05 Strumienie Srebra - Salvatore R.A.pdf

(973 KB) Pobierz
442406190 UNPDF
R. A. Salvatore
Strumienie Srebra
Trylogia Doliny Lodowego Wichru
Księga Druga
Tłumaczenie:
Monika Klonowska, Grzegorz Borecki
 
Jak wszystko co robię,
mojej żonie, Diane
i najważniejszym osobom
w naszym życiu
Brianowi, Geno, Caitlin.
 
Preludium
Na ciemnym tronie, w ciemnym miejscu siedział smok cienia. Nie był wielki, lecz
był najwstrętniejszy ze wstrętnych, sama jego obecność była czernią, jego szpony –
miecze, używane w tysiącach tysięcy morderstw, jego szczęki – zawsze gorące od
krwi ofiar, jego czarny oddech – rozpacz. Chmara kruków badała jego niski, tak
bogate ciemnością, że aż migoczące kolorami; iskrząca się fasada piękności
bezdusznego potwora. Jego słudzy nazywali go Shimmergloom i oddawali mu wszelką
cześć.
Gromadząc siły przez stulecia, tak jak to czynią smoki, Shimmergloom trzymał
skrzydła złożone i w ogóle się nie poruszał, chyba, że miał pożreć ofiarę lub zgładzić
zuchwałego poddanego. Zrobił to, co do niego należało, aby zabezpieczyć to miejsca,
rozgramiając główną część armii krasnoludów, która wyruszyła na jego
sprzymierzeńców.
Jak wspaniale jadł smok w tamtych dniach! Ciała krasnoludów były żylaste
i muskularne, ale ostre jak brzytwy zęby były doskonale przystosowane do takiego
pożywienia. Teraz liczni słudzy smoka robili za niego wszystko, przynosząc mu
jedzenie i spełniając każdą jego zachciankę. Nadejdzie dzień, gdy będą znów
potrzebowali siły smoka i Shimmergloom będzie gotowy. Olbrzymi pagórek
zrabowanych skarbów ożywiał siłę smoka, a pod tym względem Shimmerglooma nie
prześcignął żaden z przedstawicieli jego gatunku; posiadał skarb przerastający
wyobrażenie najbogatszego króla.
I gromadę lojalnych sług, dobrowolnych niewolników smoka ciemności.
* * *
Zimny wicher, który dał nazwę Dolinie Lodowego Wichru, gwizdał w ich uszach,
nieustanny jego jęk wykluczał zdawkową rozmowę czterech zazwyczaj radosnych
przyjaciół. Wędrowali na zachód przez nagą tundrę, zaś wiatr, jak zawsze, wiał im
w plecy ze wschodu, przyśpieszając ich i tak już mocne kroki. Ich postawa i pewny
krok odbijały żądzę nowo rozpoczętej przygody, ale wyraz twarzy każdego
z wędrowców wskazywał na inną perspektywę tej podróży.
Krasnolud, Bruenor Battlehammer, pochylił się do przodu; jego pieńkowate nogi
pracowały pod nim potężnie, a szpiczasty nos, wystający nad kudłami trzęsącej się
rudej brody, wskazywał kierunek. Cały wydawał się być wykuty z kamienia,
z wyjątkiem nóg i brody. Pewnie trzymał przed sobą w sękatych rękach naznaczony
wieloma karbami topór, jego tarcza, oznaczona malowidłem kufla pieniącego się piwa,
przywiązana była mocno do przeładowanego plecaka, a jego głowa, przystrojona
 
w pozaginany, rogaty hełm, nie odwracała się w żadną stronę. Nie spuszczał oczu ze
szlaku, rzadko nawet mrugał nimi. Bruenor zapoczątkował tę podróż, aby znaleźć
prastarą ojczyznę Klanu Battlehammer i choć w pełni zdawał sobie sprawę z tego, że
srebrne sale jego dzieciństwa znajdują się o setki mil stąd, maszerował z zapałem
kogoś, kto widzi wyraźnie swój długo oczekiwany cel.
Obok Bruenora – olbrzymi barbarzyńca, jakby lekko podenerwowany. Wulfgar
szedł sprawnie, wielkie kroki jego długich nóg łatwo dorównywały pośpiesznym
krokom krasnoluda. Wyczuwało się w nim pośpiech, jak u pełnokrwistego konia,
biegnącego na krótkim dystansie. W jego bladych oczach płonęły ognie głodu
przygody tak wyraźnie, jak w oczach Bruenora, lecz w przeciwieństwie do krasnoluda,
wzrok Wulfgara nie był utkwiony w widniejącej przed nimi prostej drodze. Był
młodym człowiekiem, który wyruszył, aby po raz pierwszy zobaczyć szeroki świat
i nieustannie rozglądał się na boki, chłonąc każdy widok i wrażenie, które mógł mu
dostarczyć krajobraz. Wyruszył, żeby pomóc przyjaciołom w ich przygodzie, lecz
także, aby poszerzyć horyzonty swego własnego świata. Całe swoje młode życie
spędził w izolowanych, naturalnych granicach Doliny Lodowego Wichru,
ograniczających jego doświadczenia do prastarych zachowań jego klanowych
pobratymców i ludzi pogranicza z Dekapolis. Na zewnątrz było coś więcej, Wulfgar
wiedział o tym i był zdecydowany zaczerpnąć z tego tak wiele, jak tylko będzie
w stanie.
Mniej zainteresowany widokami był Drizzt Do’Urden – opatulona w płaszcz
postać, maszerująca bez wysiłku obok Wulfgara. Płynny sposób poruszania się
wskazywał na elfie pochodzenie, lecz cień jego nisko nasuniętego kaptura sugerował
coś innego. Drizzt był drowem – czarnym elfem, mieszkańcem podziemnego świata,
pozbawionego światła. Wbrew swemu urodzeniu spędził na powierzchni już kilka lat,
lecz jak na razie stwierdził, że nie może pozbyć się, wrodzonej jego ludowi awersji do
słońca. Zapadł się więc w cienie swego kaptura, jego kroki były nonszalanckie,
a nawet pełne swoistej negacji, były tylko przedłużeniem jego istnienia, następną
przygodą w trwającym całe życie ciągu przygód. Porzuciwszy swój lud w ciemnym
mieście Menzoberranzan, Drizzt Do’Urden z chęcią powędrował szlakami nomadów.
Wiedział, że nigdy naprawdę nie zostanie zaakceptowany nigdzie na powierzchni;
uważano jego lud (słusznie zresztą) za zbyt nikczemny, aby przyjęły go nawet
najbardziej tolerancyjne wspólnoty. Teraz jego domem była droga. Już wcześniej
wędrował, pragnąc pozbyć się nieprzyjemnego bólu, jaki gościł w jego sercu z powodu
konieczności opuszczania miejsc, które mógłby polubić. Dekapolis było czasowym
schronieniem. W zapomnianych w głuszy osadach znajdowało dom wielu łajdaków
i wyrzutków i mimo tego, że Drizzt nie był mile witany, jego ustalona reputacja jako
strażnika granic miast gwarantowała mu niewielką miarę respektu i tolerancji ze strony
 
wielu osiedleńców. Bruenor nazywał go jednak prawdziwym przyjacielem i Drizzt
z chęcią wędrował obok krasnoluda, mimo obaw, że wpływy jego reputacji mogłyby
spowodować, że sposób, w jaki go traktowano byłby mniej niż grzeczny.
Drizzt często zostawał kilka lub więcej jardów z tyłu, aby poczekać na czwartego
członka grupy. Sapiący i dyszący halfling Regis zamykał pochód (nie z własnej woli),
z brzuchem zbyt okrągłym jak na jakąkolwiek wędrówkę i nogami zbyt krótkimi, aby
mógł dorównać szybkim krokom krasnoluda. Płacąc teraz za miesiące luksusu,
którymi cieszył się w pałacu w Bryn Shander, Regis przeklinał zwrot swego szczęścia,
który ponownie zmusił go do wędrówki. Jego największą miłością był komfort
i pracował nad doprowadzaniem do perfekcji sztuki jedzenia i spania tak pilnie, jak
młodzieniec marzący o bohaterskich czynach wymachuje swym pierwszym mieczem.
Jego przyjaciele byli naprawdę zaskoczeni, gdy do nich dołączył, lecz byli szczęśliwi,
że idzie z nimi i nawet Bruenor, tak zdecydowany znów zobaczyć swą prastarą
ojczyznę, starał się zbytnio nie przyśpieszać kroku, żeby Regis mógł mu dorównać.
Regis z pewnością osiągnął granice swej wytrzymałości bez zwyczajnych skarg.
W przeciwieństwie jednak do swych towarzyszy, których oczy spoglądały na wijącą
się przed nimi drogę, stale oglądał się przez ramię w kierunku Dekapolis i domu, który
tak tajemniczo porzucił, aby dołączyć do wyprawy.
Drizzt zauważył to z pewną troską.
Regis przed czymś uciekał.
Towarzysze wędrowali na zachód przez kilka dni. Na południu towarzyszyły ich
wędrówce pokryte śniegiem, poszarpane szczyty Grzbietu Świata. Ten masyw górski
stanowił zarazem wschodnią granicę Doliny Lodowego Wichru i wkrótce zniknęła im
ona z oczu. Gdy najdalej wysunięty na zachód szczyt zniknął, przechodząc w płaską
równinę, skręcili na południe, w przejście między górami a morzem, prowadzące
z doliny do oddalonego o setki mil nadbrzeżnego miasta Luskan. Rozpoczynali
wędrówkę zanim słońce wstało za ich plecami i szli do ostatnich, różowych blasków
zachodu, zatrzymując się w ostatniej chwili, zanim zerwał się zimny wiatr nocy, aby
rozbić obóz. Potem znów znajdowali się w drodze przed świtem, każdy z nich
wędrował w samotności swych perspektyw i obaw.
Była to milcząca podróż, jeśli nie liczyć wiecznie ciągnącego się pomruku
wschodniego wiatru.
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin