Deveraux Jude - Cykl Montgomery 0 - Słoneczko.doc

(1305 KB) Pobierz

Jude Deveraux SŁONECZKO

1

Key West, Floryda, 1942

J.T. Montgomery wyciągnął przed siebie długie nogi i oparł gojącą się łydkę o skrzynię na dnie lodzi. Był wyjąt­kowo przystojnym tworem wielu pokoleń wyjątkowo przy­stojnych ludzi. W marynarce przycięto mu czarne włosy stanowczo za krótko, ale i tak nie mąciło to ogólnego wra­żenia: lśniące błękitne oczy, wargi, które mogły być zimne jak marmur lub delikatne jak aromatyczne powietrze, niewielki dołek w podbródku i nos, który zapewne wydawałby się za duży, gdyby należał do drobniejszego człowieka. Tę ostatnią część ciała matka zwała nosem Montgomerych. W jej przekonaniu Bóg chciał w ten sposób ochronić ich twarze przed pięściami tych wszystkich ludzi, którym nie podobały się charakterystyczne dla członków rodziny upór i zdecydowanie.

- Nadal uważam, że to bez sensu - powiedział Bill Frazier, manewrując łodzią. Bill stanowił jawne przeciwień­stwo J.T. Był od niego piętnaście centymetrów niższy, mimo zaledwie dwudziestu trzech lat rzedły mu już włosy, a bu­dową ciała przypominał stertę betonowych płyt. Bardzo się cieszył, że ma takiego przyjaciela jak J.T., bo ciągnął za nim sznur dziewuch. Korzystając z tego pół roku temu Bill wyszukał w jego orszaku żonę dla siebie.

J.T. nie zadał sobie trudu, by odpowiedzieć przyjacielowi, tylko po prostu na chwilę zamknął oczy i wciągnął do płuc czyste, słone powietrze. Co za niebiańskie uczucie oderwać się od smrodu ropy naftowej, hałasu maszyn, odpowiedzial­ności za innych ludzi, wyjaśniania prostych rzeczy...

- Gdybym był kawalerem tak jak ty - podjął Bill - poszedłbym w kurs i zabawił się na całego. Nie rozumiem, po co chcesz udawać Robinsona na jakiejś kretyńskiej bezludnej wyspie.

J.T. otworzył jedno oko, zerknął na Billa, a potem odwró­cił się ku oceanowi i potoczył wzrokiem po okolicznych wysepkach zarośniętych mangrowcami. Nie potrafił wyjaś­nić przyjacielowi, co czuje. Bill dorastał w wielkim mieście, natomiast J.T. spędził młode lata w stanie Maine, z dala od zgiełku, który robią ludzie i ich maszyny. Zawsze mieszkał nad morzem. W wieku szesnastu lat, gdy inni chłopcy dosta­ją pierwszy samochód, J.T. stał się posiadaczem łodzi żaglo­wej. Nim skończył osiemnaście lat, miał już za sobą trzy­dniowe samotne rejsy. Ale potem Japończycy zbombardo­wali Pearl Harbor, wybuchła wojna i...

- Hej! - krzyczał do niego Bill. - Zostań jeszcze chwilę na tym świecie. Czy jesteś pewien, że masz dość prowiantu? Na moje oko coś mało tego żarcia. Dolly narzeka, że została z ciebie skóra i kości.

Na wzmiankę o malutkiej żonie Billa J.T. uśmiechnął się.

- Mam dość - odparł, znów zamykając oczy. Ludzie z mia­sta nigdy nie potrafili spojrzeć na morze jak na długi stół bankietowy. J.T. wziął z sobą sieć, wędkę i haczyki, dwa kubki, pudełko warzyw, menażkę i niezbędnik. Zamierzał przez najbliższe dni żyć jak król. Na myśl o ciszy, samotno­ści i wyzwoleniu się od wszelkiej odpowiedzialności poru­szył się na twardym siedzeniu.

Bill wybuchnął śmiechem, aż na jego bardzo pospolitej twarzy pojawiły się zmarszczki. Z taką urodą był znakomi­tym materiałem na szpiega, potrafiłby bowiem idealnie wtopić się w każdy tłum.

- Niech ci będzie. Dla mnie masz nie po kolei w głowie, ale ostatecznie to twoje życie. Komandor chce cię widzieć w przyszły poniedziałek, przypłynę po ciebie wcześniej. A Dolly kazała mi powiedzieć, że jeśli nie przysięgniesz pamiętać o maści na oparzenia, to jutro osobiście zjawi się na wyspie, żeby cię nacierać. - Parsknął śmiechem na widok przerażenia wyzierającego z szeroko otwartych oczu J.T. - A teraz powiem ci, jak ja sobie wyobrażam pobyt na takiej wyspie - powiedział. - Bujałbym się w hamaku, otoczony dwiema, nie: trzema wspaniałymi panienkami, które karmi­łyby mnie owocami mango.

- Żadnych kobiet - powiedział J.T. i oczy mu spochmurniały. - Proszę, tylko bez kobiet.

Bill znowu się roześmiał.

- Sam sobie jesteś winien, że tak się skończyło z tą ślicznotką w marynarskim mundurze. Wszyscy widzieli, że aż się pali do małżeństwa. I czemu właściwie się z nią nie ożeniłeś? Gorąco ci polecam małżeński stan.

- To jest moja wyspa - powiedział J.T., ignorując uwagę na temat małżeństwa.

- Nijak nie kapuję, jak odróżniasz jedną wyspę od dru­giej, ale to twoja działka. Za to jak posiedzisz tu sam przez tydzień, będziesz dziko zachwycony powrotem do pracy.

J.T. skrzywił się z niesmakiem. Spokój, pomyślał, chcę mieć nareszcie święty spokój. Posłuchać wycia wiatru i de­szczu bijącego o brezent. I mieć taaaką wyżerkę. Zamiast konserw świeże ryby, homary, krewetki, małże i...

- Wyłącz silnik - zawołał do Billa. - Przed nami brzeg.

Bill posłusznie wbił łódź dziobem w wąski pas białego piachu.

Trzymając sztywno lewą nogę, żeby w miarę możliwości nie napinać poparzonej skóry, J.T. wyprostował swe ciało, metr osiemdziesiąt wysokości, i wszedł do płytkiej wody przy brzegu. W ciężkich wojskowych buciorach źle mu się szło po śliskim dnie. Nagle poczuł, że nie może się doczekać, kiedy Bill odpłynie. Chciał wreszcie wyskoczyć z krępują­cego munduru.

- Ostatnia szansa - powiedział Bill, podając przyjacielo­wi pierwszą skrzynkę. - Jeszcze możesz się rozmyślić. Gdy­bym dostał urlop, spiłbym się w trupa i nie trzeźwiał, dopó­ki bym nie musiał.

J.T. wyszczerzył w uśmiechu równe, białe zęby. Przy oka­zji prawie zniknął mu dołek w podbródku.

- Dziękuję, nie skorzystam. Powiedz Dolly, że obiecuję się nacierać i będę się starał trochę przytyć. - Przeniósł na brzeg drugą skrzynkę.

- Ona i tak na pewno będzie się o ciebie martwić. Jak wrócisz, zorganizuje ci komitet powitalny z dwudziestu śli­cznych panienek.

- Do tej pory nabiorę gotowości. Lepiej już płyń z powrotem, bo zbiera się na deszcz. - J.T. nie potrafił ukryć zniecierpliwienia.

- Rozumiem, że mam się wynieść. Dobra, zabiorę cię stąd w niedzielę.

- W niedzielę wieczorem - z naciskiem uzupełnił J.T.

- Dobra, w niedzielę wieczorem. Ale Dolly będzie mi zatruwać życie troską o ciebie. Bądź co bądź, to nie ty z nią

mieszkasz.

- Ta propozycja jest całkiem niezła - powiedział J.T. zawracając ku lodzi. - Nawet przyzwoita. Ja pomieszkam z Dolly, a ty posiedź tutaj.

- Ej, dowcipniś. - Bill przestał się uśmiechać. W swojej kształtnej żonce był zakochany na zabój. Wciąż jeszcze niemal bez przerwy dziwił się, że ktoś taki wziął go za męża. Mimo iż J.T. był jego przyjacielem, a nawet osobiście poznał go z Dolly, swą prezencją wzbudzał w Billu zazdrość.

J.T. roześmiał się, widząc minę Billa.

- Jazda, stary, zmykaj stąd i nie zgub się po drodze.

Bill zapalił silnik i z pomocą J.T. wycofał łódź na morze. J.T. stał na samym brzegu i patrzył śladem łodzi, póki Bill nie opłynął sąsiedniej wyspy i nie zginął mu z oczu. Wtedy szeroko rozłożył ramiona i wziął głęboki oddech. Otoczony wonią gnijących wodorostów i soli oraz podmuchami wia­tru, szeleszczącymi w mangrowcach, poczuł się prawie jak w domu.

Chwilę później ciągnął większą część swego dobytku wzdłuż brzegu, na północ. Niecały rok temu, gdy dowództwo marynarki dało mu przydział na Key West, gdzie miał nadzorować prace stoczni remontowej, zobaczył tę wyspę przez lornetkę z pokładu okrętu. Od razu wiedział, że chciałby móc spędzać w tym miejscu swój wolny czas.

Przez ostatni rok przeczytał kilka książek o okolicach Key West Dzięki temu zdobył wyobrażenie, czym pachnie obo­zowanie na nieprzyjaznej człowiekowi wyspie porośniętej mangrowcami.

Sformułowanie, iż w głąb takiej wyspy nie można dotrzeć, okazało się bardzo subtelne. Gałęzie drzew zwisały aż do ziemi, broniąc wstępu do tej twierdzy.

J.T. zdjął koszulę, wyciągnął maczetę i zaczął wycinać wąskie przejście w gęstwinie. Zamierzał dotrzeć do polany ze słodką wodą, znajdującej się dokładnie pośrodku wyspy.

Pokonanie planowanego dystansu zajęło mu cztery godzi­ny katorżniczej pracy. Tymczasem zdążył rozebrać się do bielizny. Dolly miała rację mówiąc, że za bardzo wychudł. Przez trzy tygodnie pobytu w szpitalu stracił sporo na wa­dze, a lewą część ciała wciąż miał silnie zaróżowioną. Teraz czuł tam swędzenie od potu. Na chwilę przystanął zdyszany i rozejrzał się dookoła. Od trzech stron był całkowicie zasłonięty przez mangrowce, niskie drzewa z połyskliwymi liśćmi, przed sobą widział jednak mały kawałek gołej ziemi, pokryty resztkami wyrzuconymi przez morze. Sączył się tam strumień, wypływający gdzieś spod drzew. Miejsca starczało akurat na namiot, ognisko i ułożenie niewielkich zapasów. Tyle właśnie J.T. potrzebował do szczęścia.

Otarł pot z twarzy i obrócił się ku ścieżce, którą pracowi­cie wyciął. Szlak obfitował w zwroty i zakręty, a w dwóch miejscach ginął całkowicie. J.T. nie pracował tam maczetą, lecz przeczołgał się pod nisko zwieszającymi się gałęziami. Nie chciał, żeby świeżo wycięta ścieżka prowadziła prosto do jego obozowiska. Zdarzało się, że do wysp u wybrzeży Florydy podpływały niemieckie lodzie podwodne, a J.T. nie zamierzał zbudzić się którejś nocy z bagnetem przy szyi.

Zanim ową ścieżką ściągnął do obozowiska wszystkie rzeczy, słońce chyliło się ku zachodowi. Gdy wreszcie skoń­czył, chwycił za dużą szmatę i mając na sobie jedynie szorty i wysokie buty, z nożem przytroczonym do pasa, wrócił na brzeg. Tam ściągnął buty i wszedł do ciepłej wody.

- Coś by się tu jeszcze przydało - mruknął pod nosem, wspominając orzeźwiający chłód wody w swoim rodzinnym miasteczku, w stanie Maine.

Gdy zanurzył się po szyję, zanurkował i bez wysiłku dopłynął pod wodą do najbliższego wraku, wystającego nad powierzchnię. Wojna sprawiła, że na płyciznach wokół Key West leżało niestety pełno żelastwa. Woda była nieprzezro­czysta, ale J.T. widział miejsca, gdzie cień się pogłębiał. Wetknął szmatę do dziury w resztkach jakiegoś wraku i skręciwszy ją kilka razy, wyciągnął z powrotem. Z jej fał­dów sterczały czułki czterech homarów.

Jeden wyswobodził się jeszcze w morzu, ale trzem pozostałym J.T. szybko podsunął kij, a gdy zacisnęły na nim szczypce, poniósł je do obozowiska. Wkrótce rozpalił ogni­sko i zagotował wodę. Zręcznym, wyćwiczonym ruchem zła­mał homarom kręgosłupy i po kolei wrzucił je do garnka. Były nieco inne niż te, które pamiętał z dzieciństwa, mniej­sze, z plamiastą skorupą, ale poczerwieniały tak samo.

W godzinę później cisnął puste skorupy do wody i z uśmiechem wspiął się do hamaka, zawieszonego między dwoma drzewami. Powietrze było łagodne, wiatr ledwie poruszał gałęziami. Woda plaskała o brzeg, a on był naje­dzony. Wreszcie poczuł błogi spokój.

Dawno już nie spał tak smacznie jak tej nocy. Śniła mu się góra krewetek na śniadanie. Pierwszy raz od tygodni nie dręczyły go koszmary z nocy, gdy doznał poparzeń. Wreszcie nie widział wokół siebie ognia.

Wzeszło słońce, a J.T. spał dalej. Podświadomie czuł, że nie ma wokoło pielęgniarek, które o piątej rano podetknęłyby mu pod nos tacę z nierdzewnej stali i spytały radośnie: „I jak się dzisiaj czujemy?” Uśmiechnął się i śnił dalej o żółtoogoniastym lucjanie pieczonym w ognisku.

Gdy rozległy się strzały, J.T. był zbyt głęboko uśpiony, by je usłyszeć, a tym bardziej zdać sobie sprawę z natury hałasu. Spał z przekonaniem, że jest bezpieczny, i w jakiś sposób wiedział, że nikt nie celuje do niego.

Obudził się raptownie i natychmiast usiadł wyprostowa­ny. Czuł, że coś jest nie tak, ale nie wiedział co. Zeskoczył z hamaka, nie zwracając uwagi na ból lewej strony ciała, naciągnął buty, zasznurował je, jak umiał najszybciej, chwy­cił za karabin i znikł z polany; miał na sobie szorty, a przy pasie nóż.

Dotarł do brzegu, ale nie usłyszał niczego podejrzanego, niczego też nie zobaczył. Zaśmiał się ze swojej nagiej płochliwości.

- Coś mi się przyśniło - mruknął i chciał ruszyć z powro­tem ku wyciętemu przez siebie szlakowi, lecz zanim zrobił pierwszy krok, rozległy się następne strzały.

Nisko pochylony, puścił się biegiem po brzegu, wzdłuż zarośli. Szybko dostrzegł źródło dźwięków. Dwóch mężczyzn płynęło łodzią motorową, jeden sterował, drugi stojąc celo­wał do czegoś z karabinu.

J.T. zamrugał kilka razy, aż wreszcie dojrzał w wodzie ciemny, okrągły kształt. Ludzką głowę.

Nie zastanowił się nad tym, co robi. Była wszak wojna i głowa mogła należeć do niemieckiego szpiega, który w pełni zasługiwał na swój los. Przez myśl przeszło mu tylko, że walka dwóch na jednego jest nie fair. Oparł karabin o pień drzewa, zrzucił buty i skoczył do wody.

Płynął najciszej, jak potrafił, usiłując nie tracić z pola widzenia ani mężczyzn, ani głowy. Gdy głowa znikła pod wodą i nie wróciła na powierzchnię, zanurkował głęboko pod dziób łodzi.

- Tam! - usłyszał okrzyk nad sobą w chwili, gdy się zanurzał. Zaraz potem seria pocisków przecięła wodę. Je­den z nich trafił go w ramię. J.T. dalej płynął w dół, szuka­jąc tonącego człowieka. Uświadomił sobie, że musi nabrać powietrza, i właśnie wtedy zauważył zwiotczałe ciało, opa­dające na dno. Energicznie poruszył więc nogami i zszedł jeszcze niżej.

Chwycił tonącego w talii i dopiero wtedy zaczął płynąć ku powierzchni. Po prawej stronie widział korzenie mangrowców, więc starał się do nich dotrzeć. W płucach czuł ogień, uszy wypełniało mu łomotanie serca.

Kiedy się wynurzył, myślał tylko o zaczerpnięciu powie­trza, ludzie w łodzi nic już go nie obchodzili. Niezręcznie chwycił głowę topielca za włosy i wyciągnął nad powierzch­nię. Próbując ustalić swoje położenie, zdał sobie sprawę, że nie słyszy krztuszenia się wodą. Ciało, które trzymał, było bezwładne. Tamci w łódce zgasili silnik i znajdowali się o parę metrów od niego, ale byli odwróceni plecami.

Po cichu podpłynął do korzeni mangrowców. Mimo wolt syknął, bo małż z ostrą skorupą, przyklejony do korzenia, przeciął mu skórę na zranionym boku. Mimo to wsunął się głębiej w gąszcz, nie zważając na następne małże. Tamci tymczasem manewrowali łodzią za pomocą wioseł.

- Załatwiłeś ją - powiedział jeden z nich. - Spadamy.

- Chcę być tego pewien - odrzekł mężczyzna z karabi­nem.

Ją? - pomyślał J.T. i przyjrzał się głowie opartej na jego ramieniu. Zobaczył delikatną, bardzo sympatyczną twarz. Wydało mu się, że kobieta nie żyje.

Poczuł złość. Miał ochotę zaatakować mężczyzn w łodzi, którzy napadli na kobietę, ale nie miał broni oprócz noża, ciało pokrywały mu na pół zagojone oparzeliny, a do tego nie wiedział, jak głęboko w ramieniu tkwi mu kula.

Odruchowo przyciągnął kobietę do siebie, chroniąc ją przed ostrymi skorupami małży. Natrafił na krzywiznę pier­si. Poczuł nagły przypływ uczuć opiekuńczych i objął ją niemal czule. Zerknął gniewnie na mężczyzn próbujących zobaczyć coś w wodzie.

- Coś słyszę, chyba motor - powiedział mężczyzna siedzą­cy w łodzi. - Ona na pewno nie żyje. Wynośmy się stąd.

Jego kumpel założył broń na ramię, usiadł i odpowie­dział skinieniem głowy. Pierwszy zapalił silnik i łódź szybko się oddaliła.

J.T. odczekał, aż mężczyźni znikną z pola widzenia, po czym, osłaniając kobietę własnym ciałem, wypłynął spomię­dzy korzeni. Trzymał ją postrzelonym ramieniem, a drugim zagarniał wodę. W końcu dopłynął do brzegu.

- Nie umieraj, słoneczko - powtarzał, niosąc ją na brzeg. - Nie umieraj.

Najdelikatniej, jak potrafił, ułożył ją na brzuchu i zaczął wypompowywać jej wodę z płuc. Miała na sobie długą suknię, pod szyję, długie włosy były upięte szpilkami do góry. Materiał oblepił kobietę tak, że rysowały się pod nim kontury jej pięknego ciała. Była wysoka, wąska w biodrach, talię miała taką, że J.T. objąłby ją chyba samymi dłońmi, za to wypukłość piersi zaznaczała się bardzo wyraźnie. Twarz kobiety zwrócona była w bok, oczy były zamknięte; gęste, ciemne rzęsy kontrastowały z bladym, niemal porcelano­wym policzkiem. Wyglądała jak rzadki, drogocenny kwiat, którego nigdy nie wystawiono na słońce. Jak ktoś mógł strzelać do takiej kruchej piękności? - pomyślał z gniewem J.T. Obudził się w nim instynkt opiekuńczy.

- No, śliczna dziewczyno - powiedział uciskając jej żebra w na wpół pieszczotliwy sposób, a potem unosząc jej ramio­na. - Odetchnij dla wujka Montgomery’ego. Dalej, malutka.

Krew płynęła mu z postrzelonego ramienia i ze skaleczo­nej skóry rozciętej przez małże, ale nie zwracał na to uwagi. Walczył o życie tej pięknej, młodej kobiety. I modlił się, żeby Bóg ją oszczędził.

- Spróbuj, słoneczko, proszę cię - błagał. - Nie możesz się teraz poddać. Już jesteś bezpieczna. Będę cię chronił. proszę cię, dzieciaku, zrób to dla mnie.

Zdawało mu się, że minęły godziny, wreszcie poczuł jednak lekkie drżenie jej ciała. Żyła! Pocałował ją w poli­czek, poczuł chłód skóry i ze zdwojonym wysiłkiem wrócił do sztucznego oddychania.

- Dobrze, słoneczko, jeszcze troszkę. Weź solidny, głęboki oddech dla wujka Montgomery’ego. No, oddychaj, do cho­lery!

Jej ciało znów przebiegł dreszcz. Wydała z siebie taki odgłos, jakby się dławiła, po czym zwróciła potężną porcję morskiej wody. Potem następną. Rozkasłała się i próbowała usiąść.

J.T. uśmiechnął się. Ogarnęła go wielka radość. Dzięku­jąc Bogu, ułożył sobie dziewczynę na kolanie.

- Dalej, mała, wylej z siebie to wszystko. - Pogłaskał ją po wilgotnych włosach, pogładził po delikatnych plecach. Czuł się w tej chwili tak, jak musiał czuć się Bóg po stwo­rzeniu człowieka. Wierzchem palców pieszczotliwie do­tknął jej policzka, zakołysał ją jak dziecko i dalej czule do niej przemawiał: - Już jesteś bezpieczna, słoneczko. Cał­kiem bezpieczna. - Przytulił ją do siebie.

- Za nic... - Zakrztusiła się.

- Nic nie mów, słoneczko, odpoczywaj. Wylej z siebie całą wodę, zabiorę cię do domu. - Znów zaczął ją kołysać.

- Za nic... - Znów się zakrztusiła. - Za nic nie... - Zaniosła się kaszlem.

- Słucham, kochanie? Podziękować możesz później. Na razie musimy cię przebrać w coś suchego. Co sądzisz o go­rącej zupie rybnej?

Dziewczyna desperacko starała się coś powiedzieć. J.T. pozwolił jej więc odchylić się jeszcze o kilka centymetrów, żeby mogła na niego spojrzeć. Znów wziął ją w ramiona i kołysał, jakby była najcenniejszym przedmiotem na ziemi.

- Już w porządku, mała. Nikt nie będzie próbował cię skrzywdzić.

Zaczęła się wyrywać, więc ją puścił i uśmiechnął się do niej wyrozumiale. Znów zdumiała go jej uroda. Dziewczyna była piękna nie we współczesnym, lecz bardzo staroświeckim rozumieniu. Wyjątkowo delikatne rysy i kształtna gło­wa sprawiały, że wyglądała jak z bardzo starej fotografii. Przypominała bohaterki bajek, które czytała mu matka, gdy był dzieckiem. To była dama w niebezpieczeństwie, a on był jej wybawicielem. Ogarnęły go ciepłe uczucia.

- W porządku, słoneczko. Co chciałaś powiedzieć? - spy­tał czule.

Znów się rozkasłała. Kiedy próbowała zapanować nad sobą, jego oczy wypełniły się czułością.

- Za nic... za nic nie wolno ci... - kaszel - ...mnie dotykać... - znów kaszel. - Jestem... - kaszel - ...z królewskiej rodziny.

Zanim zdążyła skończyć, J.T. zesztywniał, jakby połknął kij. Znaczenie tych słów docierało do niego przez dłuższą chwilę. Głupio wybałuszył na nią oczy.

- Jestem następczynią tronu, a tobie - spojrzała wyniośle na jego obnażony tors - nie wolno mnie dotykać.

- Jasna cholera - syknął J.T. i wysunął ręce spod jej pleców. W okamgnieniu wyprostował się, zostawiając dziewczynę w pozycji siedzącej. - Ty mała, niewdzięczna... - zaczął i natychmiast urwał. Zacisnął zęby, oczy sypnęły mus gniewnymi iskrami. Odwrócił się i zostawił ją tam, gdzie siedziała. - Sama sobie poszukaj śniadania, księżniczko - burknął i szybko odszedł.

2

Aria siedziała bez ruchu na nadmorskim piasku. Głowa ją bolała, płuca paliły, w nogach czuła łamanie. Najbardziej miała ochotę wyciągnąć się jak długa na brzegu i wypłakać. Ale następczyni tronu nie wolno płakać. Następczyni tronu nikomu nie ma prawa okazywać uczuć. Przy ludziach musi zawsze się uśmiechać, nawet jeśli cierpi. Wyuczono ją tego tak dokładnie, że stało się to jej drugą naturą.

Gdy miała zaledwie osiem lat, spadła z kuca i złamała rękę. Nawet wtedy nie płakała. Wstała, trzymając uszkodzo­ną rękę przy ciele, i poszła do pałacu, do matki. Ani koniu­szy, ani guwernantka nie wiedzieli, jak bardzo ją boli. Potem, gdy już nastawiono jej złamanie, podczas czego Aria również nie uroniła ani jednej łzy, matka serdecznie jej pogratulowała.

Teraz Aria siedziała w tym dziwnym kraju po całonocnej walce o życie, a człowiek, który ją uratował, zachowywał się doprawdy oryginalnie. Spojrzała na gęstwinę drzew i zaczę­ła się zastanawiać, kiedy wróci z tą zupą rybną, którą jej obiecał. Naturalnie będzie musiała wtedy zażądać od niego, żeby się ubrał. Mama surowo jej zabroniła dopuszczać do siebie nie ubranych mężczyzn, wszystko jedno czy byłby to sługa, mąż, czy tubylec z jakiejś egzotycznej wyspy.

Mniej więcej dwa metry od brzegu rosło samotne palmo­we drzewo. Powoli wstała i powlokła się w tamtą stronę. Miała silne zawroty głowy, ale trzymała się najprościej, jak umiała - następczyni tronu nie garbi się i nie zatacza. Mama powiedziała jej, że tak jest zawsze i wszędzie, bez względu na to, jak zachowują się ludzie dookoła. Księżniczka musi pozostać księżniczką i przez cały czas to demonstrować, bo inaczej będą chcieli ją wykorzystać.

Wykorzystać tak, jak ten mężczyzna dziś rano, pomyślała Aria. Takie nazwy dla niej wymyślał! Zła była, że na samą myśl o nich palą ją policzki. A sposób, w jaki jej dotykał! Czyżby nie rozumiał, że następczyni tronu nie wolno doty­kać?

Usiadła w cieniu palmy. Miała ochotę oprzeć się o pień i odpocząć, ale nie odważyła się. Prawdopodobnie zapadła­by w sen, a nie byłoby dobrze, gdyby tamten człowiek zastał ją śpiącą, gdy wróci z posiłkiem. Wyprostowała więc plecy i spojrzała na ocean. Mimo woli natychmiast przypomniała sobie wydarzenia ostatniej doby.

To była najpotworniejsza noc w jej życiu. Aria szczerze wątpiła, czy komuś mogła się kiedykolwiek przytrafić jesz­cze gorsza. Trzy dni temu pierwszy raz opuściła granice Lankonii, zaproszona przez rząd Stanów Zjednoczonych. Przedstawiciele rządu amerykańskiego mieli przeprowa­dzić rozmowy z lankońskimi ministrami, a dla niej w tym czasie zaplanowano podróż po kraju, wypełnioną oficjalny­mi spotkaniami. Dziadek Arii, król Lankonii, wyjaśnił jej przedtem, że Amerykanie są tacy uprzejmi, bo chcą namó­wić go do sprzedania Stanom Zjednoczonym wanadu, uwa­żał jednak, że wnuczka może wykorzystać tę sytuację.

Aria wyruszyła więc w długą, męczącą podróż pociągami, a potem wojskowym samolotem, naprędce wyposażonym w stylowe krzesła i brokat, którym wyklejono wnętrze kadłubu. Część trzymającej go taśmy puściła, ale Aria nie dała Amerykanom poznać, że cokolwiek zauważyła. Miała za­miar pośmiać się z tego później, razem z siostrą.

Amerykanie traktowali ją dobrze, chociaż dosyć dziwacz­nie. W jednej chwili ktoś się jej kłaniał, w następnej łapał ją za łokieć i wolał: „Uważaj, skarbie, bo się przewrócisz!”

Dotarli do miejsca zwanego Miami i natychmiast zapro...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin