Curwood James - Osadnicy.pdf
(
905 KB
)
Pobierz
OSADNICY
James Oliver Curwood
Rozdział I
OSADA W PUSZCZY
Piotr Gourdon kochał Boga całym swym uczciwym, dzielnym sercem, a w to słoneczne, lipcowe
popołudnie doznawał wprost wrażenia, że wielka głusza kanadyjska, która się rozpościera wokół,
zanosi wraz z nim korne modły do stóp najwyższego Stwórcy. Piotr bowiem był synem leśnego
włóczęgi, człowieka, którego ojciec również zmierzył bory przepastne, i przepłynął rzeki burzliwe,
toteż zamiłowanie do przygód i natury miał we krwi; jedynie na łonie przyrody, śród dzikich ostępów
i mateczników czuł jak jego dusza zespalała się z Bogiem, które to poglądy wywoływały lekki
sprzeciw poczciwego katechety z St. Anne de Beaupre. Piotr ściśle łączył Stwórcę z przyrodą, i nie
zamierzał zmieniać wiary aż do śmierci. Mimo że przebył na kolanach schody kościoła Św. Anny,
mimo że święconą wodą uczynił na czole znak krzyża, że z lękiem pełnym czci spoglądał na stosy
lasek i krukwi pozostawionych na znak wdzięczności przez tych, co przyszedłszy tutaj jako bezradne
kaleki, odeszli jako ludzie zdrowi, zbywszy zarazem choroby duszy i ciała — mimo to wszystko,
Piotr miał przekonanie najgłębsze, że tego słonecznego, lipcowego popołudnia znajduje się bliżej
Boga, niźli w jakimkolwiek innym czasie i miejscu.
Żona jego, Józia, szczupła i wyczerpana, z odkrytą ciemną głową gorliwie i naiwnie modliła się
w zachodzącym słońcu u boku męża, prosząc, by długa ich włóczęga w górę rzeki Św. Wawrzyńca
dobiegła wreszcie kresu, i by mogli już raz wypocząć osiedliwszy się w jednym miejscu do końca
swoich dni.
W głębi, nad strugą wypływającą z chłodnej gęstwy boru, chłopczyk łaził niestrudzenie na
czworakach wśród zielonej trawy i pierzastych paproci poszukując leśnych truskawek, i mimo że
pora jagód miała się już ku końcowi, buzia malca ociekała wciąż szkarłatnym sokiem.
Mężczyzna wskazał w dal, mówiąc:
— To jezioro sprawia zupełnie wrażenie czegoś żywego. Niby zaborcza ręka.
— Tak, z jeziora wycieka pięć strug, niby pięć palców — przyznała Józia, siadając ciężko na
wielkim głazie. — Tylko, że wielki palec jest za długi w stosunku do innych.
Oto w jaki sposób miejscowość ta otrzymała swą nazwę „Pięć Palców" i po dziś dzień
zachowała ją w tym samym brzmieniu.
Malec podbiegł do matki, niosąc jej pełną garstkę truskawek; mężczyzna zaś, wlazłszy na blok
skalny, przyłożył dłonie do ust w kształcie tuby, nawołując póty, aż w odpowiedzi zabrzmiał inny
głos spośród gęstwy sosen i jodeł, a po chwili na skraju lasu ukazał się Dominik Beauvais.
Zarośnięta twarz tego ostatniego promieniała radosną ciekawością; żona jego, Maria, będąc
drobnego wzrostu, musiała dobrze wyciągać nogi, by nadążyć za ogromnym mężem.
— Dobrze się tu będzie żyło! — rzekł. — To jest właśnie to, czego szukaliśmy.
Dominik przytwierdził z zapałem. Kobiety uśmiechały się. Było wesoło i przyjemnie. Malec
szukał dalej w trawie truskawek. Taki już miał wiecznie pusty brzuszek.
Gdy wracali do obozowiska rozbitego w pewnej odległości przed dwiema godzinami, Piotr
Gourdon ucałował gładkie włosy żony, po czym na całe gardło zaśpiewał dziką pieśń wioślarzy
północnych, przejętą od ojca za owych dni, zanim w St. Anne Józia nawinęła mu się na oczy.
Dominik zawtórował ochotnie poprzez gęsty zarost. Kobiety uśmiechały się słodziej i oczy miały
bardziej błyszczące, gdyż skoro mężczyźni byli nareszcie zadowoleni, a miejsce pobytu ustalone,
zmęczenie Józi i Marii pierzchło nieomal całkowicie.
Tegoż wieczoru, po kolacji, siedząc przy ognisku z płonącymi szczapami brzozowymi snuli
przyjemne plany; a chociaż dziewięcioletni Joe wpełzł już między dery służące mu za legowisko,
oczy kobiet zaś mrużyły się do snu, Piotr i Dominik napychali faje coraz to nowym tytoniem, słowami
i myślą budując wspaniałe zamki na lodzie.
Młodzi i radośni, pełni dziarskiego zapału będącego spuścizną po przodkach włóczęgach, mieli
pewność niezachwianą, iż najbliższy wschód słońca przyniesie im spełnienie dawno pieszczonych w
sercu życzeń. Wreszcie Józia usnęła, z głową przytuloną tuż do głowy synka, przy czym usta jej,
świeże i dziewczęce mimo macierzyństwa i długiej włóczęgi, miały wyjątkowo pogodny wyraz.
Piotr i Dominik, ćmiąc nadal fajki, słowami malowali przyszłość. Niebawem księżyc wypłynął
ponad szczyty drzew sąsiednich; wielki, złoty, uśmiechnięty przyjaźnie w stronę nowych przybyszów.
Od jeziora dął wiatr coraz chłodniejszy, aż wreszcie, z niezmierzonej dali doleciał typowy dźwięk
północnej głuszy: wycie wilcze.
Dominik nasłuchiwał chwilę milcząc, po czym starannie wytrząsnął popiół z fajki na wyciągniętą
prawą dłoń.
— Gdzie wilki polują, tam jest dużo zwierzyny, a gdzie dużo zwierzyny, tam się opłaca zastawiać
sidła! — rzekł.
Teraz zabrzmiał nowy głos, na dźwięk którego serca obu mężczyzn przestały bić na chwilę. Było
to echo raczej, odległe i już ginące, bardzo słabe i bardzo niewyraźne, a jednak dające się pochwycić
na tle ogromnej ciszy leśnej.
— Statek — szepnął Piotr.
— Tak, statek! — potwierdził Dominik, podnosząc się na wpół jakby w pościgu za zamierającą
melodią.
Działo się to bowiem przed półwiekiem, gdy w tamtych stronach łatwiej było o wycie wilków,
niż o gwizd parowca.
Osadnicy posnęli. Żółty księżyc piął się coraz wyżej, aż stanął tuż ponad ich głowami. W
głębokim lesie poruszały się cienie, niby żywe istoty. Wyły wilki, podchodząc wybraną zdobycz, by
umilknąć nad świeżym padłem. Ciemność pulsowała energią. Pierzaste sowy ważyły się niby duchy
na rozpostartych skrzydłach. Dziesiątki bacznych oczu stróżowały obóz śpiących ludzi. Jeżozwierz
zawieruszył się w pobliżu gaworząc i chichocząc na swój zwykły, niemądry sposób. Kozioł czując
niemiły zapach tupnął kopytkiem i świsnął ostrzegawczo. Coś szeptało wśród wierzchołków jodeł. Z
nieprzebytych ostępów wynurzały się zwierzęta stąpając bezszelestnie futrzanymi łapami. Małe
ptaszki, milczące za dnia, świergoliły przez sen.
Pasmo księżycowego blasku oświetliło twarz Józi, nadając jej urodzie wyraz nieziemskiego
wprost uduchowienia. Chłopczyk śnił o czymś miłym. Piotr spał z głową ukrytą w zgięciu ramienia.
Dominik obrócił ku niebu brodate oblicze, surowe i groźne na pozór, jak gdyby trzymając straż u
boku maleńkiej, zmęczonej żony. Tak minęła noc i nadszedł świt, budząc wędrowców hałaśliwym
gwarem mrowia rudych wiewiórek, zamieszkujących w niezliczonej ilości ten ziemski zakątek,
którego piękna i ciszy nie zniweczyła dotychczas obecność ludzka.
Pierwszego zaraz dnia topory Dominika i Piotra poczęły czynić wyłom w pachnącej żywicą
leśnej ścianie. Lecz wprzódy rozejrzeli się jeszcze w okolicy, mającej odtąd stanowić ich siedzibę.
W głębi rosła się puszcza, przecięta skarpami urwistych parowów, wężowiskiem strug, z ukrytą
tu i ówdzie łączką lub mokradłem. Ten sam kraj dziki, bezludny rozpościerał się milami, aż po
odległe, morskie wybrzeże, wzdłuż którego taiły się z rzadka mizerne ludzkie sadyby. Sosny w borze
świeciły mosiężną barwą pni, czernią uschłych konarów, zielenią młodych igieł; słońce złociło
murawę na kotlinach i pagórkach. Lecz Piotr wyobrażał sobie, jak te same dolinki i wzgórza
pociemnieją podczas burzy lub jak je zimą skuje biel śniegu i lodu. Wiedział, że wiosną wezbrane
wody potoków, strug i rzeczek ruszą hucząc we wściekłym pędzie, więc serce rosło mu z uciechy,
bowiem lubił donośny głos i niepowstrzymany pęd żywiołów.
Miejsce na osadę obrali na krańcu małej zatoczki, która drążąc wąską smugą kamieniste
wybrzeże jeziora, tworzyła najdłuższy z pięciu wodnych palców. Na jeziorze fala, lekko wzburzona
nawet wśród największej ciszy, szemrała dniem i nocą. Lecz długie pasmo wody wąskie i wygięte,
niby przełamany w połowie palec, miało łagodną barwę przetykanej srebrem zieleni. Pływały po nim
mewy, pokrzykując przyjaźnie w stronę osadników; na białym piasku zaś było pełno śladów łap
zwierzęcych oraz łapek ptasich, gdyż stworzenia leśne baraszkowały tutaj chętnie, przychodząc
ugasić pragnienie.
Pomiędzy pogodną tonią a chłodną gęstwą boru, była gładka przestrzeń porośnięta soczystą
murawą, malownicza jak zakątek parku. Na jej krańcu, w cieniu pierwszych jodeł, Piotr i Dominik
wbili kolki, odmierzyli prostokąt, słowem szykowali teren pod przyszłą budowę.
Dni biegły. Co rano chór rudych wiewiórek witał pierwszy błysk słońca. W ciągu letnich godzin
brzmiał niestrudzenie łoskot siekier, rozlegał się śmiech i gwar. Piotr śpiewał pełnym głosem
pradziadowe pieśni, przy czym Dominik wtórował mu nieraz fałszywie, choć z przejęciem. Świergot
ptasi oraz śmiech kobiet miały tę samą nutę. Józia i Maria przypominały sobie lata panieńskie, malec
zaś wskazywał im coraz to nowe plantacje jagód, ukryte pośród mchu i paproci w malowniczych
zakątkach.
Wtargnięcie ludzkich istot było na razie dla puszczy rzeczą zupełnie nową, toteż czas jakiś
przyroda boczyła się jak gdyby. Lecz że ptaki i wiewiórki dały dobry przykład, więc inne zwierzęta
poszły niebawem za ich namową. Jeleń zbiegał o zmierzchu do wodopoju, a wielkie łopaty łosia
chrobotały po nazbyt zwarto stojących pniach. Sikorki łowiły okruchy chleba prawie spod ręki;
drozdy, podlatując tuż, wrzeszczały wyzywająco jak Indianie, a kukułka kukała tak donośnie, że Piotr
często przerywał robotę, mówiąc:
— To dopiero przyjemnie będzie żyć, mając bór za plecami, a morze u samych drzwi!
Jezioro Superior nazywali morzem; w ciągu pierwszego tygodnia dwukrotnie zobaczyli w
mglistej dali białe, połyskliwie centki, nie będące niczym innym jak tylko białymi żaglami mijających
okrętów.
Pierwsza chata dźwigała się już formowana z wielkich, ciosanych siekierą bali. Ledwo
wyprowadzono ją pod dach, już Józia wraz z Marią zasadzały wokoło pąsowe krzaki głogu i dzikie
dzwonki. W zacisznych zakątkach szukały pilnie fiołków i konwalii; w kotlinach o podmokłej glebie
hiacyntów i kaczeńców. Pod wieczór, po skończeniu dziennej pracy i zjedzeniu kolacji, kobiety i
mężczyźni, wziąwszy się za ręce, oglądali najżyźniejsze skrawki ziemi radząc, gdzie zasadzą na rok
przyszły kartofle, a gdzie marchew, gdzie znów wsieją słoneczniki oraz inne dobre rzeczy, do których
przywykli w czasie długiego pobytu w St. Anne.
W sierpniu obie chaty stanęły pod dachem, małe rozmiarem, wygodne natomiast niby gniazdka,
więc oczy Marii i Józi spoważniały ponownie. Obarczał je na nowo obowiązek gospodyń i
jakkolwiek skromny był zakres ich pracy i ograniczone środki, możliwości i nadzieje rozrastały się
niezmiernie. Patrzyły z ciężkim sercem, że oto marnuje się tyle dobra, gdyż dojrzewały właśnie
maliny w tak wielkich ilościach, że niedźwiedzie, pasące się na połoninach, oblewały się dosłownie
tłuszczem. Pęczniały czarne jagody i jeżyny, kapały słodkim sokiem dzikie śliwy, a szkarłatne
żurawiny czekały jedynie pierwszych mrozów, by nabrać właściwego smaku i aromatu.
Dominik zatem, wziąwszy dnia pewnego siekierę, wyznaczył drogę do najbliższego osiedla
odległego o trzydzieści mil, po czym, kolejno, to jeden mężczyzna, to drugi szedł z pustymi sakwami,
Plik z chomika:
j.nowak59
Inne pliki z tego folderu:
Meissner Janusz - Wraki.pdf
(2881 KB)
Meissner Janusz - Kapitan siedmiu mórz.pdf
(809 KB)
May Karol - Zamek Rodriganda.pdf
(1519 KB)
May Karol - Wyścig z czasem(1).pdf
(712 KB)
May Karol - Winnetou w Afryce.pdf
(410 KB)
Inne foldery tego chomika:
Pliki dostępne do 23.11.2025
Audiobooki rar
Ebooki - cykle i serie w mobi rar
Ebooki epub,mobi rar
Ebooki Fantasy i horrory
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin