie trzeba.

To był dobry plan, jedyny rozsądny w tych okolicznościach, lecz nie miałem szansy go zrealizować.

Szept robił się coraz bardziej piskliwy, jakby nakręcała go jakaś niewi­dzialna sprężyna, coraz wyższy i wyższy, nieubłagany jak syrena ostrze­gająca przed nalotem. Na końcu spirali rozległo się płaczliwe beknięcie, a potem krzyk, ucięty głuchym stukiem przerwanego połączenia.

Nocna telefonistka w szpitalu Canyon Oaks poinformowała mnie, że telefony przychodzące będą odbierane dopiero od ósmej - czyli za prawie pięć godzin. Przedstawiłem się, poinformowałem, że to nagły wypadek, i zostałem połączony z wypranym z emocji kontraltem, który przedstawił się jako przełożona nocnej zmiany pielęgniarek. Wysłuchała, co miałem

do powiedzenia, a kiedy się znów odezwała, jej obojętność zabarwiła się sceptycyzmem.

-              Powiedział pan, że jak się nazywa?

-              Doktor Alex Delaware. A pani to...

-              Nazywam się Vann. Jest pan członkiem naszego personelu, dokto­rze?

-              Nie. Leczyłem Jameya kilka lat temu.

-              Rozumiem. I mówi pan, że do pana zadzwonił?

-              Tak. Przed chwilą.

-              To niemożliwe, doktorze - stwierdziła z niejaką satysfakcją. - Pan Cadmus przebywa na zamkniętym... nie ma dostępu do telefonu.

-              To był on, pani Vann, i był w bardzo złym stanie. Zaglądaliście pań­stwo ostatnio do jego pokoju?

-              Nie, jestem w przeciwległym skrzydle szpitala. - Chwila przerwy. -Mogłabym tam zadzwonić.

-              Myślę, że powinna pani.

-              Dobrze. Dziękuję za informację, panie doktorze, i życzę dobrej nocy.

-              Jeszcze jedno: jak długo jest hospitalizowany?

-              Obawiam się, że nie wolno mi ujawniać poufnych informacji o pa­cjentach.

-              Rozumiem. Kto jest jego lekarzem prowadzącym?

-              Nasz dyrektor, doktor Mainwaring. Ale - dodała obronnym tonem -o tej porze jest nieosiągalny.

W tle rozległy się jakieś stłumione hałasy. Pani Vann przełączyła mnie na czekanie, po dłuższej chwili wróciła na linię, jakby zdenerwowana, i powiedziała, że musi kończyć. Już drugi raz w ciągu dziesięciu minut w rozmowie ze mną ktoś rzucał słuchawką.

Zgasiłem światło i poszedłem do sypialni. Robin odwróciła się do mnie i podniosła na łokciach. Ciemność zamieniła miedź w jej włosach w dziw­nie piękny odcień lawendy. Oczy w kształcie migdałów miała na wpół przymknięte.

-              Alex, co się dzieje?

Usiadłem na brzegu łóżka i opowiedziałem jej o telefonie od Jameya i o mojej rozmowie z nocną pielęgniarką.

-              Dziwne.

-              Bardzo dziwne. - Potarłem oczy. - Chłopak nie odzywa się przez pięć lat, a potem ni z tego, ni z owego dzwoni i coś bełkocze.

Wstałem i zacząłem krążyć po pokoju.

-              Miał wtedy pewne problemy, ale nie był wariatem. Wszystko, tylko
nie to. Jego umysł był dziełem sztuki. A dzisiaj, zupełna rozsypka: pa­ranoja, słyszał głosy, mówił od rzeczy. Trudno uwierzyć, że to ten sam
człowiek.

Ale na zdrowy rozum wiedziałem, że to możliwe. Przez telefon sły­szałem psychozę albo jakiś zły odlot. Jamey był już młodym mężczy­zną- miał siedemnaście albo osiemnaście lat - i statystycznie dojrzał już do zaczątków schizofrenii tak samo, jak do problemów z narkoty­kami.

Podszedłem do okna i oparłem się o parapet. Dolinę spowijała cisza. Słaby powiew kołysał czubkami sosen. Stałem tak chwilę, zapatrzony w aksamitne warstwy ciemności.

W końcu odezwała się Robin:

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin