Balogh Mary - Cykl Kochanka 02 - Pojedynek.doc

(1360 KB) Pobierz
Mary Balogh

 

 

 

 

Mary Balogh

 

 

Pojedynek

 

 


1

 

Owego wiosennego poranka dwaj dżentelmeni - w samych koszulach mimo rześkiego porannego powietrza - stanęli, by się nawzajem powystrzelać. Przynajmniej taki mieli zamiar. Stali naprzeciw siebie na mokrej od rosy murawie w ustronnym zakątku londyńskiego Hyde Parku i patrzyli w różne strony ignorując obecność przeciwnika, póki nie nadejdzie chwila, by wycelować pistolety i wypalić.

Nie byli sami, brali bowiem udział w pojedynku honorowym i zgodnie z kodeksem przestrzegali obowiązujących reguł. Rękawica została rzucona, choć nie w dosłownym tego słowa znaczeniu, i sekundanci obu stron ustalili warunki spotkania o świcie. Oprócz sekundantów stawił się również lekarz i grupka mężczyzn, którzy tego dnia wcześniej wstali z łóżek - albo jeszcze nie położyli się spać po hulankach nocy - specjalnie po to, aby być świadkami, jak dwaj dżentelmeni spróbują nawzajem położyć kres swemu życiu.

Jeden z pojedynkujących się, ten, który zażądał satysfakcji, niższy i bardziej krępy, przytupywał nogami, poruszał palcami i oblizywał spierzchnięte usta. Zaschło mu w gardle i był niemal tak biały, jak jego koszula.

- Tak, możesz go spytać - rzucił sekundantowi przez zaciśnięte zęby na próżno starając się powstrzymać ich szczękanie. - Nie przypuszczam, że się zgodzi, ale w takich sprawach trzeba się zachować jak należy.

Jego sekundant energicznym krokiem podszedł do drugiego sekundanta, by mu przekazać pytanie, a ten z kolei zwrócił się do drugiego z pojedynkujących się. Wysoki, elegancki dżentelmen korzystnie wyglądał bez fraka. Pod nieskazitelnie białą koszulą wyraźnie rysowały się silne ramiona i tors, a obcisłe spodnie i buty z cholewami podkreślały smukłość długich nóg. Wypielęgnowanymi dłońmi o cienkich palcach z nonszalancją gładził koronki mankietów, prowadząc jednocześnie zdawkową rozmowę z przyjaciółmi.

- Oliver trzęsie się jak liść osiki - zauważył baron Pottier, spoglądając przez monokl. - Z trzydziestu kroków nie trafi nawet w stodołę, Tresham.

- I dzwoni zębami tak, że aż echo niesie - dodał wicehrabia Kimble.

- Zamierzasz go zabić, Tresham? - spytał młody Maddox, ściągając na siebie zimne, aroganckie spojrzenie zagadniętego.

- Chyba po to staje się do pojedynku, prawda? - odparł.

- Potem jak zwykle śniadanie w klubie White’a, Tresh? - zagadnął wicehrabia Kimble. - Może później odwiedzimy stadninę Tattersalla? - zaproponował. - Mam na oku nową parę siwków do karykla.

- Jak tylko się z tym uporam. - Mężczyzna przestał poprawiać mankiety i przerwał rozmowę na widok sekundanta. - No i jak tam, Conan? - zapytał z lekkim zniecierpliwieniem. - Co jest powodem opóźnienia? Muszę wyznać, że już zgłodniałem i nie mogę się doczekać śniadania.

Sir Conan Brougham przywykł do niezachwianej pewności siebie przyjaciela. Był jego sekundantem podczas trzech poprzednich pojedynków. Ze wszystkich Tresham wyszedł bez najmniejszego zadraśnięcia, po czym jakby nigdy nic udawał się na obfite śniadanie, tak opanowany, jakby rano odbył tylko przejażdżkę po parku.

- Lord Oliver jest gotów zadowolić się odpowiednio sformułowanymi przeprosinami - powiedział.

Rozległy się szydercze okrzyki znajomych Treshama.

Oczami tak ciemnymi, że  wiele osób brało je za czarne, książę spojrzał na sir Conana. Żadne emocje nie odbiły się na pociągłej, aroganckiej, przystojnej twarzy, jedynie jedna brew lekko się uniosła.

- Wyzwał mnie na pojedynek, bo przyprawiłem mu rogi, ale gotów jest zadowolić się przeprosinami? - spytał. - Chyba nie potrzebujesz mojej odpowiedzi? Czy w ogóle musiałeś się do mnie zwracać z tym pytaniem?

- Może warto rozważyć tę propozycję - poradził przyjaciel. - Niesumiennie wywiązałbym się ze swoich obowiązków sekundanta, gdybym ci tego nie zalecał, Tresham. Oliver całkiem przyzwoicie strzela.

- Więc niech tego dowiedzie, zabijając mnie - odparł beztrosko Tresham. - I niech to nastąpi w ciągu kilku minut, a nie godzin, mój drogi przyjacielu. Widzowie okazują wyraźne oznaki znudzenia.

Sir Conan pokręcił głową, wzruszył ramionami i oddalił się, by poinformować wicehrabiego Russella, sekundanta lorda Olivera, że jego ksią-żęca mość książę Tresham nie widzi potrzeby przepraszania lorda Olivera.

Nie pozostało więc nic innego, jak przystąpić do pojedynku. Wicehrabiemu Russellowi szczególnie zależało na tym, by jak najszybciej zakończyć awanturę. Nawet ten ustronny zakątek Hyde Parku był zbyt uczęszczanym miejscem, by staczać w nim pojedynki zabronione prawem. Powinni raczej rozstrzygnąć ten zatarg w Wimbledonie. Ale lord Oliver nalegał, by rzecz odbyła się w parku.

Naładowano pistolety i obaj sekundanci starannie je sprawdzili. Widzowie zamilkli, przeciwnicy wzięli broń, unikając nawzajem swojego wzroku. Stanęli plecami do siebie i na uzgodniony znak ruszyli przed siebie, by odmierzyć krokami wymaganą odległość, po czym wykonali półobrót. Starannie wycelowali i czekali, aż wicehrabia Russell opuści białą chusteczkę, co stanowiło sygnał do oddania strzału.

Cisza była niemal namacalna.

A potem dwie rzeczy wydarzyły się jednocześnie.

Wicehrabia opuścił chusteczkę.

I rozległ się czyjś krzyk.

- Stać! - zawołał ktoś. - Stać!

Głos kobiety dobiegł od strony kępy drzew, rosnących w pewnej odległości. Dały się słyszeć pełne oburzenia komentarze zebranych, którzy przed chwilą stali cicho i bez ruchu, by nie rozpraszać przeciwników.

Książę Tresham, zaskoczony i zły, opuścił prawąrękę i odwrócił się, by spiorunować wzrokiem osobę, która w takiej chwili śmiała zakłócić ciszę.

Lord Oliver, który też zawahał się na chwilę, szybko wycelował i strzelił.

Kobieta znów krzyknęła przeraźliwie.

Jego książęca mość nie upadł. W pierwszej chwili nawet nie zauważono, że został trafiony. Ale potem na spodniach, trzy, cztery centymetry nad idealnie wyglansowanym butem pojawiła się jasnoczerwona plama jakby wymalowana długim pędzlem przez czyjąś niewidzialną rękę.

- Skandal! - zawołał baron Pottier, stojący z boku. - Wstydź się, Oliver!

Również pozostali potępiali człowieka, który w niegodny sposób wykorzystał chwilę nieuwagi przeciwnika.

Sir Conan ruszył w stronę księcia. Purpurowa plama rosła, lekarz sięgnął po torbę. Ale jego książęca mość dał znak lewąręką, by powstrzymać wszystkich, a potem podniósł prawąrękę i wycelował. Pistolet w jego dłoni nawet nie drgnął. Na twarzy mężczyzny nie malowało się nic poza najwyższym skupieniem, gdy zmrużywszy oczy wpatrywał się w przeciwnika, który mógł tylko stać i czekać na śmierć.

Trzeba przyznać, że lord Oliver stał nieruchomo, chociaż opuszczona wzdłuż ciała ręka, w której trzymał pistolet, wyraźnie drżała.

Znów zapadła cisza. Milczała też nieznajoma. Napięcie było wprost nie do zniesienia.

I wtedy książę Tresham, tak jak to robił podczas wszystkich pojedynków, w których brał udział, zgiął rękę w łokciu i wystrzelił w powietrze.

Czerwona plama na spodniach szybko się powiększała.

 

Trzeba było żelaznej siły woli, by nie upaść. Czuł, jak tysiące igieł wbijająmu się w nogę. Ale chociaż uważał, że lord Oliver wypalił z pistoletu w chwili, gdy prawdziwy dżentelmen czekałby, aż od nowa rozpocznie sięprzerwany pojedynek, Jocelyn Dudley, książę Tresham, nawet przez chwilę nie miał zamiaru zabić, a nawet ranić przeciwnika. Chciał tylko, żeby Oliver oblał się zimnym potem, żeby całe życie przemknęło mu przed oczami, żeby myślał ze strachem, czy ten jeden jedyny raz książę, słynący z celnego oka, ale również znany z tego, że podczas pojedynków z pogardą strzela w powietrze, postąpi wbrew swym zasadom.

Ledwie wystrzelił i rzucił pistolet na wilgotną murawę, już w całym ciele czuł ukłucia igiełek. Cierpienie ogarnęło go całego i tylko dlatego utrzymywał się na nogach, że za nic w świecie nie chciał dać Oliverowi podstawy do przechwałek, iż udało mu się doprowadzić do tego, że jego przeciwnik upadł na ziemię.

Był też wciąż zły. Właściwie to mało powiedziane. Był wściekły i wyładowałby zapewne wściekłość na Oliverze, gdyby nie uznał, że może ją wyładować na kimś innym.

Odwrócił głowę i zmrużywszy oczy spojrzał tam, gdzie przed chwilą stała kobieta, która krzyczała. To z pewnością jakaś służąca, której wczesnym rankiem polecono coś załatwić; zapomniała o jednej z podstawowych zasad, obowiązujących służbę - że należy pilnować własnego nosa i nie wtykać go w cudze sprawy. Trzeba dać dziewczynie nauczkę, której nigdy nie zapomni.

Dziewczyna wciąż stała jak sparaliżowana, patrząc na niego. Obie ręce przycisnęła do ust, chociaż już przestała krzyczeć. Szkoda, że to kobieta. Miał ochotę wychłostać intruza, zanim zajmą się jego nogą. Bolała go jak diabli!

Zaledwie przed chwilą wypalił z pistoletu i rzucił go na ziemię. Broug-ham i lekarz biegli w jego stronę. Świadkowie pojedynku rozmawiali podnieceni. Głos jednego dobiegał go wyraźnie.

- Dobra robota, Tresh - wołał wicehrabia Kimble. - Szkoda było kuli na łobuza.

Jocelyn, nie odrywając wzroku od kobiety stojącej pod drzewami, znów podniósł lewą rękę, a prawą skinął władczo na nieznajomą.

Gdyby była mądra, odwróciłaby się i uciekła. Nie mógł jej teraz gonić, a wątpił, czy ktokolwiek z obecnych skłonny był pobiec za skromną szaro ubraną służącą.

Okazało się jednak, że nie jest mądra. Ruszyła niepewnie w jego stronę, potem przyspieszyła kroku i podeszła blisko.

- Jest pan głupcem! - krzyknęła gniewnie, nie bacząc na swojąmizerną pozycję społecznąi konsekwencje takiego odezwania się do jednego z panów tego świata. - To zupełna bzdura! Czy nie ma pan za grosz szacunku dla swego życia, by wdawać się w głupi pojedynek? Do tego został pan ranny. Właściwie powinnam powiedzieć, że dobrze panu tak.

Zmrużył oczy, uparcie starając się nie zwracać uwagi na pulsujący ból w nodze, który niemal uniemożliwiał mu dalsze stanie na niej.

- Milcz! - rozkazał zimno. - Gdybym zginął tego ranka, na pewno nie ciebie by za to powieszono. A ty nie masz dość szacunku dla swego życia, by nie mieszać się w nie swoje sprawy?

Na jej policzki wystąpiły rumieńce gniewu, ale usłyszawszy jego słowa, zbladła i wpatrywała się w niego wielkimi oczami, mocno zacisnąwszy usta, tak że utworzyły cienką linię.

- Tresham, zajmijmy się twoją nogą, przyjacielu - powiedział stojący nieopodal sir Conan. - Tracisz krew. Pozwól, że razem z Kimble’em przeniesiemy cię na koc, który lekarz rozłożył na trawie.

- Przeniesiecie mnie? - Jocelyn roześmiał się drwiąco. Nie spuszczał oczu z nieznajomej. - Ty pomożesz mi dojść na koc - zwrócił się do niej.

- Tresham... - Sir Conan był wyraźnie zirytowany.

- Idę do pracy - powiedziała dziewczyna. - Spóźnię się, jeśli się nie pospieszę.

Ale Jocelyn już wsparł się na jej ramieniu. I to mocniej, niż zamierzał. Kiedy w końcu zrobił krok i przeniósł ciężar ciała na drugą nogę, poczuł taki ból, przy którym dotychczasowy wydał się fraszką.

- To wszystko przez ciebie, moja droga - oznajmił ponuro i zrobił kolejny niepewny krok w stronę lekarza. Nagle wydało mu się, że dzieli go od niego ogromna odległość. - I dlatego pomożesz mi i będziesz trzymała język za zębami.

Lord Oliver włożył kamizelkę i frak. Wicehrabia Russell schował jego pistolet i minął Jocelyna, by podnieść z ziemi drugi.

- Byłoby lepiej - zauważyła dziewczyna - gdyby schował pan dumę do kieszeni i pozwolił przyjaciołom pomóc sobie.

Nie zachwiała się pod jego ciężarem. Była dość wysoka i szczupła, ale nie wyglądała na wątłą. Niewątpliwie przywykła do ciężkiej pracy fizycznej i chyba też do szturchańców i razów za zuchwałe zachowanie. Nigdy nie słyszał podobnych słów z ust służącej.

Niemal zemdlał, nim dotarł na koc, rozłożony przez lekarza na trawie pod dębem.

- Proszę się położyć, wasza książęca mość - polecił doktor. - Zobaczę, jakie odniósł pan obrażenia. Nie podoba mi się ta rana. Stracił pan dużo krwi. Obawiam się, że trzeba będzie amputować nogę.

Lekarz, emerytowany chirurg wojskowy, który przybył na prośbę lorda Olivera, mówił jak golibroda, który znalazł kępkę włosów, różnią-cych się od pozostałych, i zalecał ich wyrwanie. Prawdopodobnie każdą dolegliwość fizyczną leczył puszczaniem krwi i amputowaniem kończyn.

Jocelyn zaklął siarczyście.

- Nie może pan tego ocenić na podstawie pobieżnych oględzin - powiedziała bezczelnie służąca - ani głosić takich okropnych twierdzeń.

- Conan, przyprowadź mojego konia. - Jocelyn mocno zacisnął zęby, by zapanować nad bólem, ale nie na wiele się to zdało.

Przyjaciele zebrani wkoło niego zaprotestowali zgodnym chórem.

- Przyprowadzić mu konia? To przecież szaleństwo.

- Tresham, przyjechałem powozem. Wróć nim do domu. Każę woź-nicy, żeby tu zajechał.

- Daj spokój, Brougham. Odebrało mu chyba rozum.

- Zuch z ciebie, Tresham. Pokaż im, z jakiej jesteś ulepiony gliny, stary druhu.

- Do kroćset diabłów, przyprowadźcie mojego konia! - wycedził Jocelyn przez zaciśnięte zęby. Tak mocno trzymał się ramienia dziewczyny, że mało nie zmiażdżył jej kości.

- Spóźnię się - denerwowała się nieznajoma. - Z całą pewnością stracę pracę.

- I dobrze ci tak. - W głosie Jocelyna nie było ani cienia współczucia. Jeden z przyjaciół poszedł po konia, choć lekarz zaczął gorąco protestować.

- Dość tego! - rzucił Jocelyn. - Wezwę do Dudley House swojego lekarza. Za bardzo sobie ceni przyszłą karierę, by proponować mi ucinanie nogi. Pomóż mi dosiąść konia, dziewczyno.

Ale nim zdążył się odwrócić, pojawił się przed nim lord Oliver.

- Wiedz, że nie czuję się usatysfakcjonowany, Tresham - powiedział drżącym głosem, jakby to on został ranny - Niewątpliwie wykorzystasz fakt, że dziewczyna odwróciła twoją uwagę, by zniesławić moje dobre imię. I wszyscy będą się ze mnie wyśmiewać, gdy wyjdzie na jaw, że rozmyślnie oddałeś strzał w powietrze.

- To wolałbyś raczej zginąć? - Jocelynowi wydawało się, że śmierć jest czymś jak najbardziej pożądanym. Jeszcze chwila, a straci przytomność, jeśli nie zapanuje nad sobą całą siłą woli.

- W przyszłości trzymaj się z daleka od mojej dziewczyny, jeśli ci życie miłe - oznajmił lord Oliver. - Następnym razem może nie zgodzę się na pojedynek, ale zastrzelę jak psa, bo tylko na to zasługujesz.

I ruszył, nie czekając na odpowiedź, przy wtórze okrzyków: „Skandal!” wydawanych przez obecnych, z których część niewątpliwie była rozczarowana, że nie zobaczy, jak chirurg da pokaz swoich umiejętności na trawniku w Hyde Parku.

- Mój koń. - Jocelyn znów zacisnął rękę na ramieniu dziewczyny i zrobił kilka kroków w kierunku konia, którego Conan trzymał za uzdę przy samym pysku.

Księciu z pewnością nie udałoby się dosiąść rumaka, gdyby nie chodziło o jego honor - i gdyby nie pomoc milczącego, ale pełnego dezaprobaty przyjaciela. Jocelyn dziwił się, że jedna mała rana może wywołać tak przejmujący ból. A czekały go gorsze męczarnie. Kula utkwiła w łydce. I mimo tego, co powiedział lekarzowi, wcale nie był pewien, czy nogę da się uratować. Zazgrzytał zębami i wziął od Conana wodze.

- Pojadę z tobą stary durniu - mruknął szorstko przyjaciel.

- A ja pojadę z drugiej strony - zaoferował się wicehrabia Kimble.

- Dzięki temu podtrzymamy cię niezależnie od tego, na którą stronę postanowisz się osunąć. Dobra robota, Tresh, stary druhu. Słusznie przytarłeś nosa temu konowałowi.

Dziewczyna patrzyła uważnie na Jocelyna.

- Spóźniłam się przynajmniej pół godziny - stwierdziła. - A wszystko przez pana, pański głupi zatarg i jeszcze głupszy pojedynek.

Jocelyn sięgnął do kieszeni, ale przypomniał sobie, że wciąż ma na sobie jedynie koszulę, spodnie i buty z cholewami.

- Conan, wyjmij mi z kieszeni fraka suwerena i rzuć go tej panience

- powiedział cierpko. - Powinien z nawiązką wynagrodzić jej stratę zarobku za pół godziny pracy.

Ale dziewczyna już odwróciła się na pięcie i szła przez trawnik, obruszona.

- Bogu dzięki panny służące nie wyzywają książąt na pojedynki, Tresham - zauważył baron Pottier, spoglądając za nią przez monokl. - Inaczej jutro rano znów musiałbyś się tu zjawić - zachichotał. - I wiesz co, nie postawiłbym na ciebie.

Od tej chwili Jocelyn nie poświęcił jej już ani jednej myśli. Cały skupiony był na sobie - na swym bólu i konieczności dotarcia do domu przy Grosvenor Square, zanim nieprzytomny spadnie z konia.

 

 

Jane Ingleby przez dwa tygodnie szukała pracy. Kiedy już pogodziła się z tym, że w całym Londynie nie ma nikogo, do kogo mogłaby zwrócić się o pomoc, i z tym, że nie może wrócić tam, skąd przybyła, gdy dotarło do niej, że niewielka suma pieniędzy, jaką dysponowała, starczy najwyżej na miesiąc, nawet jeśli będzie bardzo oszczędnie gospodarować, zaczęła poszukiwania. Chodziła od sklepu do sklepu, od agencji do agencji.

W końcu, kiedy szybko topniejące zasoby pieniężne pogłębiły paraliżujący strach, spowodowany innymi przyczynami, znalazła zatrudnienie u modystki. Wiązało się ono z koniecznością wielogodzinnej, nudnej pracy dla grymaśnej pracodawczyni o przykrym usposobieniu, znanej wśród swych klientek jako Madame de Laurent i słynącej z francuskiego akcentu oraz francuskiej skłonności do przesadnej gestykulacji. Prawdę mówiąc, gdy tylko modystka znalazła się w pracowni na zapleczu sklepu, zaczynała się posługiwać najczystszą londyńską gwarą, a wynagrodzenie było żałośnie niskie.

Lecz przynajmniej miała pracę. Co tydzień dostanie dość pieniędzy, by utrzymać się przy życiu i zapłacić czynsz za malutki pokoik, który znalazła w nędznej dzielnicy.

Pracowała od dwóch dni. A dziś, trzeciego dnia, tak bardzo się spóź-niła. Bała się myśleć, co to może oznaczać, chociaż miała przecież usprawiedliwienie. Nie była jednak pewna, czy Madame de Laurent zechce słuchać jakichkolwiek tłumaczeń.

Nie zechciała. W pięć minut po wejściu do sklepu, Jane pospiesznie z niego wyszła.

- Pojedynkujący się dżentelmeni - powiedziała Madame, podparłszy się pod boki, kiedy Jane wszystko jej opowiedziała. - Nie urodziłam się wczoraj, kochana. Dżentelmeni już się nie pojedynkują w Hyde Parku. Jadą w tym celu do Wimbledonu.

Jane nie potrafiła podać nazwisk dżentelmenów. Wiedziała jedynie, że ten, który został ranny - ciemnowłosy, arogancki i o przykrym usposobieniu - nazywał się Tresham. I mieszkał w Dudley House.

- Przy Grosvenor Square? Och, Tresham! - wykrzyknęła Madame, wyrzucając ręce w górę. - Cóż, teraz wszystko jasne. Trudno znaleźć większego lekkoducha i ryzykanta od Treshama. To diabeł wcielony.

Jane odetchnęła z ulgą. A więc Madame jednak jej wierzy. Ale pra-codawczyni nagle odrzuciła głowę do tyłu i roześmiała się pogardliwie. Rozejrzała się po pracowni i wszystkie dziewczęta, zawsze pragnące się jej przypodobać, wybuchnęły równie pogardliwym śmiechem.

- Chcesz, żebym uwierzyła, że książę Tresham potrzebował pomocy prostej midinetki, ponieważ dostał kulkę w nogę? - spytała. Pytanie to było czysto retoryczne. Nie czekała na odpowiedź. - Nie rób ze mnie idiotki, złociutka. Zobaczyłaś zbiegowisko, więc przystanęłaś, żeby się pogapić, prawda? Czy zdjęli mu spodnie, by opatrzyć nogę? Nawet rozumiem cię, że się zatrzymałaś, żeby na to popatrzeć.

Dziewczęta znów zachichotały, a Jane zarumieniła się - trochę ze wstydu, a trochę ze złości.

- Uważa pani, że kłamię? - spytała nierozważnie.

Madame de Laurent po prostu zatkało. Przyglądała sięjej przez chwilę, nim w końcu powiedziała:

- Tak, panno Mądralińska. Właśnie tak uważam. I nie jesteś mi już potrzebna. Chyba że... - Urwała, by spojrzeć na dziewczęta i uśmiechnęła się kpiąco. - Chyba że przyniesiesz mi liścik, podpisany osobiście przez księcia Tresham, potwierdzający twoją historyjkę.

Dziewczęta roześmiały się, a Jane odwróciła się na pięcie i wyszła z pracowni. Dopiero po kilku krokach uświadomiła sobie, że nawet się nie upomniała o wynagrodzenie za dwa przepracowane dni.

Co teraz? Czy ma wrócić do agencji, dzięki której znalazła zajęcie? Po przepracowaniu zaledwie dwóch dni? Już wcześniej miała trudności ze znalezieniem pracy, nie mogła przecież przedstawić żadnych referencji i pochwalić się doświadczeniem zawodowym. A od braku referencji i doświadczenia jeszcze gorsza jest utrata pracy po dwóch dniach za spóź-nienie i kłamstwo.

Ostatnie pieniądze wydała trzy dni temu na jedzenie, które miało jej wystarczyć do dnia wypłaty, i na tanią sukienkę, którą miała na sobie.

Przystanęła nagle na chodniku, ogarnięta paniką i kolana się pod nią ugięły. Co robić? Dokąd iść? Nie miała pieniędzy, nawet gdyby poniewczasie postanowiła odszukać Charlesa. Nie stać jej było nawet na wysłanie listu. I bardzo możliwe, że już jej poszukiwano. Spędziła w Londynie ponad dwa tygodnie, a nie robiła nic, by zatrzeć za sobą ślady. Ktoś mógł ją śledzić, szczególnie że...

Zbladła na samą myśl o tym.

W każdej chwili spodziewała się ujrzeć znajomą twarz i wypisaną na niej prawdę - że istotnie jest śledzona. W dodatku straciła szansę rozpłynięcia się w anonimowym świecie ludzi pracy

Czy powinna poszukać innej agencji i ukryć to, co robiła przez ostatnich kilka dni? Czy istniały jeszcze jakieś agencje, których nie odwiedziła przynajmniej kilkakrotnie?

Zażywny, spieszący dokądś jegomość wpadł na nią, krzyknął coś ze złością i poszedł dalej. Jane potarła bolące ramię i poczuła, jak wzbiera w niej gniew - nie po raz pierwszy tego dnia. Najpierw rozzłościł ją pojedynkujący się dżentelmen o przykrym usposobieniu - książę Tresham. Potraktował ją jak przedmiot, jak kogoś, dla którego jedyną racją bytu jest usługiwanie mu. Potem wściekła się na Madame, która zarzuciła jej kłamstwo i boleśnie z niej żartowała.

Czy kobiety z niższych klas są zupełnie bezbronne, nie mają prawa do szacunku?

Ten dżentelmen musi się dowiedzieć, że przez niego straciła zajęcie. Musi się też dowiedzieć, co dla niej znaczy praca - to kwestia życia lub śmierci! A Madame powinna się przekonać, że nie wolno bezpodstawnie oskarżać nikogo o kłamstwo. Cóż to powiedziała kilka minut temu? Że Jane wróci do pracy, jeśli przyniesie liścik, podpisany przez księcia, poświadczający prawdziwość jej opowieści?

No cóż, dostanie swój liścik.

A on go podpisze.

Wiedziała, gdzie mieszka. Przy Grosvenor Square. Wiedziała też, jak tam trafić. Przez pierwsze dni w Londynie, nim zrozumiała swoją samotność, nim ogarnął ją strach, który skłonił ją do poszukiwania kryjówki, niczym ścigane zwierzę, przemierzyła Mayfair wzdłuż i wszerz. Pamiętała, że mieszka w Dudley House przy Grosvenor Square.

Ruszyła przed siebie wielkimi krokami.

 


2

 

Hrabia Durbury stawał w hotelu Pulteney Rzadko przyjeżdżał do Londynu i nie miał w mieście domu. Wolałby się zatrzymać w tańszym hotelu, ale trzeba trzymać fason. Miał nadzieję, że jego pobyt w stolicy nie potrwa długo i niebawem znajdzie się w drodze powrotnej do Can-dleford w Kornwalii.

To, jak długo hrabia zabawi w Londynie, w dużej mierze zależało od stojącego obecnie w...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin