Sala Sharon - Grom.rtf

(633 KB) Pobierz

Sharon Sala

GROM

1

Z chwilą narodzin uczymy się wsłuchiwać w głos matki, gdyż wyczuwamy
intuicyjnie, ze wiąże się z nim wszystko, co dobre. Matka zaspokoi nasz głód i usunie ból. W
taki oto sposób zaczynamy poznawać, co to miłość. Niestety, niektórym dzieciom pierwsze
zasłyszane głosy nie niosą radości. Uderzenie matczynej ręki kojarzy się im z głodem i
bólem. Głębia nieszczęścia matki odbija się echem w postaci dojmującego krzyku jej
dziecka. W taki oto sposób zaczynamy poznawać, co to strach. Są także dzieci, które nigdy
nie słyszały własnej matki. Nie koił ich w ciemnościach nocy żaden miękki głos, rozpraszając
obawy i lęki. W taki oto sposób dzieci te dowiadują się, że nikomu na nich nie zależy.

Niniejszą książkę dedykuję tym wszystkim, którzy poświęcają życie służbie dziecku.
Bez względu na to, czy jesteś matką, innym członkiem rodziny lub pracownikiem opieki
społecznej, czy też po prostu tylko dobrą sąsiadką, za to, że opiekujesz się tymi, którzy nie
mogą o siebie zadbać, znajdziesz zawsze uznanie w oczach Boga.

PODZIĘKOWANIA

Na wstępie pragnę poinformować czytelników, że książka ta nie jest opisem
autentycznych zdarzeń. I aczkolwiek w dziedzinie leczenia hipnozą nastąpił znaczny postęp,
sytuacja, jaką stworzyłam w mojej powieści, jest całkowicie fikcyjna. Mam nadzieję, że
pewnego dnia stanie się, ona rzeczywistością, ale jak na razie całkowite uzdrowienie w
drodze hipnozy znajduje się jeszcze w sferze naszych pobożnych życzeń. W tym miejscu
pragnę podziękować Johnowi Lehmanowi, duszpasterzowi kwakrów, a zarazem
licencjonowanemu hipnoterapeucie i konsultantowi do spraw rodziny, za wspaniałomyślną
pomoc w opisaniu niektórych zagadnień poruszonych w tej książce. Wszelkie blady, jakie się
w niej znalazły, popełniłam sama, a możliwości hipnoterapeuty poszerzyłam tylko i
wyłącznie po to, aby wzmóc zainteresowanie czytelników.

PROLOG

Rok 1979, północna część stanu Nowy Jork

Edward Fontaine stał w drzwiach, obserwując dzieci na placu zabaw i równocześnie
niepewny stan pogody. Jako dyrektor małej, prywatnej szkoły im. Montgomery'ego miał
obowiązek nie tylko sprawować nadzór nad rozkładem codziennych zajęć, lecz także dbać o
dobre samopoczucie i bezpieczeństwo uczniów.

Wprawdzie nauczyciele wykonywali swe obowiązki dobrze, starannie doglądając
bawiących się dzieci, ale on sam miał najlepsze pole widzenia. Stojąc wyżej, u szczytu
schodów, ogarniał wzrokiem wszystko. W pewnej chwili poczuł silniejszy powiew wiatru.
Uniósł twarz. Jasne, pierzaste obłoki, które do tej pory pokrywały niebo, szybko ustępowały
miejsca wielkiej i ciemnej chmurze. Mimo że czas przeznaczony na zabawę jeszcze nie
upłynął, Edward Fontaine nie zamierzał podejmować zbędnego ryzyka i czekać, aż
nadchodząca burza zagrozi któremuś z dzieci. Szybkim krokiem zawrócił do swego gabinetu i
zaczął raz po raz pociągać za dzwonek.

Donośny dźwięk gongu odbił się echem w szkolnym budynku i na terenie zabaw.
Chwilę później do uszu Edwarda Fontaine'a dobiegły gromkie okrzyki uczniów świadczące o
ich niezadowoleniu z powodu przerwania dobrej zabawy.

Opuścił gabinet. Gdy znalazł się ponownie u szczytu schodów, po niebie przetoczył
się pierwszy grom. Był tak silny, że zadrżały szyby. Nauczyciele w pośpiechu zaganiali
uczniów do szkolnego budynku.

2

- Szybciej! Szybciej! - przywoływał Edward Fontaine najmłodsze dzieci, znajdujące
się w odległej części placu zabaw. - Nadchodzi burza, musicie natychmiast wracać!

Kiedy rozległ się pierwszy dzwonek, Yirginia Shapiro i jej najlepsza przyjaciółka,
Georgia, znajdowały się na szczycie zjeżdżalni. Sześciolatki nie mogły się zdecydować, czy
zejść po schodkach, czy też zjechać po pochylni, narażając się w ten sposób na gniew
dyrektora, który mógł posądzić je o to, że zamiast posłuchać polecenia, bawią się nadal.
Kiedy nad głowami dziewczynek rozległ się drugi potężny huk, przerażona Yirginia zaczęła
płakać. Georgia wzięła ją za rękę. Nie wiedziała, co robić.

Edward Fontaine dostrzegł z daleka, że dziewczynki są bardzo przestraszone i
zagubione. Ruszył po schodach w dół. Po chwili poczuł na twarzy pierwsze krople deszczu.

- Ruszajcie, dzieci, ruszajcie! - ponaglał dziewczynki, stając u stóp zjeżdżalni. - Nie
bójcie się. Zjedźcie Razem wrócimy do szkoły.

Georgia uścisnęła rączkę Yirginii, uśmiechem dodając przyjaciółce otuchy.

- Chodź, Ginny... Zjedziemy razem.

Yirginia skinęła główką i chwilę później obie dziewczynki zsunęły się błyskawicznie
po gładkiej, metalowej powierzchni pochylni, wprost w rozpostarte ręce pryncypała.

- Jesteście dzielne - pochwalił małe uczennice, chwytając je szybko za rączki. - A
teraz biegniemy. Założę się, że was wyprzedzę.

Dziarskim okrzykiem oznajmiły, że podejmują współzawodnictwo, wysunęły dłonie z
rąk dyrektora i rzuciły się pędem przez plac zabaw w stronę szkoły. Edward Fontaine
odetchnął z ulgą. Pobiegł za Georgią i Yirginią, myśląc o tym, że przemoknie do suchej nitki.

Znalazłszy się w budynku, w pierwszej chwili nie dostrzegł dziewczynek. Dopiero
gdy jego oczy przywykły do mroku wnętrza, zobaczył obie na drugim końcu holu. Szły
szybko w stronę ostatniej po lewej stronie sali lekcyjnej.

Dopiero teraz Edward Fontaine przypomniał sobie, że to czwartek, czyli dzień
cotygodniowych, dodatkowych zajęć dla siedmiu wybranych uczennic. Ujrzawszy, jak za
Georgią i Yirginią zamykają się drzwi, poczuł, jak zawsze, przypływ niepokoju. Oczywiście,
nie zamierzał dopuścić, aby tym dzieciom stała się jakaś krzywda. Ale zajęcia te były
możliwe dzięki specjalnej subwencji, którą na ich prowadzenie otrzymał, niezbędnej
jednocześnie do utrzymania szkoły. Często martwiło go to, że rodzice dzieci nie zdawali sobie
sprawy z prawdziwego charakteru dodatkowych zajęć. No cóż, to, co się stało, już się nie
odstanie.

Silna fala miotanego wiatrem deszczu uderzyła go po nogach, rozpraszając przykre
myśli. Zamknął szybko za sobą frontowe drzwi budynku i udał się do dyrektorskiego
gabinetu. Zawsze czekało tam mnóstwo papierkowej roboty.

GROM 10

W ostatniej sali lekcyjnej po lewej stronie holu siedem małych dziewczynek siedziało
grzecznie na swoich miejscach, czekając, aż nauczyciel rozpocznie cotygodniowe zajęcia.
Burza za oknami rozszalała się na dobre. Rozległ się następny grzmot. Znowu tak silny, że
szyby zadrżały po raz wtóry. Ale małe dziewczynki nie słyszały deszczu uderzającego o okna
ani nie widziały przecinających niebo błyskawic. Ze wzrokiem utkwionym w nauczycielu
wsłuchiwały się w dźwięk jego głosu.

Przez cały wieczór, gdy wszyscy uczniowie znajdowali się już, bezpieczni, we
własnych domach, nad szkołą im. Montgomery'ego burza szalała nadal. Miotane wichrem
drzewa gięły się niemal do ziemi, a gałęzie biły pokłony potężnym siłom natury.

Tuż przed północą niebo przecięła gigantyczna błyskawica, a las aż zadrżał od
potężnego grzmotu, który uderzył w dach budynku. Posypały się gonty i w jednej chwili

3

szkoła stanęła w płomieniach. Do rana pozostały po niej już tylko zewnętrzne ściany i stos
żarzącego się drewna.

Następnego dnia, podchodząc do placu zabaw, Edward Fontaine patrzył z
niedowierzaniem na pogorzelisko. Jego ukochana szkoła przestała istnieć. Nie miał środków,
aby ją odbudować i uruchomić ponownie. Zresztą nie widział już także siebie w roli
nauczyciela. To, co się stało, złamało mu serce.

Sharon Sala 11

W ciągu tygodnia wszystkich uczniów przeniesiono do innych szkół. Jednych do
prywatnych, a innych do publicznych. Siedem małych dziewczynek, które - wybrane
starannie spośród innych dzieci - do chwili pożaru szkoły uczestniczyły w dodatkowych
zajęciach, skierowano do pierwszych klas w trzech różnych okręgach.

Ich życie potoczyło się dalej zwykłym trybem. Rosły. Każdego wieczoru rodzice
kładli je do łóżek całkowicie nieświadomi faktu, że w dziewczęcych główkach tykają bomby
zegarowe.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Seattle, stan Washington

- Mamo, jestem głodny. Plose helbatnika.

Dwudziestosiedmioletnia Emily Jackson podniosła głowę znad klawiatury komputera i
rzuciła okiem na zegar. Z westchnieniem wstała z krzesła, aby zająć się dwuletnim synkiem.
Nic dziwnego, że zdążył zgłodnieć - było już wpół do pierwszej. Pogodzenie roli matki stale
opiekującej się dzieckiem i pracującej w domu księgowej nie było tak łatwe, jak sobie to
początkowo wyobrażała, mimo że możliwe dzięki komputerowi utrzymywanie ciągłego
kontaktu z klientami było dla niej prawdziwym błogosławieństwem.

- Kochanie, poczekaj jeszcze chwilkę! - zawołała.

Emily podała dziecku herbatnika o kształcie zwierzątka i posłała mu całusa, biegnąc
do kuchni. W lodówce było dużo różnych rzeczy, a chłopczyk jadał już niemal wszystko.
Podgrzanie mu czegoś w mikrofalówce zajmie jej tylko krótką chwilę.

Postawiła na szafce butelkę dla dziecka i wyjęte z lodówki trzy różne miseczki z
jedzeniem. Kiedy sięgała po czwartą, odezwał się telefon.

- Jak zwykle, nie w porę - mruknęła, sięgając po słuchawkę.

Sharon Sala 13

- Tu Jackson. Tak... Emily - potwierdziła. - Z kim rozmawiam?
Na drugim końcu linii zapanowała na chwilę cisza i zaraz potem Emily usłyszała w

słuchawce daleki grom, oznaczający nadchodzącą burzę, i dzwonki. Jeden po drugim, całą
sekwencję dźwięków. Zamarła na moment, a kiedy w pełni dotarły do jej świadomości,
przestała myśleć o czymkolwiek. Odwróciła się twarzą do ściany, nadal ze słuchawką przy
uchu. Zimne powietrze z otwartej lodówki chłodziło od tyłu jej nogi, ale Emily nic nie czuła.
Tak jakby w ogóle przestała istnieć.

4

Chwilę później położyła słuchawkę na kuchennym blacie, wzięła pudełko z
herbatnikami w kształcie zwierzątek i butelkę z mlekiem dla dziecka. Chwyciła synka na ręce
i włożyła w milczeniu do łóżeczka, podając mu herbatniki i mleko. A potem odeszła, nawet
nie oglądając się za siebie.

Niezwykłe zachowanie się matki sprawiło, że głodne dziecko na chwilę zamilkło.
Emily wyszła przed dom, wsiadła do samochodu i wyprowadziła go z podjazdu. Zdawała się
nie dostrzegać sąsiadki, która z drugiej strony ulicy pomachała jej ręką. Kobieta wzruszyła
ramionami. Kiedy jednak zamierzała wrócić do przerwanych na chwilę zajęć, zobaczyła, że
Emily zostawiła szeroko otwarte frontowe drzwi.

- Och! - szepnęła i szybko przeszła jezdnię, żeby spełnić dobrosąsiedzki obowiązek.
Gdy znalazła się na werandzie domu Jacksonów, zamiast tylko zamknąć drzwi,

postanowiła zajrzeć do środka. W saloniku zatrzymała się, podziwiając gustowną kolorystykę
wnętrza i miękkie, wygodne meble.

GROM 14

Zrobiła jeszcze dwa kroki i stanęła, zatrzymując wzrok na pięknym widoku, który
rozciągał się za drzwiami patio. W tej właśnie chwili od strony sypialni dobiegły ją jakieś
dźwięki. Speszyła się. Jak mogła tak po prostu wejść do obcego domu? Przecież to, że Emily
wyszła, nie oznaczało, że nikogo tu nie ma. Widocznie Joe, mąż Emily, który był kontrolerem
ruchu, miał wolny dzień.

- Joe, Joe! - zawołała. - To ja, Helen. Emily zostawiła otwarte drzwi i przyszłam, żeby
je zamknąć.

Jej słowa pozostały jednak bez odpowiedzi, a od strony sypialni nadal dochodziły
jakieś dziwne dźwięki.

- Joe? To ja, Helen. - powtórzyła. - Jesteś ubrany?

Zaskoczył ją donośny okrzyk. Dopiero wtedy pomyślała o dziecku. Sądziła, że
chłopczyk pojechał z Emily, ponieważ zwykle zabierała go ze sobą.

Helen ruszyła w stronę holu, pełna obaw, że z któregoś z pokoi wyjrzy zaraz Joe i
zapyta, co ona właściwie tu robi. Ale im bardziej wchodziła w głąb mieszkania, tym
większego nabierała przekonania, że męża Emily nie ma w domu. m

Gdy znalazła się w dziecinnym pokoju, zaskoczona stanęła jak wryta. Pośrodku
łóżeczka siedział dwuletni synek Jacksonów. W jednej rączce trzymał pudełko herbatników, a
w drugiej butelkę z mlekiem.

- Kces? - zapytał, wysuwając pudełko w stronę Helen.

- Mój Boże - szepnęła, wyjmując malca z łóżeczka, Nigdy by nie przypuszczała, że
Emily potrafi wyjść z domu, zostawiwszy dziecko bez opieki.

Z chłopcem na ręku obeszła szybko pozostałe pokoje.

Sharon Sala    15

Gdy znalazła się w kuchni, nabrała przeświadczenia, ze stało się coś strasznego. Na
szafce stały miseczki z jedzeniem. Na kuchennym blacie leżała słuchawka, nie odwieszona na
widełki. Drzwi lodówki były szeroko otwarte.

Helen zaczęła odruchowo robić porządek, ale szybko uzmysłowiła sobie, że nie
powinna niczego ruszać. Złapała torbę z pieluchami dziecka i ciągle trzymając chłopczyka na
ręku, opuściła szybko dom.

Zanim Helen dotarła do siebie z zamiarem niezwłocznego zatelefonowania do Joego
do pracy, Emily Jackson znajdowała się już na drodze ku swemu nieuchronnemu
przeznaczeniu.

5

Nie zwracając na nic uwagi, prowadziła samochód zatłoczonymi ulicami Seattle jak
szalona. Przejeżdżała skrzyżowania na czerwonym świetle, biorąc zakręty na dwóch kołach.
Zanim dotarła do mostu Narrows, ścigały już ją radiowozy, ale policjanci nie zdawali sobie
sprawy z tego, że Emily właśnie dociera do miejsca przeznaczenia. Po drugiej stronie mostu
czekały na nią inne radiowozy i rozstawiona blokada drogi.

Gdzieś w połowie mostu gwałtownie zahamowała samochód i wysiadła. Zanim zdołał
zatrzymać się pierwszy jadący za nią radiowóz, podeszła do murowanej balustrady. Na
oczach biegnącego w jej stronę i krzyczącego policjanta, wspięła się na mur i wyprostowała.
Potem wszystko działo się jak na zwolnionym filmie.

Ludzie zewsząd krzyczeli do Emily, żeby nie skakała z mostu, ale ona, niepomna na
żadne wołania, nieobecna duchem, rozpostarła ręce, jakby była ptakiem przygotowującym się
do lotu, spojrzała w niebo i skoczyła.

GROM 16

Teraz słyszała już tylko szum wiatru.
Zrobiła, co jej kazano.

Zdumiewająca śmierć Emily Jackson wstrząsnęła mieszkańcami Seattle. Opis tego
przerażającego wydarzenia podawały wszystkie media. Przez trzy dni, bo potem zastąpiła go
informacja o jakimś innym, równie tragicznym wydarzeniu, których nie brak w życiu tak
wielkiego miasta.

Emily pozostawiła zrozpaczonego i niczego nie pojmującego męża, a także małego
synka, który wypłakiwał oczki, czekając na mamę, która nigdy nie wróci do domu.
Tydzień później, Amarillo, stan Teksas

Josephine Henley, w barze Haleya nazywana Jo-Jo, właśnie mieszała drinki, gdy
Raleigh, barman, zawołał z drugiego końca sali:

- Hej, Jo-Jo, telefon do ciebie.

Na znak, że słyszy, machnęła ręką. Wsunęła do kieszeni napiwek od dwóch
niezupełnie trzeźwych kierowców, którzy nie przestawali błagać jej o całusa.

- No, zgódź się, Jo-Jo. Daj jednego buziaka na drogę - prosił Henry.

- Nic z tego - warknęła. - Zapomniałeś, że jesteś żonaty?

- Nie zapomniałem. Ale jestem samotny.

- Nie samotny, ale napalony. A ja nie zamierzam wyświadczać ci przysługi.

- Wobec tego oddaj moje pięć dolarów - śmiejąc się, odpalił kierowca.

Sharon Sala    17

- Nie oddam, bo na nie zarobiłam. A poza tym ułożenie mnie na plecach kosztowałoby
cię znacznie więcej.

- Ile? - zapytał, żywo zainteresowany.

- Oj, na to już na pewno nie starczyłoby ci forsy. A teraz daj mi spokój, bo muszę
odebrać telefon. Uniknęła uścisku kierowcy i przeszła przez salę.

- Whisky z wodą - rzuciła barmanowi nowe zamówienie, a potem odwróciła się do
wiszącego na ścianie telefonu i przyłożyła do ucha zdjętą z widełek słuchawkę.

- Halo? Halo?

Ze względu na panujący na sali hałas nic nie słyszała. Zakryła ręką mikrofon.

- Bądźcie trochę ciszej! - krzyknęła do gości. - Bo nic nie słyszę.
Spróbowała ponownie nawiązać kontakt z telefonicznym rozmówcą.

- Halo? Przy aparacie Josephine Henley.

6

Czekając, usłyszała dziwne odgłosy. Jakby zapowiedź burzy. Jakiś odległy grom.
Odwróciła się szybko w stronę drzwi, usiłując przypomnieć sobie, czy zamknęła okna w
samochodzie.

Chwilę później, gdy do uszu Jo-Jo dotarły następne dźwięki, przecinająca jej czoło
zmarszczka znikła. Głowa zatoczyła się wokół szyi i opadła w dół. Młoda kobieta wyglądała
tak, jakby miała za chwilę zasnąć. Milcząc, stała nieruchomo z zamkniętymi oczyma i
opuszczonymi rękoma.

Dostrzegł to Raleigh. Zdziwiło go zachowanie się ruchliwej zazwyczaj kelnerki.
Dotknął jej ramienia.

- Dziecko, czy coś się stało? - spytał zaniepokojony.

GROM 18

Jo-Jo nie odpowiedziała. Wypuściła słuchawkę i usiłowała wyminąć barmana.

- Twoja whisky z wodą - powiedział, wręczając jej tacę z ostatnim zamówieniem.
Odsunęła rękę Raleigha. Taca z głośnym brzękiem upadła na ziemię.

- Co z moim drinkiem? - zawołał z głębi sali jakiś klient.

- Zamknij się - warknął barman. Złapał Jo-Jo za ramię. - Co z tobą? Nie słyszysz, co
do ciebie mówię?

Dopiero w tej chwili zobaczył jej twarz i przeraził się na dobre. Potem zeznał, że oczy
Jo-Jo wyglądały jak puste.

Skierowała kroki ku wyjściu. Rozumiejąc, że coś jest nie tak, przejęty barman
krzyknął do jednego z klientów, żeby ją zatrzymał, ale wołanie stłumił szum głosów na sali.

- Jo-Jo? Stało się coś? Wracaj!

Dopiero gdy Raleigh szybko wyszedł zza baru i ruszył, biegiem za kelnerką, klienci
zorientowali się, że dzieje się coś niedobrego. Zanim zdołał dotrzeć do wyjścia, od stolików
podniosła się już ponad połowa mężczyzn.

Stanął na progu i zaczął rozglądać się wokoło, szukając wzrokiem Jo-Jo. Jej wóz stał
nadal przy północnej ścianie budynku, musiała więc pójść piechotą. Ruszył, żonglując między
przejeżdżającymi pojazdami, ciągle wołając jej imię.

- Jo-Jo! Jo-Jo! Wracaj, złotko! Jeśli czujesz się źle, któryś z chłopaków odwiezie cię
do domu.

Nie udało mu się jej dostrzec. Pozostali klienci baru biegali między samochodami,
wypatrując kelnerki. Jej dziwaczne zachowanie się Raleigh już chciał złożyć na karb babskich
fanaberii, gdy nagle usłyszał krzyk mrożący w żyłach krew.

Sharon Sala 19

Rzucił się w stronę, z której dochodził, przebiegł między dwiema ciężarówkami i
dopiero, kiedy znalazł się po drugiej stronie drogi dojazdowej do autostrady, zobaczył Jo-Jo.

Biegła pasem szybkiego ruchu z rozłożonymi rękoma i wyglądała jak dziecko,
udające, że lata. Z naprzeciwka zbliżały się światła nadjeżdżającej ciężarówki.

- Jezu Chryste! - jęknął Raleigh i rzucił się w jej stronę. Zdawał sobie jednak sprawę z
tego, że nie zdąży.

Kiedy kierowca ciężarówki hamował gwałtownie, w powietrzu rozeszła się woń
palonej gumy. Ale dziewczyna pojawiła się tak nagle, że nie był w stanie zatrzymać się w
porę. Zgrzyt hamulców zagłuszył uderzenie ciała Jo-Jo o zderzak wielkiego samochodu.
Chwilę potem dziewczyna przeleciała w powietrzu jak połamana lalka, uderzyła głucho o
ziemię i znieruchomiała.

7

- Wezwijcie policję! - krzyknął jakiś człowiek i zaczął kierować ruchem
nadjeżdżających pojazdów, tak aby omijały miejsce wypadku.

Detektyw z wydziału zabójstw, któremu powierzono wyjaśnienie przyczyny śmierci
kelnerki, uznał ją za samobójstwo. Sprawę zamknięto.

Tylko barman o imieniu Raleigh przysięgał, że dopóty Jo-Jo nie odebrała tego
telefonu, wszystko było z nią w idealnym porządku. I ze nigdy, naprawdę nigdy nie
zamierzała targnąć się na własne życie.

Dwa dni później, Chicago, stan Illinois Zostanie adwokatem, specjalizującym się w
sprawach kryminalnych, było w karierze dwudziestoośmioletniej

GROM 20

Lynn Goldberg bardzo ważnym osiągnięciem. Przez całe życie wszyscy powtarzali, że
jest za ładna, aby ktokolwiek traktował ją poważnie jako prawnika, ale nie zwracała uwagi na
komentarze i robiła swoje. Dzisiaj udowodniła, że ładna buzia nie jest jej jedyną zaletą.
Właśnie wygrała pierwszą w życiu sprawę o morderstwo i czuła się po prostu doskonale. Co
więcej, była rzeczywiście przekonana, że mężczyzna, którego wybroniła przed surowym
wyrokiem, jest niewinny, co w wykonywanym przez nią zawodzie nie zawsze się zdarzało.

Wrzuciła do teczki akta, które zamierzała jeszcze dzisiaj przejrzeć, i spojrzała na
zegarek. Za trzydzieści sześć minut miała spotkać się z mężem na drugim końcu miasta; by
wspólnie zjeść kolację w restauracji. Jonathan jeszcze nie wiedział, że dzisiaj stawia żona.
Nie mogła doczekać się chwili, kiedy powie mu o porannym zwycięstwie.

Po raz ostatni rozejrzała się po biurowym pokoju, wzięła do ręki słuchawkę i
zadzwoniła po taksówkę. Powinna zdążyć nadjechać, zanim Lynn zjedzie z piętra, szóstego
piętra, na którym mieściła się kancelaria adwokacka. Wygładziwszy przód ciemnego,
eleganckiego żakietu, przerzuciła przez ramię przeciwdeszczowy płaszcz. Kiedy sięgała po
teczkę, odezwał się telefon.

- Nic z tego! Na dziś praca skończona - mruknęła pod nosem i ruszyła w stronę drzwi.
Dzwonienie nie ustawało. Lynn przyszło nagle na myśl, że to może Jonathan chce się

z nią skontaktować, aby odwołać wspólny wypad do restauracji. Wówczas bez potrzeby
jechałaby na drugi koniec miasta. Zawróciła więc do biurka i podniosła słuchawkę.

Sharon Sala 21

- Halo? Tak, mówi Lynn Goldberg.

Na drugim końcu linii przez chwilę panowała cisza, a potem rozległ się odległy grom.
Lynn zadrżała odruchowo i rzuciła okiem w stronę okna, przez krótki moment uspokojona, że
ma przy sobie przeciwdeszczowy płaszcz. Tuż potem do jej uszu dotarły inne dźwięki.
Dzwonka, a raczej gongu. Cała sekwencja.

Lynn opadły powieki. Opuściła głowę.

Mrugające światełko telefonu wskazywało, że następny rozmówca czeka na
połączenie, ale młoda prawniczka już tego nie dostrzegła. Odłożyła słuchawkę i ruszyła do
wyjścia. Kiedy mijała biurko Gregory'ego Mitchella, kolega po fachu podniósł głowę.

- Nie wiedziałem, że jeszcze tu jesteś - powiedział. - Moje gratulacje z okazji
wygranego procesu.

Szła dziwnym krokiem, zupełnie jak w transie. Zdziwiony nietypowym zachowaniem
Lynn, powiódł za nią wzrokiem. Dopiero po chwili zauważył, że w drzwiach pokoju upuściła
na ziemię teczkę i płaszcz. Pomyślał, że będzie musiała wracać piętnaście pięter po obie te
...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin