Kosik Rafał - Plan kapitana Hackwortha.pdf

(112 KB) Pobierz
Kosik Rafał - Plan kapitana Hackwortha
Kosik Rafał
Plan kapitana Hackwortha
Z oficjalnej strony internetowej autora
Wszystko wskazywało na to, że w roku 2009 nie napiszę żadnego opowiadania, w końcu popełniłem dwie
solidne powieści i napocząłem trzecią. Stan ten utrzymałby się, gdyby nie Tandi, która podstępnie
wykorzystała mój specyficzny stan umysłu po otrzymaniu nagrody Zajdla i wymogła na mnie obietnicę, że
napiszę opowiadanie do informatora konwentowego. Po kolejnym przypomnieniu, potraktowałem temat
poważnie i napisałem to oto nieco niepoważne opowiadanie osadzone w realiach steampunkowych.
Umieszczam je tutaj dla tych, którzy nie mogli być na Norconie i nie mają dostępu do informatora. Mam
świadomość tego, że ktoś, kto nie był nigdy na tym konwencie, nie załapie większości aluzji, drobnych
żarcików i delikatnych docinków. Tytułem wstępu powiem tylko, że Nordcon od lat odbywa się w Jastrzębiej
Górze. Początkowo gościł w hotelu „Hutnik”, a kilka lat temu przeniósł się do hotelu „Drejk”. „Drejk” w
tym roku zmienił nazwę na „Primavera”.
W miejscach gdzie dłonie kapitana Williama Hackwortha zaciskały się na relingu mostka, mosiądz był
pozbawiony śniedzi i wypolerowany. W nerwowym oczekiwaniu przed ważnymi wydarzeniami, których
nadejścia nie sposób było przyspieszyć, kapitan stawał tu, opierał się o reling i w zamyśleniu pocierał
metalową rurę. A powodów ku temu było ostatnio wiele.
Padający śnieg tu nie docierał, metalowy kadłub nad gondolą sterowania zastępował dach. Lodowaty
wieczorny wiatr szarpał brodę kapitana i zdawał się przenikać płaszcz z foczej skóry. Trzysta stóp poniżej
pobłyskiwało neonami i światłami gazowych latarni Hawkhill, miasto portowe o wielce podejrzanej
reputacji. Wprawdzie reputacja kapitana i ćeppelina HMS „Drake”, którym dowodził, również nie była
wiele warta, ale rejs, w który statek powietrzny miał za kilka godzin wyruszyć, wskazywał na chęć poprawy
tejże.
Kapitan uznał wreszcie, że zmarzł wystarczająco, by jego myśli przestały krążyć wokół dziesiątek spraw
dzisiejszego wieczora; spraw, które mogą się rypnąć w każdej chwili, zamieniając genialny plan w
absolutną kompromitację, a może i zupełnie zwyczajne aresztowanie. Rzucił ostatnie spojrzenie na
zbliżające się wieże dokujące i wrócił do ciepłego wnętrza. Kapitańskie wejście na mostek nie zrobiło
wielkiego wrażenia na podwładnych. Dopiero kiedy spojrzał na nich groźnie i chrząknął znacząco,
wyprężyli się i zasalutowali.
– Zapominamy się, szefie – wyjaśnił Wilkinson, zabójczo przystojny pierwszy oficer.
– Nie „zapominamy się szefie” – skarcił go Hackworth, zdejmując z łysej glacy kapitańską czapkę i
rozpinając płaszcz – tylko…?
– Yes, sir!
– I tego się trzymajmy. – Kapitan odwiesił płaszcz na oparcie wielkiego fotela, przygładził brodę i
pociągnął z piersiówki, spoczywającej dotąd w kieszeni wymiętego munduru, solidny łyk
dziewięćdziesięcioprocentowego mixu własnej produkcji. Niecierpliwym gestem przepędził sternika z jego
fotela i zasiadł tam ze stęknięciem, by osobiście przeprowadzić procedurę dokowania. Roztarł zmarznięte
dłonie, przymierzył się do pięknie wyprofilowanych, smukłych dźwigni sterujących. W ostatniej chwili
zrezygnował i ponownie pociągnął łyk. Dokowanie na trzeźwo było zbyt wielkim ryzykiem, a kapitan
William Hackworth trzeźwiał ostatnio szybko i niespodziewanie dla samego siebie. Niemiłe doświadczenie.
Pchnął mosiężną dźwignię. Syknęła sprężona para i całe stanowisko sternicze, wraz z baterią zegarów,
pokręteł i cięgieł, przesunęło się do przodu, ciągnąc za sobą kilkanaście różnej grubości elastycznych
przewodów układu nerwowego ćeppelina. Fotel sternika, piękna konstrukcja ze skóry, mosiądzu, chromu i
stali, znalazł się wewnątrz wypukłości w przeszklonym froncie mostka, skąd doskonale widać było cel -
oplecioną rurami konstrukcję wysoką na niemal sto stóp, zwieńczoną elastycznym pierścieniem
cumującym, wyglądającym trochę jak powiększona stukrotnie końcówka węża strażackiego. W miarę
zbliżania się, przewody i wzmocnienia nadawały jej podobieństwo naprężonego ramienia atlety, z
nabrzmiałymi żyłami.
– Sygnalista? – zapytał kapitan.
– Gotowy jak sztywny chuj, szefie – odparł chłopak
– Yes, sir, idioto – poprawił go Pierwszy.
– Yes, sir! – wrzasnął z podwójną energią sygnalista. – Gotów do sygnalizacji.
– Przyciemnić lampy! – rozkazał kapitan. Posłusznie skręcono lampy naftowe.
Trochę ciasno. Większość z kilkudziesięciu wież cumowniczych postawiono tu jeszcze w czasach, gdy
produkowano dwukrotnie mniejsze ćeppeliny. Teraz nad Hawkhill wisiał ponad tuzin maszyn, a światła co
najmniej dwu następnych majaczyły już za śnieżnymi firankami. Wciśnięcie się tu przy takim wietrze i
kiepskiej widoczności nie było prostą sprawą.
– Bierzemy trzecią. – Kapitan wskazał w dół. – Dajmy zarobić chłopakom. Umyli pierścień. Stąd widać,
błyszczy jak psu jajca.
Sygnalista już otwierał usta, żeby potwierdzić. Zrezygnował jednak i tylko strzelił zapalniczką, by
włączyć gazową latarnię sygnalizacyjną. Przez kilka następnych chwil słychać było szybkie klikanie
przesłony. Obsługa wieży radośnie odmrugała zgodę na dokowanie i włączyła naprowadzanie. Układ
błyskających metalowymi łopatami sprzężonych wiatraków sprawdzał siłę i kierunek wiatru na różnych
wysokościach, analizował go prostym kalkulatorem mechanicznym, którego wirujące koła zębate widać
było nawet z tej odległości, i ustawiał kolimator pod kątem zapewniającym optymalne podejście.
Kapitan chwycił dwa wolanty z giętego i prasowanego mosiądzu, stopy wsunął w skórzane strzemiona i
zlustrował wzrokiem ozdobne zegary manometrów, wiatromierzy, barometrów i całej reszty.
– Zaczynamy – rzucił.
Na mostku rozpoczęło się coś, co z boku mogło wyglądać na chaotyczną bieganinę. W rzeczywistości
było jednak przykładem bardzo sprawnego działania zespołowego. Przepompowywano balast, zwiększano
ciśnienie w instalacji turbin kierujących. Czyli wykonywano całą masę czynności niezbędnych do tego, by
HMS „Drake” nie rozbił się przy dokowaniu.
Gdy kilka minut później siłowniki parowe zamknęły żeliwne, zdobne rzeźbionymi liśćmi akantu i
smoczymi łuskami szpony na pierścieniu pod gondolą, kapitan wypuścił z rąk stery i odetchnął z ulgą.
Długi na dwieście stóp kadłub ćeppelina zatrzymał się na dobre i bujał łagodnie na wietrze, na tyle, na ile
pozwalało mu elastyczne łożysko sprzęgu. Dopiero teraz otwarto zawory na przewodach doprowadzających
wodę i olej skalny do zbiorników „Drake’a”. Stanowisko sternicze powróciło z sykiem na swe zwykłe
miejsce. Kapitan poczuł, że niebezpiecznie trzeźwieje. Wstał, pociągnął solidny łyk z piersiówki.
– Ma się te zdolności manualne, nie? Pamiętacie, co robić? – Powiódł groźnym wzrokiem po załodze.
– Jasne, szefie – przytaknął Pierwszy i od razu klepnął się w czoło, aż klasnęło. – Znaczy, yes, szefie.
Hackworth przymknął oczy, oparł się ciężko o żyrokompas. Chwilę patrzył w tykający i cykający
mechanizm, w którym sprężyny, wirujące mosiężne koła zamachowe i delikatne trybiki nigdy nie
przerywały pracy. Potem odwrócił się do reszty.
– Wiecie, ile zależy od dzisiejszego wieczora – stwierdził. – Goście muszą zostać potraktowani…
elegancko. Nikt nie może mieć choćby cienia podejrzeń, że coś tu nie gra. Te pieniądze są nam potrzebne.
Nie, źle mówię, te pieniądze są nam kurewsko potrzebne. Wszyscy muszą myśleć, że jesteśmy statkiem
konferencyjnym i że nigdy nie było inaczej. To wymaga również zachowania pieprzonej etykiety. I
pierdzielonej dyskrecji. Nadążacie?
Patrzyli na niego z niewyraźnymi minami.
– To chyba ponad nasze siły, szefie… – Sternik rozłożył ręce. – Jakoś tak przez lata się
przyzwyczailiśmy…
Kapitan pokręcił głową z rezygnacją.
– Przynajmniej przy ludziach się pilnujcie – jęknął słabo. – Pierwszy, przejmij mostek. Niech ktoś
przypomni Sawyerowi, że ma wycinać szablon. Idę się napić, bo na trzeźwo tego zwierzyńca nie zdzierżę.
* * *
Hackworth w wyprasowanym mundurze witał gości w owalnym hallu recepcyjnym, usytuowanym na
drugim poziomie gondoli, i czuł się jak pajac. Tu mieściła się górna stacja windy kursującej wewnątrz
elastycznego sprzęgu. Co chwilę z sykiem i zgrzytem podjeżdżała ozdobiona pospiesznie secesyjnymi
ornamentami kabina, otwierały się zakratowane mosiężnym bluszczem drzwi i do niewielkiego wnętrza
wkraczały rozbawione postacie, które oczywiście już wcześniej, na ziemi, rozpoczęły tę swoją konferencję.
Czyli popijawę.
Dwóch mechaników, teraz poprzebieranych za stewardów, roznosiło walizki do kajut. Recepcjonista, w
postaci ogolonego i wykąpanego (po ostrej awanturze) bosmana Landa, z uśmiechem inkasował należną
sumę i podsuwał wszystkim oprawioną w zielony aksamit księgę gości. Cała ta heca nie zwalniała
Hackwortha z konieczności uśmiechania się i powitania z atencją każdego konferencjusza. Coraz mniej
wierzył jednak w to, że cokolwiek wynagrodzi mu takie poniżenia. Inwestycja musiała się szybko zwrócić -
podzielili ładownię na wiele maleńkich kajut z umywalkami, wycięli okna, i w ogóle zrobili kupę praco- i
pieniężno-chłonnych rzeczy. Pożałowali jedynie na kibelki - po prostu wyszorowali stare. Teraz kapitan nie
mógł się oprzeć wrażeniu, że ta oszczędność się na nich zemści, ale było już za późno, by to zmienić.
– Witam szanowną panią. – Wyszczerzył się po raz kolejny, uścisnął kolejną dłoń. – Witam szanownego
pana.
Z kobietami było trudniej. Hackworth nie był mistrzem savoir vivre’u, który w branży przemytniczej
mógł tylko zaszkodzić. Do tego te wszystkie cholerne zmiany kulturowe. Część kobiet wymagała całowania
w dłoń, podczas kiedy inne się za to obrażały. Większość chciała być traktowana jak damy, niektóre - tak
samo jak faceci, a jeszcze inne - niczym święte krowy. No i oczywiście żadna nie miała wypisanego na
czole, do której grupy należy.
Gdy pojawiła się blond piękność w wydekoltowanej do granic przyzwoitości (a nawet ją przekraczającej)
czerwonej sukni z obfitą tiurniurą, kapitan poczuł od razu, że należy ona do czwartej grupy. Tej najgorszej.
Była to bowiem grupa, której cechą wspólną był wpływ, jaki te baby miały na Wilkinsona. Pierwszy
zwyczajnie nie mógł się im oprzeć, a co więcej, w ich obecności stawał się niepohamowanie szczery i
nadzwyczaj wylewny. Jednak będą kłopoty, pomyślał kapitan. Tego się można było spodziewać.
Konferencja wielbicieli literatury - już samo to źle brzmiało. Na domiar złego była to literatura
fantastyczna, a co więcej, jakiś jej podgatunek, zwany dieselpunk. Hackworth myślał, że ludzie dzielą się
na tych normalnych oraz na dziwaków, którzy czytają książki. Widać było to bardziej skomplikowane.
– To już wszyscy.
Kapitan potrzebował kilku chwil, by zrozumieć, co mówi do niego bosman. Wszyscy? Koniec?
Poważnie? Land pokazał mu dowód w postaci księgi wypełnionej podpisami w rubrykach wszystkich
zapowiedzianych gości. Sprawdził imię piękności w czerwieni, nazywała się Sonya, i uznał, że wystarczy
tej poruty.
– Ogarnij to tutaj i zobacz, jak idzie na górze. Wpadnę na otwarcie, ale teraz muszę się napić.
Już się odwracał, już chwytał za klamkę, gdy dzwonek windy osadził go w miejscu. Ktoś jeszcze
przybywał z dołu.
– Zapłaciłeś za parking? – Kapitan spojrzał podejrzliwie na bosmana.
– Jasne, szefie… sir. Zatrzymać windę?
– Lepiej nie. Nie wiadomo, kto to. Jeśli będzie z urzędu skarbowego… – … to spijemy go w trupa i
wyrzucimy do morza.
Eso-floresowata krata rozsunęła się i do recepcji wparował niski i chudy człowieczek w płaszczu i
czarnym cylindrze. Małe oczka rzucały szybkie spojrzenia. Hackworth mógłby przysiąc, że tamten policzył
już wszystkie nity w ladzie recepcji.
– Hipolit Mostowski – przedstawił się gość. – Na konferencję.
Z wewnętrznej kieszeni wyjął zaproszenie. Bosman przyjrzał się uważnie kartonikowi ze złoceniami i
tłoczeniami. No cóż, zaproszenie wyglądało na prawdziwe. Nie pozostało mu więc nic innego, jak tylko
wpisać do księgi gości nadprogramowego konferencjusza. Ponieważ obaj fałszywi stewardzi zeszli już do
maszynowni, recepcjonista musiał sam zaprowadzić gościa do pokoju. Przedtem jeszcze odesłał windę i
zablokował dźwig. Kapitan skręcił lampę do zera, upewnił się, że knot zgasł i udał do kajuty, gdzie od razu
walnął pół szklanki Whiteslope Hooch.
Pokrętna ta rzeczywistość konferencyjna. Już myślał, że wszystko gra, gdy napatoczyła się baba z
czwartej grupy i ten… szpicel. Płaszczak był szpiclem, co do tego Hackworth nie miał wątpliwości. Tylko
czyim? Znów te złe przeczucia. Niby był to inny rodzaj przeczucia niż to, które towarzyszyło mu podczas
lotów między skałami Afganistanu czy pod ostrzałem w Indonezji, lecz równie nieprzyjemny.
Sączył Whiteslope Hooch i próbował w myślach powtarzać treść przemówienia, które kwadrans po
starcie miał wygłosić na otwarcie konferencji. Brrr… Przemyt był bardziej przewidywalny, ale niestety
koniunktura przeminęła. Przecież nikt nie będzie przemycał dzid do Afryki.
Bulaj wychodził na dzielnicę uciech. Kapitan spojrzał tęsknie na czerwone światełka - cóż, może
następnym razem. Wychylił szklankę do dna i ruszył do drzwi.
* * *
Brawa trwały tylko tyle, ile wymagała uprzejmość. Sam kapitan przyjął to zresztą z ulgą. Żadnych pytań,
żadnych wątpliwości. I oby tak dalej, bo tu się mogło naprawdę mnóstwo rzeczy rypnąć. Załoga miała
wiele do ukrycia. Wiszące na ścianach dyplomy, za zasługi w roli szpitala polowego, były oczywiście
fałszywe. Jeżeli gdzieś toczyła się wojna, to HMS „Drake” dążył tam tylko po to, by przemycać co się dało.
Teraz wszystkie ważniejsze wojny toczyły się w rejonach tak biednych, że trudno byłoby tam opchnąć
nawet kapiszony.
Historia samego HMS „Drake” zaczynała się zupełnie niechlubnie. Huta, w której został
wyprodukowany, nigdy nie zobaczyła pieniędzy za swoją pracę, a gotowy ćeppelin, dzięki nieuwadze
pijanego ciecia, umknął pod zmienioną nazwą na drugi koniec świata. Nazwa nie była więc oryginalna.
Aha, „HMS” też było fałszywe, ponieważ królowa Victoria VII nie miała pojęcia o istnieniu tego okrętu.
No, chyba że czytała raporty MI6.
Kapitan zlustrował salę czujnym spojrzeniem. Wilkinson przy barze udawał przed kilkoma
konferencjuszami właściciela „Drake’a”, co było jak najbardziej zgodne z planem. Czerwona Sonya, zajęta
rozmową, stała za filarem. Spotkanie tych dwojga było tylko kwestią czasu.
Obok pojawił się pomocnik mechanika, Thomas Sawyer, piegowaty jak indycze jajo chudy i rudy
chłopak, którego zdolności poprawnej komunikacji interpersonalnej kończyły się na personalizowaniu
osprzętu turbiny parowej.
– Szefie – zaczął i od razu szybko się poprawił – To znaczy yes, sir. Mamy mały problem w maszynowni.
Kilku gości czujnie nadstawiło uszu. Oby tylko nie poznali w mechaniku stewarda, który godzinę temu
przyjmował od nich bagaże. Kapitan przytrzymał go za łokieć i odciągnął pod ścianę, cały czas uśmiechając
się do konferencjuszy.
– Czy to było dyskretne? – wyszeptał ze złością.
Chłopak zastanowił się.
– Ja wiem…? W sumie to nie krzyczałem.
– Mów, co się dzieje.
– Spada ciśnienie na głównej turbinie.
– Co? – Kapitan uniósł brwi.
– Spada ciśnienie na głównej turbinie – powtórzył głośniej Sawyer.
Hackworth uniósł dłonie, jakby chciał chłopaka udusić. Gapiło się na nich już z dziesięć osób.
– Wracaj do maszynowni, idioto – syknął kapitan – i nie przychodź tu. Jak coś się będzie działo, użyj
wzywacza – klepnął ozdobną broszę z czerwonym kamieniem. – I szablon wycinaj!
Speszony Sawyer odwrócił się i odszedł. Z pewnością nie rozumiał, czym zawinił.
– Co się dzieje z turbiną?
– Nic! – odparł szybko kapitan, odwracając się. Za nim stała czerwona Sonya z kieliszkiem szampana w
dłoni. Kapitan mrugnął i dostrzegł, że kieliszek szampana tak naprawdę jest butelką piwa. Nie dość, że piła
piwo, to jeszcze robiła to analogowo, prosto z butelki. W dodatku dziewczyna należała do prawdziwych
piękności, ale kapitan był odporny na działanie czwartej grupy. Mógł mieć na to wpływ głupawy kapelutek
nasadzony na czubek misternie upiętych jasnych loków.
– Słyszałam, że coś się z nią dzieje – wyjaśniła wobec braku zadowalającej odpowiedzi.
– Spada ciśnienie, ale to nic wielkiego – zbagatelizował Hackworth. – Ciśnienie ma to do siebie, że spada
i wzrasta. Inaczej nie byłoby potrzeby dokonywania pomiarów, he, he.
– Aha. – Sonya pokiwała głową. Pociągnęła łyk szampana, to jest - piwa, i przekrzywiła uroczo głowę. –
A po co to ciśnienie?
– Napędza turbiny sprzężone ze śmigłami.
– A one unoszą nas w górę, tak?
– To rozwiązanie stosowano na początku rozwoju ćlotnictwa. – Hackworth przyłapał się na mimowolnym
gładzeniu brody i przeszło mu przez myśl, że sam nie jest do końca odporny na działanie czwartej grupy. –
Było to bardzo nieekonomiczne. Stosowane obecnie we wszystkich nowoczesnych ćeppelinach rozwiązanie
polega na czymś odwrotnym. Turbiny parowe i te, no, śmigła, spychają statek ku ziemi, sam statek bowiem,
łączenie z pasażerami, zapasami i całym tym szaj… sprzętem jest lżejszy od powietrza. A to dzięki
ćmetalowi.
– O, to bardzo ciekawe. – Sonya wydudliła trzy łyki i przysunęła się bliżej, podsuwając mu niemal pod
nos swój jędrny biust, wychylający się kusząco zza koronek okalających dekolt. – Opowie mi pan, panie
kapitanie, coś o tym ćmetalu?
Kapitan zerknął na jej talię osy, potem na siebie - w lustro i wciągnął brzuch. W odbiciu dostrzegł
również Wilkinsona, który porzucił konferencjuszy i uważnie ich obserwował.
– Coś tam mogę opowiedzieć. – Przesunął się tak, by lepiej zasłonić blond piękność, co tamta odebrała
chyba jako poufałość, bo sama przysunęła się jeszcze bliżej. Kapitan zerknął bezwiednie między koronki i
odpiął złoty guzik przy kołnierzyku munduru. – Przeszło trzydzieści lat temu Jack Stammer wynalazł
metodę pozyskiwania ćmetalu, czyli metalu o ujemnej masie. W młodości był człowiekiem mało
zdecydowanym i bardzo często przy podejmowaniu decyzji pomagał sobie, rzucając monetą. Wkrótce
zauważył, że jego ulubiona moneta, używana niemal bez przerwy, nawet w przypadku wyborów tak
banalnych jak „kawa czy herbata”, zaczyna opadać coraz wolniej. Metal tracił masę, i to nie w wyniku
procesu ścierania. Wyjaśnienie tego zjawiska jest nudne i skomplikowane, pozwoli więc pani, że je pominę.
Dość, że po określonej liczbie podrzuceń dokonanych w odpowiednich warunkach i w odpowiedni sposób,
metal przestawał opadać, stawał się ćmetalem. Nazwa wzięła się stąd, że w wyniku pierwszych prób
powstał metal lekki jak ćma. Metoda udoskonalona w laboratoriach Ćemnogrodu w Europie Wschodniej
doprowadziła do dalszego zmniejszenia masy, wpierw do zera, a potem do wartości ujemnych. Ostatecznie
Stammer zbił na swoim wynalazku fortunę, ale z niej nie skorzystał. Kiedy pewnego dnia wszedł bowiem
do swojego skarbca, nie zdołał się oprzeć dawnemu nawykowi. Cieszył się tym swoim bogactwem i nagle
zauważył, że nie może się zdecydować, czy się nadal cieszyć, czy już iść na kolację. Zaczął podrzucać
monety i sprawdzać, co wychodzi. Orzełek miał oznaczać, że wystarczy tej radości i pora coś zjeść. A miał
tych monet naprawdę w pytę… znaczy, dużo ich miał. Nie jadł, nie pił, tylko podrzucał, podrzucał i
podrzucał… Straszna śmierć.
– To niezwykle mało prawdopodobne – zauważyła Sonya, odstawiając opróżnioną butelkę na najbliższy
stolik. – Tyle czasu rzucał i nie wypadł mu orzełek?
– To były funty.
– Eee… a co z tym ciśnieniem na turbinie? – niespodziewanie zmieniła temat. – Czy spadek ciśnienia jest
niebezpieczny?
Kapitan zerknął w stronę baru i napotkał wzrok Wilkinsona. Zazgrzytał zębami i znów przesunął się tak,
by zasłonić tamtemu Sonyę. A nuż Pierwszy nie zorientował się jeszcze, że baba jest z czwartej grupy?
– Turbiny napędzają śmigła, które trzymają nas blisko ziemi – wyjaśnił. – Jeśli zawiodą, zaczniemy się
unosić i wreszcie odlecimy w przestrzeń kosmiczną.
– Czy wtedy wszyscy zginiemy? – zapytał, najwyraźniej przysłuchujący się rozmowie, koleś w skórzanej
kamizelce obwieszonej masą metalowych znaczków z poprzednich konferencji. Miał włosy związane w
kucyk i niezdrową cerę.
– Są jeszcze ćpadochrony w postaci plecaków z litego ćmetalu – wyjaśnił uprzejmie kapitan. – Ale ich
użycie nie będzie konieczne. Jest wiele zabezpieczeń. Ćeppeliny konferencyjne podlegają ścisłym rygorom.
– Ten ćeppelin wygląda mi na niedawno przerobiony z transportowca – ciągnął kamizelkowiec.
– Podobieństwo wynika… z podobieństwa.
Kapitan poprowadził Sonyę w odległą część sali, ale Wilkinson już wywęszył trop i zbliżał się z nową
butelką piwa dla damy z czwartej grupy.
– Witam – zaczął z szarmanckim uśmiechem, gapiąc się w dekolt blond piękności.
– Dzięki, przyjacielu. – Kapitan wyjął butelkę z rąk zaskoczonego Pierwszego. – Szkoda, że nie
pomyślałeś też o damie, która jest naszym gościem. No, ale nic, zajmę się nią, a ty napraw swój błąd.
Nie czekając na nic ani nie oglądając się, znów powiódł ją w inny rejon sali. Niebezpieczeństwo zostało
przesunięte o jakiś kwadrans, bo tyle prawdopodobnie zajmie Pierwszemu zdobycie piwa. Barmana udawał
sygnalista, który z pewnością poległby na stanowisku, gdyby nie to, że wszyscy zamawiali wyłącznie piwo.
A i tak sobie nie radził.
Sonya znów opatrznie zrozumiała przemieszczenie się w zaciszny kącik sali. Przejechała palcem po
błyszczących guzikach kapitańskiego munduru. W dłoni trzymała nowe, zgarnięte gdzieś po drodze, piwo.
– Ten mechanik to chyba nas, znaczy pana, panie kapitanie, tu nie znajdzie – wyszeptała, bawiąc się
broszą na jego piersi.
Spokojnie, tylko spokojnie, pomyślał Hackworth cofając się o krok. No, o pół kroku. Nie czas na zabawę.
– To, czym się pani teraz bawi, to bardzo ważny element naszego systemu komunikacji wewnętrznej.
Każdy członek załogi może przekazać informację we wszystkie zakamarki statku, jeśli tylko dochodzą tam
przewody wzywacza. – Kapitan kątem oka dostrzegł, że kamizelkowiec rozmawia z kolejnymi
Zgłoś jeśli naruszono regulamin