5 - Ta sama rzeka.doc

(552 KB) Pobierz

Poprzednie części tego opowiadania to:
1.Inny rodzaj magii
2. Cicha noc
3. Puste miejsce
4. Dwie drogi

Bardzo dziękuję Minerwie za Chatę Dumbledore'a w Jeszcze Bardziej Zakazanym Lesie pochodzącą z jej opowiadania Apokryf oraz Silene za rodzinę Black opisaną w Niewybaczalnych.
Mam nadzieję, że tym razem uda nam się szczęśliwie dobrnąć do końca.
Pozdrawiam serdecznie i życzę miłej lektury
Ida


Ida Lowry
TA SAMA RZEKA
czyli historii Lucy i Syriusza część czwarta

'Cause nothin' lasts forever
And we both know hearts can change
And it's hard to hold a candle
In the cold November rain
Guns N'Roses "November rain"

PROLOG
25 czerwca 1995 roku, dzień finału Turnieju Trójmagicznego, Hogwart, Szkocja
Jeden stopień, drugi... dziesiąty.
Pies wolno, łapa za łapą, wspinał się po schodach w ślad za profesor McGonagall. Prawdę mówiąc, tak się denerwował, iż najchętniej pokonałby tę odległość dwoma susami. Doskonale wyczuwał, że tego wieczoru wydarzyło się coś strasznego i że ma to związek z chłopcem. Przez chwilę nawet kusiło go, aby zawrócić i rozpocząć poszukiwania, bo przecież - jeśli to tylko możliwe - odnalazłby Harry'ego bez trudu. Jednak nie odważył się wprowadzić swojego zamiaru w czyn, gdyż otrzymał od dyrektora wyraźne polecenie: miał pójść z Minerwą i nie odstępować jej na krok. Podążał więc posłusznie za wicedyrektorką, która - blada, z zaciśniętymi mocno ustami - sprawiała wrażenie, jakby chwilami zapominała o jego istnieniu.
Wreszcie zatrzymali się przed wejściem do gabinetu Dumbledore'a. Nauczycielka wolno, jakby z obawą ujęła ciężką klamkę i po chwili wahania nacisnęła ją. Dębowe drzwi otworzyły się z delikatnym skrzypieniem, a on poczuł niepokój. Bał się zamykanych pomieszczeń i ograniczonych przestrzeni.
- Wejdź do środka - powiedziała cicho.
Bezszelestnie wsunął się do pokoju. Nie było tam nikogo, oczywiście jeśli nie liczyć feniksa drzemiącego na swoim drążku. Pies rozglądał się dookoła, wychwytując zapachy od zawsze kojarzące mu się z tym miejscem. Czuł mocną woń lakierowanego drewna, organiczną - wyprawionej skóry, w którą oprawiono większość książek, słodkawą - ulubionych cukierków starego czarodzieja i świeżą - dalii ustawionych w wazonie.
- Możesz się przemienić.
Posłuchał jej natychmiast. Już od kilku godzin nie mógł się doczekać powrotu do ludzkiej postaci. Kilka sekund i... Kiedy się wyprostował, pierwszą rzeczą jaką zauważył, był wbity w siebie zdumiony wzrok Phineasa Nigellusa. Trochę kpiąco uśmiechnął się do przodka, który najwyraźniej uznał to za objaw lekceważenia swej osoby, bo natychmiast odwrócił się tyłem.
- Witaj, Syriuszu. Cieszę się, że cię widzę - McGonagall wyciągnęła do niego rękę, a na jej zmartwionej twarzy wreszcie pojawiło się coś na kształt uśmiechu.
- Pani nawet nie wie, jak bardzo ja się cieszę - mocno uścisnął jej dłoń. - Proszę mi powiedzieć, co tu się stało?
- Dyrektor zaraz wszystko ci wyjaśni - powiedziała trochę niepewnie. - Domyślam się, że poszedł po Harry'ego.
Po Harry'ego. Bogu dzięki - odetchnął z ulgą. Oznaczało to, że jego chrześniakowi nic złego się nie stało. A Lucy? Na tę myśl mocno zacisnął pięści. Merlinie, co się stało, że nagle zaczął martwić się także o nią? Przecież już dawno zdecydował, że nie chce mieć nic wspólnego z tą kobietą. Nigdy więcej. Najwyraźniej jednak to miejsce, nieodparcie przywodzące wspomnienia dawnych, najszczęśliwszych lat, sprawiło iż w końcu zaczął o niej myśleć.
- Zaczekaj tu na nich - kontynuowała nauczycielka, odwracając się w kierunku wyjścia.
- Oczywiście - potwierdził skwapliwie.
Kiedy drzwi się za nią zamknęły, Syriusz, chcąc stłumić narastający niepokój i pozbyć się niewygodnych myśli, postanowił czymś się zająć. Dlatego jeszcze raz rozejrzał się po wnętrzu. Merlinie, kiedy był tu po raz ostatni? Osiemnaście lat temu? A może więcej... Atmosfera tego miejsca działała na niego uspokajająco. A poza tym te książki... Ileż tu było książek! Kiedyś, w szkole i na studiach, bardzo lubił czytać, a teraz, po tylu latach przymusowego postu miał wrażenie, że byłby w stanie pochłonąć w tydzień całą bibliotekę. Wolno zbliżył się do półek i zupełnie ignorując natarczywy wzrok swego szanownego przodka, któremu już najwyraźniej przeszła złość, wyciągnął pierwszy z brzegu tom. Historia Hogwartu. Nie, to go nigdy nie interesowało. Wsunął wolumin z powrotem na miejsce i sięgnął po następny. To była mugolska książka, dosyć gruba, z biało-niebieską obwolutą, sygnowaną znakiem wydawnictwa amerykańskiego Uniwersytetu Yale. Kiedy rzucił okiem na stronę tytułową, z niedowierzaniem zaczął mrugać powiekami: Lucy Blair, Magia a narodziny narodu. Niemożliwe. Złośliwość losu zaiste bywa wielka.
Odruchowo spojrzał na ostatnią stronę okładki i znalazł się twarzą w twarz z autorką. A jednak... Spoglądała na niego smutnym wzrokiem z nieruchomego zdjęcia i mimo krótkich włosów była tak podobna do tamtej dziewczyny, jego dziewczyny sprzed lat... Cholera jasna, naprawdę to miejsce sprawiało, iż zaczynał się nad nią roztkliwiać. Na dodatek było wysoce prawdopodobne, że się tu dzisiaj spotkają. A on zupełnie nie potrafił wyobrazić sobie takiej sytuacji. Co miałby wtedy zrobić? Będzie najlepiej, jeśli skupi się wyłącznie na Harrym. W końcu to z jego powodu dziś się tu znalazł. On jest najważniejszy. I co właściwie się stało? Nie miał wątpliwości, że ma to jakiś związek z Voldemortem, dlatego jego niepokój z każdą chwilą wzrastał.
Jeszcze raz popatrzył na książkę i nagle wydało mu się, że wolumin parzy go w ręce. Szybko odstawił go na poprzednie miejsce. Odwrócił się tyłem do półek i spojrzał w okno. Stał tak bez ruchu przez następne kilka minut, wpatrując się w ciemność. Dlaczego jeszcze nie ma Dumbledore'a?
Wreszcie usłyszał odgłos kroków na schodach i drzwi znowu zaskrzypiały. Do gabinetu wszedł najwidoczniej czymś poruszony dyrektor. Za nim podążał Harry. Na widok pobladłej twarzy i udręczonego wzroku chłopca Syriusz poczuł prawdziwe przerażenie, które na moment zupełnie pozbawiło go możliwości logicznego myślenia. Potrafił wykrztusić tylko jedno i rzucił się w kierunku chrześniaka:
- Nic ci nie jest? Co się stało?
Harry nie odpowiedział, tylko spuścił głowę. Sprawiał wrażenie, jakby za chwilę miał zemdleć. Syriusz niewiele myśląc, chwycił go pod ramię i doprowadził do fotela przed biurkiem.
- Co się stało? - powtórzył pytanie, patrząc na zmianę to na chłopca, to na dyrektora.
Dumbledore ciężko opadł na krzesło. Mimo iż było widać, że stara się opanować, trzęsły mu się ręce. Wreszcie podniósł wzrok, nerwowym ruchem poprawił okulary i powiedział głucho:
- Voldemort wrócił.

*#*
kilka godzin później
Był środek nocy. Duży czarny pies siedział przy łóżku Harry'ego, co chwila niespokojnie zmieniając pozycję. Nie lubił takich miejsc. Sterylnie czystych i wypełnionych drażniącym zapachem lekarstw. Sprawiały, że zaczynał bać się czegoś niezrozumiałego, ostatecznego. Dlatego unikał ich przez całe życie. Jednak dziś nie wyszedłby stąd za żadną cenę. Czuł, że właśnie tutaj jest jego miejsce.
Jeszcze raz drgnął i wreszcie podniósł się na cztery łapy. Przez chwilę stał nieruchomo, niczym duży czarny posąg, wpatrując się w twarz chłopca, wsłuchując w jego równomierny oddech, a potem - najwyraźniej zupełnie uspokojony - delikatnie polizał go po policzku i wolno odszedł.
Kilkanaście metrów dalej stał duży biały parawan, a za nim drugie łóżko. Leżąca na nim kobieta była bardzo blada i, mimo iż znajdowała się pod działaniem eliksirów nasennych, wciąż rzucała się w pościeli. Pani Pomfrey, która siedziała obok niej, wyglądała na szczerze zmartwioną.
Pies trochę niepewnie podszedł do Lucy i nosem dotknął jej nieruchomej ręki, wciągając tak dobrze znany sobie zapach. Zaniepokoił się, bo wciąż miał wrażenie, że coś z nią jest nie tak, że w tej chwili jest zagrożona o wiele bardziej, niż chłopiec. Dlaczego?
Wbrew temu, co nakazał mu Dumbledore, postanowił się przemienić. Dobrze wiedział, że nie powinien, ale musiał dowiedzieć się, co się stało. A o tak późnej porze w tej części zamku było pusto i spokojnie. Pani Pomfrey widząc go w ludzkiej postaci, odruchowo rozejrzała się dookoła, jakby chciała sprawdzić, czy naprawdę oprócz nich dwojga i trójki nieprzytomnych pacjentów nie ma tu nikogo.
- Proszę mi powiedzieć, co jej jest? Czy Crouch... - spytał szybko, jeszcze raz rzucając niespokojne spojrzenie na Lucy.
- Nie - pielęgniarka pokręciła głową. - Po prostu nie wytrzymała napięcia. Najpierw to, co spotkało Harry'ego i Cedrika. A potem Barty... Dlatego straciła przytomność.
- Czemu? - zaniepokoił się. - Przecież zawsze była zdrowa?
- Nie. Od dziecka choruje na serce.
- Od dziecka? - naprawdę był zdumiony tą informacją. - Przecież Jim by mi powiedział, albo ona sama...
- Dowiedziała się o tym już po wyjeździe z kraju, od mugolskiego lekarza.
- Czy to coś poważnego? - jego niepokój narastał.
- I tak, i nie - odpowiedziała. - Mogłaby z tym żyć zupełnie normalnie, gdyby się oszczędzała, unikała stresów i brała odpowiednie eliksiry. Tylko, że ona jest bardzo nerwowa, za bardzo... i wszystkim się przejmuje. Zresztą nie ma się co dziwić... Do tej pory udawało mi się kontrolować jej chorobę. Ale dziś - pani Pomfrey z troską spojrzała na swoją pacjentkę, która znowu poruszyła się niespokojne - dziś myślałam, że jej nie docucę. Naprawdę mnie przestraszyła.
- Wyjdzie z tego?
- Wyjdzie. Kiedy się porządnie wyśpi i odpocznie - pielęgniarka wolno podniosła się z krzesła. - Muszę przygotować lekarstwa na jutro - wyjaśniła.
- Harry śpi spokojnie - powiedział. - Posiedzę przy niej.
- Dobrze, ale chyba lepiej byłoby, gdybyś jednak zamienił się w psa. Jeśli ktoś niepowołany zobaczy cię tu...
- Tylko chwilę. Naprawdę będę uważał - ze wszystkich sił starał się ją uspokoić.
Kiedy pani Pomfrey wyszła, przysunął krzesło bliżej wezgłowie Lucy. Usiadł na nim, oparł łokieć o poręcz łóżka i pochylił się nad śpiącą kobietą. Nie mógł oderwać od niej wzroku. Wyglądała tak bezbronnie i krucho. Nie chciał się sam przed sobą przyznać, ale ich kwietniowe spotkanie mimo wszystko wywarło na nim wrażenie i kiedy przeszła mu pierwsza złość, zaczął o niej myśleć. I myślał bardzo często. Ze zdziwieniem zauważył, że po tej konfrontacji nie potrafi oskarżać jej już tak bezwzględnie. A w tej chwili po raz pierwszy odkąd dowiedział się o jej wyjeździe pomyślał, że może naprawdę wtedy sytuacja ją przerosła. Zawsze uważał, że jest wyjątkową dziewczyną i może dlatego nie dostrzegł, że tak naprawdę sama nie potrafi radzić sobie z problemami. Zawsze rozwiązywali je inni, zawsze ktoś podejmował za nią decyzje. Najpierw Jim i ciotka, a potem on sam. Wyglądało więc na to, że naprawę przecenił jej siły. Czy miał prawo ją potępiać? Do tej pory był przekonany, że tak, w końcu zawiodła wszystkich. Ale teraz, patrząc na nią - chorą i bezbronną - tracił tę pewność. Jeśli na wieść o śmierci Jima i Lilki także zareagowała w ten sposób? Albo jeszcze gorszy? Nie, nie mógł jej osądzać. W końcu sam też nie był bez grzechu. A ona najwyraźniej część swoich win już odkupiła. Dlatego Harry jej przebaczył.
Znowu rzuciła się na łóżku. I drugi raz. Wyglądało na to, że śni się jej jakiś koszmar. Boże, jak dobrze znał taką mękę...
- Lucy - powiedział cicho, ale dobitnie. - Wszystko w porządku.
Ale ona nie przestała się miotać, otwierała usta, chwytając powietrze i wydawało się, że zaraz zacznie krzyczeć. Syriusz pochylił się nad nią. Przez chwilę się wahał, ale kiedy rzuciła się jeszcze raz, chwycił ją i mocno przytrzymał za ramiona.
- Wszystko w porządku - powtórzył nieco głośniej.
Znieruchomiała, a potem szeroko otworzyła oczy. Przez chwilę patrzyła na niego zupełnie nieprzytomnym wzrokiem i znowu zacisnęła powieki. A on ze zdumieniem uświadomił sobie, że chciałby ją teraz objąć, przytulić do siebie i powiedzieć tak, jak niegdyś, że już jej nie zostawi samej. Ale nie potrafił. Z wielu powodów, o których teraz nie chciał myśleć.
- Wszystko będzie dobrze - powiedział jeszcze raz, ujmując jej rękę; była przeraźliwie zimna.
Lucy uspokoiła się wreszcie. On siedział przy niej jeszcze kilka minut, ale w końcu zaniepokojony szelestem na korytarzu, znowu zamienił się w psa. Stał przez chwilę, zastanawiając się co robić, a potem zwinnie wskoczył na łóżko i ułożył się obok kobiety, kładąc łeb na jej ramieniu.
**
Kiedy rano obudziła go pani Pomfrey, prosząc, żeby znowu udał się do gabinetu dyrektora, wszyscy chorzy jeszcze spali. Niechętnie opuścił swoje miejsce obok Lucy i, wciąż oglądając się za siebie, wyszedł ze szpitalnej sali.

30 czerwca 1995 roku, dzień zakończenia roku szkolnego, dom Potterów, Wimpole Street 17, Londyn, Anglia
Jedno zaklęcie, dwa klucze lekko przekręcone w zamkach i znowu, ciągnąc za sobą kufer, przekroczyła próg rodzinnego domu. W środku było cicho, ciemno i pusto, ponieważ kuzynka Julia dwa dni temu pojechała do Leeds z wizytą do chorej siostry.
Lucy od zawsze czuła dyskomfort wchodząc do opustoszałych budynków, więc aby dodać sobie odwagi, jednym ruchem różdżki zapaliła światła na całym parterze, a potem powiesiła żakiet na wieszaku, ustawiła bagaż na pierwszym stopniu schodów i powędrowała do łazienki, żeby umyć ręce po podróży.
Kiedy weszła do kuchni, wysprzątanej i bardzo ładnej po niedawnym remoncie, najpierw otworzyła szeroko okno. Chłodny powiew natychmiast wpadł do nagrzanego wnętrza. Tak, niezwłocznie powinna wziąć eliksir nasenny i położyć się do łóżka, ale przedtem miała jeszcze zamiar napić się herbaty i wziąć długą kąpiel. Podsunęła czajnik pod kran, napełniła go, postawiła na ogniu, a następnie nasypała do imbryka sporą ilość aromatycznych listków. W oczekiwaniu aż woda się zagotuje, usiadła przy stole i oparła policzek na nadgarstku. Mimo że, pomna rad i nakazów pani Pomfrey, starała się zachować spokój, poczuła, że zaczynają jej puszczać nerwy. No cóż, ostatnio przeżyła kilka ciężkich i wyjątkowo denerwujących dni, a teraz wreszcie napięcie opadło. To chyba dlatego, że w tym domu było zbyt pusto i zbyt cicho; wydawało się jej, że słyszy każdą myśl. I miała tego naprawdę dosyć.
Nie chciała znowu wracać do wydarzeń ostatnich dni, ale one same pchały się przed oczy. Najpierw to wszystko, co stało się podczas finału turnieju. Wciąż nie mogła zapomnieć paraliżującego strachu - chwytającego ją za gardło, a potem za serce - jaki poczuła na widok Harry'ego wychodzącego z labiryntu z ciałem Cedryka. A potem... Barty. Po co ona tam wtedy poszła? Byłoby lepiej, gdyby nie musiała go oglądać, słuchać obłąkańczych opowieści. Co to było za koszmarne spotkanie! Pomimo tego, że przecież czytała jego akta, wciąż nie mogła uwierzyć, że ten chłopak, którego niegdyś tak dobrze znała, ba - przez chwilę brała nawet pod uwagę możliwość wyjścia za niego za mąż - stał się kimś takim. Szaleńcem i fanatykiem. Boże, co też miał w sobie Voldemort, że ludzie potrafili poświęcić dla niego wszystko? A czy gdyby wtedy nie odtrąciła Croucha, to jego życie potoczyłoby się tak, jak potoczyło?
Uspokój się - napomniała w myślach samą siebie. - Przecież nie jesteś odpowiedzialna za każdą zabłąkaną owcę i za wszystkie nieszczęścia na ziemi.
Do tej pory jednak nie mogła się otrząsnąć z szoku i pozbyć wspomnienia tych wpatrzonych w nią oszalałych oczu. Nie mogła zapomnieć jego śmiechu. I pomyśleć, że przez cały rok szkolny miała go tuż obok siebie. To z tego powodu stary auror wydawał jej się znajomy, mimo iż wcześniej nigdy w życiu go nie spotkała. A potem ten dementor... Na samo wspomnienie zakapturzonej postaci zadygotała. Nic dziwnego, że w tamtej chwili straciła przytomność. Nie odzyskała jej zbyt szybko, kilkanaście godzin przespała ciężkim, pełnym majaków snem. Znowu przychodzili do niej wszyscy, których straciła: Jim, Lilka, rodzice, a nawet... nawet Syriusz. To dziwne, ale kiedy on się pojawił, wszystko znikło, a ona wreszcie mogła spać spokojnie. Potem jeszcze przez dwa dni nie była w stanie podnieść się z łóżka. Mimo że bardzo chciała, przekonana, iż Harry jej potrzebuje. Tak, dowiedziała się o wszystkim, bo nafaszerowana eliksirami, które wmusiła w nią zaniepokojona pani Pomfrey, odbyła bardzo poważną rozmowę z bratankiem i wysłuchała jego relacji z wydarzeń na cmentarzu. Wieść o powrocie Voldemorta przeraziła ją. Zaczęła się bać o chłopca do tego stopnia, że nie chciała go nawet na chwilę spuścić z oczu. W końcu doszła do wniosku, iż tym razem bezwzględnie musi zabrać go ze sobą.
Dyskusja z dyrektorem na temat tego, gdzie Harry powinien spędzać wakacje, nie należała do najprzyjemniejszych. Dumbledore na każdy jej argument miał piętnaście swoich. Wysłuchała więc kolejnego wykładu o przepowiedni i krwi Lilki i wreszcie przyznała mu rację, bo tym razem bezpieczeństwo chłopca było najważniejsze. Jej uczucia i jego smutek stanowiły sprawą drugorzędną. Mimo tego wciąż miała wrażenie, że pozwalając na to, by Vernon zabrał Harry'ego z dworca, znowu zawiodła. Nie zachowała się tak, jak powinna i dlatego podczas pożegnania nie potrafiła spojrzeć bratankowi w oczy. Zdawała sobie sprawę z tego, jak bardzo jest rozczarowany. Naprawdę wierzył, że tym razem spędzi lato w ich starym domu. A ona nie była w stanie spełnić jego marzenia, co gorsza - napomniana przez dyrektora - nie mogła mu nawet wyjaśnić, dlaczego tak się dzieje. Na dodatek nie potrafiła w żaden sposób poprawić jego sytuacji. Jedyne do jej przychodziło do głowy, to absurdalna myśl, że powinna wprowadzić się do Dursleyów.
Woda wreszcie się zagotowała. Lucy wstała z krzesła i sprawnym ruchem nalała wrzątek do imbryka. Wtedy nieoczekiwanie usłyszała za sobą trzask aportacji, który w ciszy panującej w kuchni zabrzmiał niczym pistoletowy wystrzał. Lucy drgnęła przerażona. Jedną rękę przycisnęła do serca, drugą chwyciła różdżkę. Kiedy się odwróciła, ze zdumieniem spostrzegła, że na środku jej kuchni stoi Dumbledore. Czy coś się stało? Przecież ostatnio widzieli się dziś rano. A może dyrektor zmienił zdanie co do wakacyjnych planów Harry'ego? Może znalazł sposób, jak ochronić chłopca pod jej dachem?
- Przepraszam cię za to najście - stary czarodziej był najwyraźniej zakłopotany. - Ale chciałbym z tobą porozmawiać.
- O Harrym? - spytała z nadzieją.
- Nie - przecząco pokręcił głową.
- Proszę usiąść - wskazała mu krzesło i westchnęła, próbując opanować uczucie zawodu i narastającej złości. - Napije się pan herbaty?
- Chętnie - odparł.
W milczeniu wyciągnęła w kredensu naczynia, łyżeczki, cukiernicę, a potem razem z imbrykiem postawiła to wszystko na stole, usiadła naprzeciwko Dumbledore'a i zaczęła nalewać napar do filiżanek..
- W takim razie w czym mogę panu pomóc? - ze wszystkich sił starała się być grzeczna.
- Nie mnie - odparł szybko. - Syriuszowi.
- Syriuszowi? - spojrzała na niego ze zdumieniem. - Ja? W jaki sposób? A w ogóle to co się z nim teraz dzieje?
- Jest w mojej Chacie w Jeszcze Bardziej Zakazanym Lesie. Tam, gdzie mieszkali Remus i Andrea. Ale teraz został tam sam. Uważam, że właśnie ty powinnaś do niego pojechać. Nikt inny.
- Dlaczego ja? - zdziwiła się szczerze.
- A kto? No może tylko Remus. Ale on jest nam koniecznie potrzebny tutaj. A Syriuszowi samotność nie służy. Nie uważasz, że jesteś mu coś winna?
- A Harry? Znowu wyląduje u Dursleyów? - położyła nacisk na to zdanie, chcąc dać mu wyraźnie do zrozumienia, że jeszcze nie straciła nadziei. - Nie wybaczy mi, że go tam zostawiłam samego.
- Dobrze wiesz, że musi u nich spędzić przynajmniej część wakacji - powtórzył to samo co rano. - Zwłaszcza teraz. Naprawdę będzie pod dobrą opieką. Wiem, że wciąż masz do mnie żal, ale jeszcze ten jeden raz mi zaufaj.
- Proszę mi wybaczyć, ale ja wciąż będę powtarzać, że miejsce chłopca jest tutaj.
- Na to też przyjdzie czas. Ale teraz pomyśl o Syriuszu.
Wstała od stołu i jak zawsze, gdy była bardzo zdenerwowana, zaczęła chodzić po pomieszczeniu. Syriusz. Świadomość tego, że nie może uzyskać jego przebaczenia, bolała ją od kwietnia jak jątrząca się rana. Myślała o nim tak często, że ostatnio, podczas choroby przyśnił się jej, wręcz miała wrażenie, że nad nią stoi. Może więc to był jakiś znak i powinna spróbować zbliżyć się do niego jeszcze raz? Tylko że...
- Panie profesorze - zatrzymała się naprzeciwko Dumbledore'a. - Oczywiście jeśli trzeba, to pojadę. Ale obawiam się, że Syriusz może sobie nie życzyć, żebym to właśnie ja z nim była. Jest na mnie wściekły.
- Zaręczam, że cię nie wyrzuci - dyrektor uśmiechnął się do niej dobrotliwie.
Czyżby wiedział o czymś, o czym ona nie miała pojęcia? Jak zwykle... Nie, nie będzie go pytać.
- W takim razie dobrze - powiedziała. - Kiedy mam być gotowa?
- Jak najszybciej. Choćby jutro.
- W porządku - skinęła głową. - Przepakuję kufer i pojadę.
- To dla ciebie - Dumbledore sięgnął do kieszeni i położył na biurku tak dobrze znane jej pudełko po landrynkach. Świstoklik. Na samą myśl o takiej podróży poczuła mdłości.
- Dziękuję. I proszę mi jeszcze raz obiecać, że przez ten czas będzie pan uważał na Harry'ego. I że wezwie mnie, jeśli tylko będę mu potrzebna.
- Życzę ci powodzenia - stary czarodziej wolno podniósł się zza stołu, nie kończąc herbaty. - I naprawdę nie martw się o chłopca.
Łatwo mu mówić. Nie martw się. Jak mogłaby być spokojna, mając świadomość, że tak niewiele brakowało, aby straciła ostatnią osobę, jaka jej pozostała na świecie.
Kiedy Dumbledore teleportował się, znów usiadła za stołem i wpatrzyła się w jeden punkt na ścianie. W porządku, pojedzie do Syriusza. I niech się dzieje co chce...
Dopiła herbatę i, nieuważnym ruchem strącając na podłogę świstoklik, podniosła się z krzesła. Wiedziała, że powinna jak najszybciej przygotować się do wyjazdu, zażyć wreszcie eliksiry i przespać choć kilka godzin. Było już późno, a ona miała przed sobą bardzo ciężki dzień.
_________________

 

 

Rozdział I
STROMY BRZEG
1.
Noc z 1 na 2 lipca 1995 roku, Jeszcze Bardziej Zakazany Las, gdzieś w Anglii
Mocno przywarła do drzewa. Wyglądało na to, że w końcu natknęła się na jakieś wielkie zwierzę, być może nawet na dźwiedzia. Jeśli tak, to niezwłocznie powinna zacząć odmawiać ostatni pacierz. Nawet z różdżką miałaby małe szanse w takim spotkaniu...
Szelest stawał się coraz głośniejszy. Coraz wyraźniej słyszała stąpanie i trzask łamiących się gałęzi. Wreszcie tajemnicze zwierzę wyłoniło się z zarośli.
Boże! – ulga, jaką poczuła o mało nie przyprawiła jej o utratę świadomości.
To nie był dźwiedź, tylko wielki czarny pies. Tym razem nie miała żadnych wątpliwości, kogo widzi przed sobą. Zadrżała. Sama nie potrafiła określić czy z zimna, czy z nerwów, czy ze wzruszenia. A kudłacz na jej widok zatrzymał się. Przez chwilę wpatrywał się w nią uważnie, aż wreszcie w mgnieniu oka zamienił w człowieka.
- Syriusz – wyszeptała.
Black odrzucił do tyłu włosy i z wahaniem zbliżył się do niej.
- Lucy? - w jego głosie słyszała niedowierzanie. - Co ty tu robisz?
W pierwszej chwili nie była w stanie wykrztusić ani słowa; nie mogła uwierzyć, że to nie sen ani wytwór jej zmęczonego umysłu, że on przed nią stoi, że jest tu naprawdę. Bogu dzięki... Chyba nigdy w życiu nie cieszyła się tak bardzo na czyjś widok. Nareszcie poczuła się bezpiecznie.
- Przyjechałam do ciebie – odpowiedziała wreszcie, z trudem podnosząc się z ziemi. Była potwornie zmęczona i zmarznięta.
- Do mnie? – Syriusz wciąż nie odrywał od niej wzroku. A ona, stojąc naprzeciwko niego i patrząc mu prosto w oczy, nie potrafiła zupełnie nic wyczytać z tego spojrzenia.
- Remus musiał zostać w Londynie, więc Dumbledore zdecydował, że ja powinnam go zastąpić – wyjaśniła.
- Dumbledore zdecydował – powtórzył wolno. – A ty oczywiście robisz wyłącznie to, co on ci każe – dodał z ironią.
No tak, zaczyna się...
- Nie, Syriusz, ja... – chciała mu za wszelką cenę wytłumaczyć, że się myli, że ona też jest przekonana, iż powinna być teraz właśnie tu.
- Znowu zostawiłaś Harry’ego – nie dał jej dojść do słowa.
Na dźwięk jego głosu zesztywniała. To było jedno wielkie oskarżenie. Zacisnęła pięści tak mocno, że paznokcie wbiły się w skórę i spuściła głowę. Bardzo zależało jej na tym, by z nim porozmawiać spokojnie i rzeczowo, ale to najwyraźniej było niemożliwe. Zbyt silne emocje wywoływali w sobie nawzajem, i to niekoniecznie pozytywne. Powinna jednak przynajmniej spróbować opanować sytuację, mimo iż straciła już prawie całą pewność siebie i jasność umysłu.
- Harry jest u Dursleyów – odpowiedziała cicho.
- Pozwoliłaś na to? – rzucił tym samym lodowatym tonem.
Spojrzała na niego. Miał dziwny wyraz twarzy, a w ciemnościach, rozświetlanych tylko bladym światłem różdżki, jego rysy wyostrzyły się. Wyglądał tak groźnie, że naprawdę poczuła strach. Merlinie, a może w ogóle powinna się go bać? Nie, co za niedorzeczność. Przecież Dumbledore nie wysłałby jej w to miejsce, gdyby choć podejrzewał, że czyha tu na nią jakieś niebezpieczeństwo. Ale z drugiej strony, przecież już nie raz przekonała się, że profesorowi nie można ufać do końca...
- Nie miałam nic do gadania – powiedziała, ze wszystkich sił starając się opanować drżenie głosu. – Dyrektor tak postanowił – dokończyła, zanim zdołała sobie uświadomić, jak on może przyjąć jej następną wypowiedź na temat poleceń starego czarodzieja.
- Dyrektor, znowu dyrektor – zdenerwował się Syriusz. Najwidoczniej miał o coś żal do Dumbledore'a, skoro tak reagował na każdą wzmiankę o nim. – Chyba jakoś to uzasadnił?
Boże, dlaczego w tym lesie jest tak zimno?
- Jego zdaniem to jedyny sposób, żeby Harry był bezpieczny – odparła, opierając się o drzewo.
- U Dursleyów? – zdumiał się Syriusz. – Z jakiej racji? Harry powinien być z tobą – dodał z naciskiem.
- To ty nic nie wiesz... – domyśliła się i westchnęła ciężko. Wielogodzinna podróż, nerwy, samotne błąkanie się po chaszczach zaczynały o sobie przypominać coraz intensywniej, a tu zanosiło się na poważną dyskusję.
- O czym nie wiem?
- Dumbledore twierdzi, że Harry jest bezpieczny wyłącznie u Petunii – powiedziała niepewnie.
- U Petunii? Co za bzdura? – Syriusz był tak zaskoczony, że aż zamrugał powiekami. – Dlaczego?
- Chodzi o to, że Lilka dobrowolnie oddała za niego życie i ta jej ofiara wciąż go chroni przed Voldemortem. Ale żeby ochrona trwała, Harry musi nazywać domem miejsce, w którym mieszka ktoś z rodziny Evansów. Widzisz, gdyby nawet moja ciotka żyła, a ja... ja bym wtedy nie wyjechała... – zawahała się. – to żadna z nas nie dostałaby chłopca. Jeszcze wczoraj próbowałam przekonać dyrektora, żeby puścił Harry'ego ze mną, przynajmniej na te dwa miesiące, ale on się nie zgodził.
Syriusz przez długą chwilę patrzył na nią bez słowa. Był skupiony i najwyraźniej myślał o tym, co przed chwilą powiedziała.
- To wszystko prawda? – spytał wreszcie.
- Myślisz, że zostawiłabym chłopca dobrowolnie? – nie wytrzymała.
- Nie wiem – wzruszył ramionami.
No tak, absolutnie nie miał powodu, aby jej ufać. Gdy to sobie uświadomiła, poczuła się okropnie; przez chwilę nawet żałowała, że w ogóle zgodziła się tu przyjechać.
- Kiedy się o tym dowiedziałaś? – najwyraźniej nie uważał tematu za zakończony.
- W marcu. Po twoim drugim włamaniu do zamku. Chciałam wtedy wywieźć Harry'ego do Stanów – odpowiedziała, osuwając się wolno na ziemię po pniu drzewa. Musiała to zrobić, bo naprawdę nie miała już siły stać.
- Źle się czujesz? – pochylił się nad nią, najwyraźniej zaniepokojony. Wręcz sprawiał wrażenie, jakby nie usłyszał jej ostatniej wypowiedzi. To było... miłe z jego strony. I w tej sytuacji trochę nieprawdopodobne, ale najwyraźniej cuda się zdarzają.
- Niedawno chorowałam – wyjaśniła. – Szybko się męczę.
Znowu zamilkł i przez długą chwilę rozważał coś w myślach.
- Czy moglibyśmy później dokończymy tę rozmowę? – zapytała z wahaniem.
- Dobrze - odezwał się w końcu, siadając obok niej.
- Dziękuję – wyszeptała.
I po raz kolejny pomiędzy nimi zapadła cisza. Lucy miała wrażenie, że sekundy rozciągają się wręcz w nieskończoność.
- Powiedz mi – zaczął wreszcie Syriusz, którego najwyraźniej zaczął dręczyć jakiś nowy problem – dlaczego ty w ogóle błąkasz się po tym lesie? Dumbledore nie dał ci świstoklika?
- Dał, ale ja wolałam jechać samochodem - odpowiedziała. - Tylko że zabłądziłam. Próbowałam znaleźć drogę... – dodała ciszej.
- Zwariowałaś?! – nagle popatrzył na nią dokładnie w taki sam sposób jak przed laty. Z politowaniem. – Czy ty czasem myślisz? Pchać się samochodem do Jeszcze Bardziej Zakazanego Lasu?
- Wydawało mi się, że to dobry pomysł – stropiła się niczym mała dziewczynka.
- To co się w takim razie stało z twoim autem?
- Wpadło do dołu na jakiejś polanie. Nie mogłam go stamtąd wydostać.
- Trzeba było użyć zaklęcia wyciągarki – zaproponował natychmiast.
- Nie mogłam użyć żadnego zaklęcia – pokręciła przecząco głową. – Zgubiłam różdżkę. Upuściłam ją i potoczyła się gdzieś w krzaki. Nie mogłam znaleźć... – zdając mu relację ze swoich przygód czuła się coraz bardziej głupio. Naprawdę, organizując tę wyprawę na własną rękę, zachowała się jak idiotka.
- Nie użyłaś Lumos?
- Zapomniałam – wyszeptała, coraz dosadniej klnąc w duchu własną bezmyślność. Jak mogła nie wpaść na tak oczywiste rozwiązanie?
- A gdzie konkretnie zgubiłaś różdżkę i samochód?
- To była taka duża polana z głębokim, zarośniętym dołem na samym skraju.
- Czego jak czego, ale polan i dołów to tu nie brakuje – w zamyśleniu założył za ucho kosmyk włosów. – Ile czasu błądziłaś po okolicy?
- Prawie trzy godziny – odparła, spoglądając na fosforyzujące wskazówki zegarka.
- Trzy godziny... – zastanowił się. – W takim razie poszukiwania zajmą nam dużo czasu. Chyba to też powinniśmy odłożyć na później.
Na później? Zaniepokoiła się trochę, w samochodzie zostawiła swoje rzeczy, w tym także – i tu już popisała się wyjątkową głupotą - lekarstwa, i chciała je odzyskać jak najszybciej. Gdyby tak postarała się i zebrała siły...
- A może dziś spróbujemy...? – spojrzała na niego niepewnie. Wciąż nie mogła precyzyjnie określić uczucia jakie w niej budził. Strach? Respekt? Zawstydzenie?
- Nie – pokręcił przecząco głową. – Załatwimy to jeszcze inaczej. Odprowadzę cię do domu, bo to już naprawdę blisko, a sam pójdę po twoich śladach. Tak będzie najlepiej. I najszybciej – dodał.
Spojrzała na niego, ale nie miała śmiałości powiedzieć, że niespecjalnie podoba się jej ten pomysł. Przede wszystkim dlatego, że na myśl o tym, iż ma zostać sama w Chacie czuła nieopisany lęk. Od dziecka bała się ciemności i samotności. A tu jeszcze ten las... Jednak z drugiej strony... Propozycja Syriusza naprawdę była rozsądna. On najwyraźniej dobrze zna tę okolicę i wie jak unikać niebezpieczeństw. Ona mogła mu tylko przeszkadzać w poszukiwaniach, a przecież nie ma na co czekać. Powinna się więc wziąć w garść i przestać histeryzować.
- Dobrze – zgodziła się wreszcie. – Zrobimy jak proponujesz.
- To chodźmy – podniósł się z ziemi, a potem podał jej rękę i pomógł wstać. - To naprawdę bardzo blisko. Dziesięć minut i będziemy na miejscu. Dasz radę?
- Tak – przytaknęła gorliwie.
Ruszył pierwszy, a ona westchnęła ciężko i – zupełnie nie wiadomo czemu - pełna nienajlepszych przeczuć, podążyła za nim.

2.
2 lipca 1995 roku, Chata w Jeszcze Bardziej Zakazanym Lesie
Obudził ją natrętny promień słońca od kilku minut uparcie przewiercający się przez zasłonkę. Nie miała nic przeciwko temu, że grzał ją w policzek, ale kiedy sięgnął oczu, poruszyła się niespokojnie, chcąc odsunąć się z jego pola rażenia. Nie udało się, więc przesunęła poduszkę, a potem niechętnie rozwarła powieki. Nad sobą zobaczyła skośny, lekko pociemniały drewniany sufit.
Przez chwilę w ogóle nie mogła sobie uzmysłowić, gdzie jest. Już zaczynała się niepokoić, gdy w końcu dotarło do niej, że to przecież cel jej wczorajszej wyprawy - Chata Dumbledore'a. Bogu dzięki...
Kiedy w nocy przekroczyła wreszcie próg tego domu, była tak potwornie zmęczona, że nic jej nie obchodziło. Nie miała siły nawet na to, aby rozejrzeć się po wnętrzu. A kiedy Syriusz przyprowadził ją do tego pokoju, natychmiast padła jak kłoda na łóżko i dosłownie po kilku minutach zasnęła. Nie myślała już nawet o tym, że zostanie sama w domu.
Ciekawe jak długo spała? Wyciągnęła rękę i po omacku sięgnęła po zegarek. Merlinie, prawie południe! Chyba trochę przesadziła z tym odpoczynkiem. Wolno podniosła głowę, a potem usiadła, krzywiąc się z bólu. No tak, zakwasy po wczorajszym spacerze. Na dodatek drapało ją w gardle, najwyraźniej się przeziębiła. Serce też biło zdecydowanie za szybko, powinna natychmiast zażyć eliksir, oczywiście o ile Syriuszowi udało się odnaleźć samochód i sprowadzić go tutaj. Trzeba to zaraz konie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin