Ukochana polityka.rtf

(592 KB) Pobierz

UKOCHANA POLITYKA


Rozdział pierwszy

Julia jest słońcem*


Granger, muszę porozmawiać z Tobą o Jenkinsie…

Potrzebowałam zaledwie chwili, żeby podpalić notkę machnięciem różdżki. Druga zjawiła się moment później. Westchnęłam. Chyba nigdy dziś stąd nie wyjdę.

Chociaż dzielą mnie od Ciebie ponad trzy piętra, to jestem pewien jak własnego nazwiska, że spaliłaś pierwszą wiadomość dokładnie w tej samej sekundzie, w której rozpoznałaś mój charakter pisma. Dlatego tę pisała moja sekretarka, więc wiem, że przeczytałaś ją przynajmniej do tego miejsca. Wracając do Jenkinsa…

Zakaszlałam w pięść, gdy druga notatka, już w postaci popiołu, rozproszyła się po moim biurze.
Od drzwi nadfrunął trzeci kawałek pergaminu.

Do trzech razy sztuka, Granger. Jenkins jest…

Trzecia wiadomość podzieliła los dwóch poprzednich, a moje biurko oraz półki pokryła warstwa popiołu, którą trzeba będzie usunąć zaklęciem. Jak gdybym miała czas na sprzątanie swojego gabinetu. Nie znoszę zaklęć czyszczących. Drań.

MALFOY, PRZESTAŃ NĘKAĆ MNIE SWOIMI BEZCELOWYMI, IDIOTYCZNYMI WIADOMOŚCIAMI, KTÓRYCH JEDYNYM CELEM JEST WSPIERANIE CIĘ W TWOICH ŻAŁOSNYCH PODCHODACH DO STANOWISKA KOLEJNEGO MINISTRA MAGII.

To powinno zadziałać. Wysłałam wyjca, aby czynił swą radosną powinność.


***

Wczoraj miałam kolejny długi dzień w pracy. Gdy wróciłam do domu, Ron już spał. Dziś też nie zapowiadało się lepiej. Rano, kiedy wychodziłam, spał jeszcze. Przed opuszczeniem domu wsunęłam chleb do tostera, dołożyłam masła do maselniczki, postawiłam dżem na stole i napełniłam czajnik świeżą wodą. Czując wyrzuty sumienia z powodu tak późnego powrotu, dołożyłam nawet jego ulubiony kubek i przyozdobiłam blat serwetkami. Doprawdy, co za żałosne próby. I tak zignoruje to wszystko, umówi się na śniadanie z Harrym u McDonalda niedaleko ministerstwa i kupi sobie coś noszącego nazwę Egg McMuffin. Któregoś ranka po drodze do swojego biura przyniósł mi kawałek do spróbowania. Gdy z obrzydzeniem wyplułam to paskudztwo na podłogę, zapewnił mnie, że specjał ów jest w zasadzie bardzo smaczny, o ile ma odpowiednią temperaturę. O Boże, czego ci Amerykanie nie wymyślą! Staram się zwykle zachować otwartość umysłu na wszelkie zjawiska, ale cóż dobrego można powiedzieć o społeczeństwie, którego ikonę kultury stanowi Bart Simpson? Ron przepada za tą kreskówką.
Przybywszy siecią Fiuu do pracy, stanęłam przed windą, dokonując w myślach pobieżnego przeglądu spraw wymagających dziś ukończenia, nawet gdyby wszystko miało się palić i walić. W chwili, gdy otwierały się drzwi, wyrwało mi się przeraźliwe ziewnięcie. Z szeroko otwartymi ustami przywitałam widok wnętrza windy wypełnionej czarodziejami i czarownicami oraz Draconem Malfoyem, stojącym na samym ich czele.
— Nie wyspałaś się, Granger? Weasley nie dał ci zasnąć po tych wszystkich nadgodzinach? Nie wiedziałem, że aurorzy potrafią być aż takimi napaleńcami.
Całość wypowiedzi podkreślił jego markowy, złośliwy uśmieszek.
Zatrzasnęłam szczękę i spojrzałam na niego.
— Zaczekam na następną windę, dzięki. Ta jest przepełniona.
— Ach, nonsens — zaświergotał. — Mamy jeszcze mnóstwo miejsca. Ścieśnijcie się, ludzie. Im szybciej Granger znajdzie się przy biurku, tym szybciej będzie mogła zacząć ratować świat.
Bardziej grzeczni współpasażerowie zamarkowali kaszel, aby ukryć wesołość. Wredna mała jędza z księgowości, ta, która zawsze czepiała się moich rozliczeń, wydała piskliwy, cienki chichocik. Niewątpliwie marzyła o dobraniu się Malfoyowi do gaci i śmianie się z jego dowcipów miało zapewnić jej drogi obiad plus popołudniowe figle w łóżku w charakterze deseru. Mimo długoletniego małżeństwa z Pansy Parkinson reputacja największego flirciarza w ministerstwie trzymała się Malfoya niczym uporczywa etykietka i to niezależnie od ilości otrzymywanych przez niego awansów. Przypuszczalnie byłam jedyną kobietą w całym budynku, której nie próbował uwodzić. Znać go znaczyło gardzić nim.
— Wcześnie się dzisiaj zjawiasz, Malfoy. Rzadko zdarza ci się przychodzić przed dziesiątą. Czyżby jakaś okazja, aby dać się sfotografować?
Tym razem odpowiedzialność za rozbawione parsknięcia poszła na moje konto. Jędza z księgowości spiorunowała mnie wzrokiem. Wyobrażam sobie, że tydzień, w którym Malfoy z żoną lub bez niej ukazuje się na łamach „Proroka” zaledwie co drugi dzień, należy do tych zdecydowanie nieudanych.
Mój świeży awans na stanowisko podsekretarza Departamentu Stosunków Czarodziejsko-Mugolskich oznaczał ścisłą współpracę z Malfoyem, jako że piastował on urząd podsekretarza Departamentu Prawa Czarodziejów, zaś większość prawodawstwa w magicznym świecie obracała się wokół chronienia mugoli przed czarodziejami i vice versa. Obie pozycje służbowe stanowiły naturalną trampolinę do stanowiska asystenta ministra magii. Ku mojemu głębokiemu niezadowoleniu po raz kolejny staliśmy się rywalami. Wzajemna antypatia, wyniesiona jeszcze z czasów hogwarckich, nie zmniejszyła się z biegiem lat ani o jotę. Ograniczałam kontakty z nim do absolutnego minimum. Oportunista jakich mało, Malfoy już na samym początku wojny wydedukował, że moc Harry’ego będzie rosła wraz z jego wiekiem. W pewnym momencie rychły upadek Voldemorta zdawał się być rzeczą nieuniknioną, więc Malfoy błyskawicznie zmienił strony. Nie miało to nic wspólnego ze spóźnionym napadem wyrzutów sumienia ani nagłym przypływem moralności, za to wszystko z chęcią zwycięstwa. Podczas gdy wielu ludzi wierzyło w bzdury o tym, jak to ojciec Malfoya zmusił go do przyjęcia Mrocznego Znaku, członkowie Zakonu nigdy mu nie ufali i nie zamierzali robić tego w przyszłości.
W miarę ubywania pracowników, wysiadających parami lub trójkami na każdym piętrze, zdecydowanie przesuwałam się w głąb windy, nie chcąc dać Malfoyowi okazji do kolejnych uszczypliwych uwag. Jeśli nie ośmieszał akurat mojego męża, obierał sobie za temat mnie samą. Rygorystyczna higiena jamy ustnej, dokładne czyszczenie zębów przy pomocy szczoteczki i nici dentystycznej (nigdy nie przestaje się być córką stomatologów), przetarcie twarzy nawilżoną gąbką oraz próba ujarzmienia niesfornych włosów stanowiły całość mojej standardowej porannej toalety. Brak makijażu. Zero manicure. Żadnej starannie ułożonej fryzury. Konieczność zadbania o taki zestaw zalatywała kolejną porcją cholernych problemów. Wszystko absolutnie niepotrzebne. Czekało na mnie tyle spraw do załatwienia, że w ich obliczu wizja straty trzydziestu minut dziennie na pindrzeniu się przed lustrem zakrawała wręcz na nieprzyzwoitość.
Ponieważ Malfoy nie był w stanie pokonać mnie na polu intelektu, szydził z mojego braku zapału do upiększania własnego ciała. To, co ja uważałam za przejaw siły charakteru, on obracał w wadę oraz niedbałość. Na jednej z ostatnich narad zwinęłam sobie włosy w luźny kok i umocowałam go na czubku głowy, wtykając w niego różdżkę. Nie minęło nawet kilka minut, gdy ujrzałam kartkę, przesuwaną po stole w moim kierunku. Widniało na niej nakreślone jego zmanierowanym pismem „Wyglądasz potwornie, Granger”, a żeby rozwiać wszelkie wątpliwości co do interpretacji tych słów, przetransmutował moje pióro w szczotkę do włosów. Wypadłam z sali konferencyjnej i popędziłam do łazienki, by zimną wodą ochłodzić zaognione od gniewu policzki. Odbicie w lustrze nad umywalką powiedziało mi, że naprawdę wyglądałam potwornie. A niecały tydzień temu, w trakcie spotkania służbowego, przyciągnąwszy mój wzrok natarczywym spojrzeniem, najpierw spuścił oczy na moje zmaltretowane skórki wokół paznokci, po czym uniósł idealnie wypielęgnowaną dłoń do ust, ostentacyjnie zasłaniając nią udawane ziewnięcie, na koniec zaś, już w drodze do drzwi, upuścił mi na kolana pilniczek.
Chciałabym móc powiedzieć, że nie obchodziły mnie jego „miłe” uwagi odnośnie mojego wyglądu, niestety mijałoby się to z prawdą. Sprawiał, że czułam się stara i zaniedbana. Od czubka zaczynającej siwieć, pokrytej gęstwiną nieokiełznanych włosów głowy aż po obute w wygodne baleriny pięty. Wystarczało jedno spojrzenie na moje króciutko obcięte paznokcie lub własnoręcznie przystrzyżoną grzywkę, by na jego usta wypłynął mały uśmieszek. Nie będący niczym innym niż komentarzem, jak to nie chce mi się nawet udawać, że podkreślam swoją kobiecość. Uśmieszek ów nieustannie zmuszał mnie do zastanawiania się, kiedy dokładnie ostatni raz byłam u fryzjera, by zrobić prawdziwy porządek z włosami. Albo kiedy ostatni raz kupiłam sobie nową szatę. Kiedy sięgnęłam po szminkę. Kiedy zmieniłam kolczyki. Ze straszliwym zakłopotaniem uświadamiałam sobie, że na moich stanikach próżno było szukać choćby skrawka koronki. Oraz że reszta mojej bielizny otrzymałaby błogosławieństwo od mniszki z zakonu karmelitanek. Malfoy nigdy nie musiał się nawet wysilać, żeby wywołać we mnie poczucie, iż obrączka na palcu to jedynie rekwizyt, ukrywający tkwiącą w mojej skórze starą pannę. Dziś też nie było inaczej: postarał się, aby cios dosięgnął mnie podwójnie. Bo niby w jakim celu wygadywał te farmazony o Ronie, skoro doskonale wiedział, jak długo zostaję po godzinach, jeśli nie po to, by dotrzeć do sedna brzmiącego „Kto by ją chciał w ogóle przelecieć?”.
Nie mogłam nawet powiedzieć, że uczepił się mnie osobiście w jakiś szczególny sposób. On po prostu obserwował każdego. Jako niepoprawny plotkarz zawsze wiedział, kto z kim sypia lub kto niebawem dostanie awans. Jeśli pokłóciłaś się ze swoim chłopakiem poprzedniego wieczoru, on już wiedział i zdążył nawet posłać ci różę na biurko. W przypadku sytuacji odwrotnej, jeśli to ty byłbyś wspomnianym chłopakiem, zamiast kwiatka zabierał cię po pracy na drinka. Dostrzegał wszystko. Twoje słabości. Twoje mocne strony. A jeśli przytrafiło ci się stać na drodze jego zbójeckiej wspinaczki po służbowej drabince, starannie ustalał, jak najlepiej obrócić twoją siłę w słabość. Całość pociągała za sobą ten dodatkowy efekt, że gdy tylko zaczął mieć cię na oku, zmuszał do uważnego patrzenia na niego w ramach czystego odruchu obronnego.
Czas obszedł się z nim wyjątkowo łagodnie. Wyrósł ze swojego spiczastego wyglądu, a porzucenie quidditcha na rzecz tenisa umożliwiło mu zachowanie tej samej szczupłej sylwetki, którą miał jako nastolatek. Siedziałam razem z nim na wystarczająco wielu zebraniach, by wiedzieć, że manicure dwa razy w tygodniu było absolutnym obowiązkiem: zawsze wypolerowane i opiłowane paznokcie miały za zadanie ukazanie jego eleganckich dłoni w możliwie korzystnym świetle. (Tego, że sama sięgałam po cążki dopiero wtedy, gdy paznokcie zaczynały zaczepiać mi o szatę, nadmieniać raczej nie trzeba.) Niewątpliwie odwiedzał też raz na tydzień fryzjera. (Gdy moja strzecha zaczynała mnie irytować, przycinałam ją przy pomocy kuchennych nożyczek.) Nawet ja zdawałam sobie sprawę, że utrzymanie podobnej, pozornie rozwichrzonej nonszalancji kosztowało sporą sumę galeonów. W zeszłym roku całkowicie posiwiał, co rozproszyło ostatnie resztki jasnowłosego chłopca, którym był kiedyś. Szczerze mówiąc, nie uznałabym za bzdurę myśli, że dodawał sobie lat (i powagi) zaklęciem kamuflującym, ale każda próba machnięcia różdżką w pobliżu jego głowy i wymruczenia ukradkowego Finite Incantatem kończyła się niepowodzeniem.
Wraz z biegiem lat nauczył się, że leniwy uśmieszek jest bardziej popłatną walutą niż szyderczy grymas. Parafrazując mugolskie przysłowie, że na słodki lep złapiesz o wiele więcej much. Oczywiście Malfoy nie omieszkał zaadoptować powiedzonka we właściwy mu sposób, posługując się przy łapaniu much słodyczą oraz pieniędzmi. Jasne, że jakieś dziewięćdziesiąt procent aktywnego czasu zajmowało mu kultywowanie bycia sarkastycznym dupkiem, zdążył się jednak zorientować, że jak najbardziej można wygadywać o ludziach okropne, wstrętne rzeczy, o ile obróci się je w żart.
Ron i ja byliśmy częstym obiektem takich właśnie żartów.
Jak gdybym potrzebowała jeszcze kolejnego powodu, żeby go nienawidzić.
Winda meandrowała we wnętrznościach ministerstwa, stopniowo wypluwając pasażerów do chwili, gdy pozostało w niej tylko nas dwoje.
— Przegapiłeś swoje piętro, Malfoy — odezwałam się, podkreślając wypowiedź naciśnięciem guzika z symbolem czwartego piętra. Moje biuro znajdowało się na siódmym, co było niezbyt optymistycznym sygnałem tego, jak ważną pozycję w hierarchii czarodziejskich spraw zajmują stosunki z mugolami.
— Prawdę mówiąc, wybierałem się akurat do ciebie — opowiedział, wysiadając za mną z windy.
Jako że w pobliżu nie kręcił się akurat nikt, pozwoliłam sobie na wybuch.
— Na miłość… Malfoy, daj sobie spokój z tym Jenkinsem! Pracuje w departamencie sportu. Jakie on może mieć dla ciebie znaczenie? Poza tym jest równie głupi, jak niski.
O mój Boże, naprawdę to powiedziałam? Moje zmęczenie musiało być większe niż przypuszczałam. Ignorując rozbawiony chichot Malfoya, przyspieszyłam kroku, podążając w kierunku drzwi swojego biura. Otworzyłam je błyskawicznie, zamierzając wśliznąć się do środka i zatrzasnąć mu je przed nosem.
Okazał się za szybki. Zdążył wcisnąć się w ślad za mną, po czym opadł na krzesło przed moim biurkiem, rzucił zaklęcie wyciszające i magiczną barierą zabezpieczył pokój przed potencjalnymi intruzami.
Uniosłam brew. Z pewnością sprawa Jenkinsa nie wymagała aż tak drastycznych posunięć.
Malfoy nie zwrócił uwagi na moje zdziwienie i zapytał:
— Kawy? — Wlałam w siebie wczoraj taką ilość kofeiny, że na samą myśl o kolejnej dawce żołądek zareagował bolesnym skurczem. Potrząsnęłam głową. — W takim razie herbaty — powiedział, strzelając palcami. Na blacie przede mną pojawiły się dwie antyczne, porcelanowe filiżanki od Spode’a**, spodeczki, dobrany wzorem imbryk oraz cukiernica i dzbanuszek ze śmietanką. Stojący zwykle na honorowym miejscu w biurze Malfoya serwis kosztował przypuszczalnie więcej niż cały mój dom. — Przepraszam za tę uwagę w windzie. Ale nie możemy rozczarować ludzi, prawda? Oczekują od nas uszczypliwej wymiany zdań. Spytałem sam siebie, dlaczego odmówić im przedstawienia? Napełnić ci filiżankę? — zapytał grzecznie. — Lubisz dość mocną herbatę, czyż nie? Ja również — dodał, nalewając odrobinę naparu na dno naczynia w celu sprawdzenia koloru.
Przez dobrą ćwierć sekundę czułam się wzruszona zarówno jego przeprosinami, jak i zaoferowaniem mi herbaty. Szczęśliwym zrządzeniem losu niemal natychmiast odzyskałam rozum. Bo któż oto siedzi naprzeciwko ciebie, Hermiono Granger? Oportunistyczny śmierciożerca, drań pierwszej klasy, Draco Malfoy.
— Czego chcesz? — odezwałam się szorstko, uprzytomniając sobie, że plan mojego dnia już w tej chwili był napięty do ostateczności, bez wliczania w niego trwającej godzinę beztroskiej paplaniny z szanownym panem Malfoyem. W tym tempie z pewnością kolejny raz nie dam rady wyjść na obiad. Co daje nam wynik pięciu przegapionych ciepłych posiłków w tym tygodniu. — Jeśli chodzi ci o Jenkinsa, to zabieraj swój bezcenny zestaw do herbaty i znikaj.
— Odrobina mleka i jedna płaska łyżeczka cukru? — zapytał drwiąco. Ton jego głosu mówił mi wyraźnie, że doskonale wiedział, jaką herbatę pijam. Tak intymna znajomość moich zwyczajów utwierdziła mnie w przekonaniu, że reszta to kwestia czasu. Klasyczny malfoyowski zabieg: bądź blisko z przyjaciółmi, a z wrogami jeszcze bliżej. Wiedza o moich preferencjach dotyczących herbaty była zapowiedzią nadciągającej katastrofy. Najwyraźniej zdecydował, że jeśli sprzymierzę się z nim przeciwko Jenkinsowi, ten nie będzie miał szans awansu na stanowisko asystenta ministra. A gdy już Jenkins nie da rady zmierzyć się z naszymi połączonymi siłami i wypadnie z gry, Malfoy zacznie robić podchody, by wykopać z boiska również mnie. — Nie, Jenkins nie jest tematem naszego dzisiejszego spotkania. — Zauważyłam, że sam wolał czarną herbatę, bez mleka i cukru. — Chodzi o sprawę… raczej osobistej natury.
Westchnęłam.
— Co przeskrobał tym razem? Ilu mugolom będzie trzeba zmodyfikować pamięć? Połowie Londynu? Wybacz. Już wykorzystałam wszystkich, którzy byli mi winni przysługę, by ratować twojego syna z opresji. Tym razem będzie musiał wziąć to na siebie.
Brzeg filiżanki nie krył całkowicie schowanego za nią uśmiechu.
— Myślę, że jednak nie.
Upiłam łyk herbaty. A niech to, była idealna. Dokładnie taka, jaką lubię. Parzenie takiej było rzeczą, której w dziwny sposób Ron nie nauczył się przez dwadzieścia lat naszego małżeństwa, a osobie, którą pogardzałam najbardziej na świecie, udało się to za pierwszym podejściem.
— Słucham?
— Myślę, że nie. — Mocno zaakcentował pierwszą sylabę i odstawił filiżankę na spodeczek. — Masz coś przeciwko temu, że zapalę?
— A czy gra to jakąkolwiek rolę, jeśli powiem, że tak?
— Nie bądź niemądra, Granger. — Krótkim gestem ręki przywołał znikąd paczkę Playersów. Nigdy nie psuł sobie linii szytych na zamówienie szat nieeleganckim wybrzuszeniem, powodowanym przez trzymane w kieszeni pudełko papierosów. Przypalił jednego czubkiem różdżki. Protest nie miał sensu. Zamiast tego transmutowałam przycisk do papieru w popielniczkę i popchnęłam ją ku niemu. Uniósł kąciki ust w zwycięskim uśmieszku, poprzedzającym długie i głębokie zaciągnięcie się dymem. — Kilku fotografów przyłapało Doma na tańczeniu nago, jakim go Bóg stworzył, w fontannie przed pałacem Buckingham.
— Bądź tak uprzejmy i nie wydmuchuj mi tych śmierdzących kłębów prosto w twarz. Nie widzę tu żadnego problemu. Przecież bez przerwy nie robi niczego innego poza podobnymi wygłupami. A skoro jesteś właścicielem „Proroka Codziennego”…
— Co daje ci powody do myślenia, że „Prorok” należy do mnie, Granger? — zapytał, wydmuchując kółeczka z dymu.
— To, że należałoby go raczej przemianować na „Codzienną Pansy”, jako że wraz z żoną pojawiasz się na jego łamach niemal każdego dnia. Jeśli już koniecznie masz zamiar przemienić jedyny czarodziejski dziennik w swoją prywatną kronikę towarzyską, to rób to przynajmniej z umiarem.
— Gdybym był właścicielem „Proroka” — zaczął wyjaśniać, na co przewróciłam oczami i spojrzałam na zegarek, gdyż o pierwszej musiałam oddać ministrowi sprawozdanie — nie miałbym najmniejszego kłopotu z upewnieniem się, że tak nieskrępowane zdjęcia nigdy nie ujrzą światła dziennego. Niestety, Dom zdecydował się wybrać dość nadzwyczajne miejsce na swoją najnowszą eskapadę. W efekcie mamy kilka mugolskich gazet, które należałoby jakoś… Hmm, jakby to ująć? Należałoby przekonać o tym, że coś podobnego nigdy się nie wydarzyło.
Absolutnie nieprzewidzianą częścią moich obowiązków stało się od pewnego czasu ratowanie z opresji tyłka Dominica Malfoya. Powoli robiło się to nużące. Latorośl Malfoya z pełną premedytacją buntowała się przeciw ojcu za pośrednictwem tego typu wyczynów w mugolskim Londynie. Jedynie fakt, że był synem Dracona Malfoya, połączony z jakością jego pracy jako młodego aurora, uchronił go do tej pory przed wylaniem na zbity pysk. Harry wystawiał świadectwo swojej sprawiedliwej naturze, pogardzając wprawdzie charakterem Dominica, doceniał jednak jego autentyczny talent na polu działań aurorskich. Zjawiał się w moim biurze co najmniej dwa razy w miesiącu, szalejąc z wściekłości na tego zasranego gówniarza, równie nieznośnego jak jego ojciec, napomykając przy tym mimochodem, że w zeszłym tygodniu ów gówniarz uratował mu życie podczas akcji, więc czy byłabym tak miła i zaczęła rzucać Obliviate na prawo i lewo w celu posłania w niepamięć jego ostatniego wybryku.
Bez wątpienia niezwykłością trącił fakt, że dziś po raz pierwszy w życiu o podobną przysługę prosił mnie Malfoy senior.
— To Harry zawsze zwracał się do mnie z prośbą o wyciągnięcie chłopaka z opałów. Co się stało? — zapytałam, dodając w duchu: I ile jesteś gotów za to zapłacić? Stłumiłam budzącą się we mnie radość. Miałam przed sobą Malfoya w tarapatach. Co za wyjątkowa sytuacja.
Uniósł do ust swojego nieśmiertelnego papierosa — Merlinie, ileż on ich wypalał dziennie? — zaciągnął się powoli, niemal pieszczotliwie i wypuścił skręcony w luźne „S” obłoczek dymu. Sprawił na mnie wrażenie żałosnego jak nigdy, co było całkowicie nietypowe. Wolną rękę trzymał zaciśniętą na kolanie tak mocno, że pobielały mu knykcie.
— Dominico przyszedł do mnie i sam poprosił o pomoc. — Zgasił niedopalonego papierosa i natychmiast przypalił następnego.
— No i? — popędziłam go.
— On nigdy nie prosi mnie o pomoc. Nigdy — odparł opryskliwie. — Nie słyszałem od niego ani jednego uprzejmego słowa od dnia, w którym poszedł do Hogwartu.
Gdy Dominico Malfoy rozpoczął naukę, zamek nadal znajdował się w trakcie odbudowy. Słowo „horror” nie wystarczało z pewnością do opisania tego, co musiał czuć w obliczu faktu bycia wnukiem Lucjusza Malfoya. A choć Draco Malfoy dokonał sporego wysiłku w kierunku uratowania swojej arystokratycznej skóry poprzez szpiegowanie na korzyść Zakonu, wiele osób nadal dobrze pamiętało, której stronie zapewnił swoją lojalność na początku wojny. Wprawdzie wraz ze śmiercią Voldemorta Mroczny Znak nieco wyblakł, to jednak żadne czary ani pieniądze świata nie usuną do końca tatuażu z jego przedramienia.
Malfoy machnął ręką trzymającą papierosa, sypiąc dokoła popiołem.
— Czy ty wiesz, jak przyjemnie mi było zobaczyć syna bez tego wiecznego szyderstwa wymalowanego na twarzy? Zazwyczaj jest małym, aroganckim palantem, który odzywając się do mnie, nigdy nie darowuje sobie sarkastycznych, wyjątkowo paskudnych wzmianek.
— Dowiedziałeś się więc, jak to było chodzić z tobą do szkoły. Przyganiał kocioł garnkowi — zauważyłam z ironią.
Zdusił w popielniczce świeżo zapalonego papierosa i złożył obie ręce niczym do modlitwy.
— Granger, wiem, że uważasz mnie za absolutnego drania. Wiem, że ciągle myślisz, że jestem gównianym śmierciożercą…
— Prawdę mówiąc, oportunistycznym śmierciożercą, jeśli chcesz wiedzieć.
Spodziewałam się, że rzuci mi mordercze spojrzenie. Nic takiego nie nastąpiło.
— Możliwe, że to moja jedyna szansa naprawienia naszych wzajemnych stosunków. Przyszedł do mnie z własnej woli. Poprosił o pomoc. Nie mam zamiaru tego zaprzepaścić. A jeśli chcesz, żebym cię błagał o wsparcie, niech się tak stanie. Będę błagać.
Jako że wypowiedział to wszystko swoim typowym, uszczypliwym tonem (brzmiącym równie szczerze jak, powiedzmy, błaganie o podpalenie mu szat), przymierzyłam się do odpowiedzi, żeby się odpieprzył i wynosił z mojego biura. Ale wtedy nagle zauważyłam wyraz jego oczu. Nie zwężonych w rozbawieniu czyimś kosztem, nie rozgniewanych, pełnych wzgardy lub charakterystycznego lekceważenia. Mniej szarych, bardziej srebrzystych.
Siedzieliśmy, wpatrując się w siebie. Przerzucałam różdżkę z ręki do ręki, głupi nawyk mający ukryć moją niepewność lub zażenowanie, a on zapalił jeszcze jednego papierosa i zaciągnął się nim tak mocno, jakby miał to być jego ostatni.
Malfoy nie znosił mieć zobowiązań wobec nikogo. Kiedyś obróci to przeciwko tobie, powiedziałam do siebie w myślach. Nigdy nie wybaczy ci, że miałaś nad nim władzę przez jedną, jedyną przeklętą minutę. Wiedziałam, że to prawda. Ale te jego oczy… Mógł mówić swoim zwykłym, pogardliwym tonem, ale jego oczy błagały. Do jasnej cholery!
Najgorsze w tym wszystkim było to, że doskonale wiedział, iż moje wewnętrzne poczucie przyzwoitości nie pozwoli mi zostawić go na lodzie. Nie traciłby nawet czasu na przejażdżkę windą, gdyby nie był pewien, że mu pomogę.
— Wiem, że będę żałowała. Jeśli użyjesz tego przeciwko mnie, to cię wykastruję. I robię to ostatni raz. O które mugolskie gazety chodzi?
— Dlaczego ukrywasz przed resztą świata tę łagodną stronę swojej natury? Czy tylko ja dostrzegam, jaka jesteś naprawdę? — Dolał mi herbaty. — Masz jakiś koniak w szufladzie biurka? Owszem, gazety stanowią niejaki problem, ale nie jedyny.
— Wyglądam na kogoś, kto trzyma w biurku cały barek? A jeśli nawet, to czy doprawiałabym sobie herbatę alkoholem o — zerknęłam na zegarek — ósmej rano?
— Dziś rano mogłabyś. Mówiłem ci, że pewnego dnia pożałujesz swojej wygranej w debacie nakazującej prohibicję w budynku ministerstwa. Jak myślisz, kto towarzyszył Domowi w tym tańcu na golasa?
Świat stanął w miejscu. Ponieważ Draco Malfoy nie zjawiłby się u mnie z prośbą o pomoc tylko dlatego, że jego syn Dominico postanowił wystąpić publicznie bez ubrania z jakąś nieznaną mugolką lub czarownicą.
— Kto? — zdołałam wydusić.
— Lily Potter — odpowiedział niemal szeptem.
— Do diabła. Czy ona zwariowała? Z tym nic niewartym dupkiem? Dobra. Wykonam kilka telefonów. Maxwell jest świetna w takich sprawach. Oddam to w jej ręce. A gdy to zrobię…
— Granger, nie ma nawet mowy! — przerwał mi ostro. — Sytuacja wymaga nieco poważniejszych działań niż machnięcie różdżką przed nosem paru mugolskim dziennikarzom. — Wyczarował chusteczkę do nosa i uniósł ją do czoła, zbierając pot z brwi. Zagapiłam się na niego. W malfoyowskiej mowie ciała gest ten miał siłę rażenia bomby atomowej. Za szkolnych czasów wprawienie Malfoya w dziki szał było dziecinnie prostym zadaniem. Wojna zmieniła go diametralnie. Podczas akcji wraz z innym członkami Zakonu zawsze można było na niego liczyć, jeśli zaistniała potrzeba zduszenia w zalążku zagrażającej misji grupowej histerii. Tylko raz w ciągu całej wojny zdarzyło mi się być świadkiem, jak stracił nad sobą panowanie. Był to dzień, w którym zabito mu ojca. Od tamtej pory bez przerwy zachowywał okraszoną sarkazmem zimną krew. — To jeszcze nie wszystko — dodał bezbarwnym tonem.
— Nie wszystko? — powtórzyłam.
— Na zdjęciach, które oglądałem, wyraźnie widać nad ich roztańczonymi, gołymi tyłkami parę bardzo gustownych tatuaży. Dom potwierdził mi później ich obecność. Fotografie były oczywiście czarno-białe, ale uwierz, że potrafię rozpoznać tatuaż małżeński, gdy go zobaczę.
O mój drogi Boże. Puszczenie w niepamięć takich wybryków Dominica Malfoya jak uwolnienie po pijanemu zwierząt w londyńskim zoo było jedną sprawą (korygowanie pamięci tych wszystkich dzieci, które musiały patrzeć na lwa goniącego zebrę w szkolnym ogródku, nie należało do przyjemności). Albo przemalowanie zaklęciem wszystkich hydrantów w mieście na jaskrawozielony kolor. Albo posłanie zaklęć kamuflujących prosto w niebo tak, by mugole pomyśleli, że właśnie lądują kosmici. Jednak poślubienie córki Harry’ego Pottera i uroczyste uświęcenie godów tańcem na golasa w samym centrum St. James’ Park, to już rzecz zupełnie innego kalibru.
— Widzisz więc chyba, że naprawdę potrzebuję twojej pomocy. — To nie było pytanie, lecz stwierdzenie faktu, z którym, niech to szlag trafi, zgadzałam się całkowicie.
— Pansy wie?
Potwierdził skinieniem głowy.
— Z całą pewnością kończy właśnie trzecie martini.
— Ginny?
— Zakładam, że Potterzyca właśnie w tej chwili otrzymuje radosną wiadomość. — Widząc wyraz mojej twarzy, poprawił: — Przepraszam. Ginny otrzymuje radosną wiadomość.
— Harry?
— Przestań. Jeszcze nie, jak widzisz, skoro mój syn i ja nadal żyjemy. Możesz myśleć o moim ojcu, co chcesz, ale na pewno nie wychował idioty. Zaufaj mi choć trochę, Granger. Chyba nie sądzisz, że z premedytacją ściągnąłbym na siebie gniew najpotężniejszego czarodzieja w Anglii? Jestem równie przerażony wizją tego związku, ale że nie dorastałem wśród dzikich, czego o Potterze powiedzieć niestety nie można, potrafię utrzymać swoje negatywne emocje na wodzy. Najważniejszą sprawą jest zachowanie faktu w tajemnicy, dopóki oświeci go o naszym świeżym powinowactwie ktoś podchodzący do sprawy znacznie spokojniej. I tutaj pojawia się miejsce na twój ruch. Znając zamiłowanie Pottera do mugoli, na pewno abonuje jedną z ich gazet. Koniecznie chcesz, żeby dowiedział się, kto jest teściem jego córki z lektury przy porannej kawie?
Gdybym trzymała alkohol w biurku, bez wątpienia pociągnęłabym teraz spory łyk prosto z butelki.
Dzięki Merlinowi Malfoy docenił przynajmniej powagę sytuacji. Nie miał zamiaru załatwić jej, zamiatając wszystko w typowym dla arystokracji odruchu pod dywan. Wnuczka Jamesa i Lily Potterów nie zabawia się nago w fontannach z wnukiem najsłynniejszego po Voldemorcie śmierciożercy. A już na pewno nie wychodzi za niego za mąż.
— Czy nie możemy anulować aktu, zanim Harry dowie się o wszystkim? — Potworny skurcz omal nie rozerwał mi żołądka na pół. Za czasów wojny doznanie to było niezawodnym barometrem wskazującym nadciągającą katastrofę.
Malfoy potrząsnął głową.
— Obawiam się, że nie. Dom uparcie twierdzi, że są w sobie zakochani, co by to nie znaczyło, a poza tym… — zawahał się.
Zaledwie zdołałam dokończyć w myślach jego wypowiedź słowami „ona jest w ciąży”, bariery wokół mojego biura pękły w jednej chwili, a drzwi wejściowe zniknęły przy akompaniamencie wrzasków:
— Malfoy, do kurwy nędzy, zabiję tego twojego cholernego syna! Pourywam mu wszystko po kolei!
Tym razem to Malfoy zerknął na zegarek.
— Jak widzę, Potter choć raz zjawił się punktualnie.


Koniec rozdziału pierwszego


* „Julia jest słońcem” to cytat z drugiego aktu Romea i Julii Williama Szekspira w tłumaczeniu Józefa Paszkowskiego. Tutaj nawiązuje do miłości między dziećmi zwaśnionych rodów (Potterów/Weasleyów i Malfoyów).
** Spode to słynna angielska manufaktura porcelany.

 

Rozdział drugi

Skoro nalegasz


Jeden miesiąc, trzy walki na pięści, sześć wyjców i jedną wymianę policzków później: wczesne lato, Hogwart, godzina 00:30.

Dźwięki granej przez kapelę muzyki towarzyszyły mi nadal, gdy wyszłam na zewnątrz, pragnąc jak najkrótszą drogą dostać się do ogrodu różanego i w spokoju paść z nóg. Wybrałam w tym celu samotną kamienną ławeczkę, przycupniętą za altaną, która jako ulubione miejsce uczniowskich schadzek ustępowała popularnością jedynie Wieży Astronomicznej.
Harry uparcie obstawał, aby ceremonia ślubna odbyła się w Hogwarcie podczas nowiu, więc Remus mógł wziąć w niej udział, nie martwiąc się żadnymi nieprzyjemnymi dolegliwościami. Ogród, ukryty w cieniu zamku, otulała nieprzenikniona ciemność. Miałam wrażenie, że brnę przez warstwę czarnego atramentu. Jako siedemnastolatka potrafiłam nawigować tu po omacku. Jako czterdziestojednolatka byłam żywym przykładem na to, że nieużywane umiejętności zanikają.
Dziesięć minut później dotarłam mniej więcej w pobliże ławeczki, niestety za cenę obcasa od nowiutkich pantofli (złamanego gdzieś w okolicy rododendronów) oraz zakrwawionych kolan. Drepcząc małymi kroczkami, by nie stracić równowagi i nie trzepnąć ponownie poranioną skórą o kamień, jak najszybciej zmierzałam do celu. Byłam już blisko, gdy z mroku nagle dopłynął do mnie głos:
— Podzielę się z tobą miejscem, jeśli chcesz, Granger. Przesunę się nawet, żebyś nie musiała tkwić na samej krawędzi ławki w obawie, że zarazisz się ode mnie czymś paskudnym. — Czerwony punkcik dopalanego papierosa na chwilę rozjaśnił ciemności. Cholera. Malfoy. — Siadaj — usłyszałam. Poczułam dłoń chwytającą mnie za biodro i ciągnącą za szatę w dół. Zawahałam się na moment, skupiając wzrok na rozżarzonej końcówce papierosa i spróbowałam wycelować w miejsce, gdzie powinnam usadzić swój tyłek w nadziei, że trafię nim jeszcze w ławkę. Kolana bolały, a but domagał się naprawy.
— Skąd wiedziałeś, że to ja, Malfoy?
— Założyłem, że albo to stado dzikich słoni doszczętnie tratujących ogród w oszalałym galopie, albo ty, usiłująca znaleźć drogę po ciemku. Poruszasz się z dość charakterystycznym, choć nieco hałaśliwym i przyciężkim wdziękiem. — Policz do dziesięciu, Hermiono. Ulecz kolana i napraw pantofel, poczęstuj go szybkim zaklęciem galaretowatych nóg, jeśli akurat wykażesz tyle łaski, albo, jeżeli ci jej zabraknie, powolnym upiorogackiem (drugi wariant przemawia do mnie znacznie bardziej) i będziesz mogła stąd odejść. — Cóż on tam teraz opowiada?
— Słucham? A tak swoją drogą, to się odwal — odparłam, błądząc myślami gdzie indziej i szukając różdżki, jednak z opóźnieniem zrozumiałam, że nie miałam jej przy sobie.
— No wiesz. Którą historyjkę? O partyjce szachów w podziemiach Hogwartu czy o tym, jak to on i Harry stawili czoła trzystu czterdziestu sześciu śmierciożercom, mając do dyspozycji zaledwie jedną różdżkę? Właśnie tę lubię najbardziej. Ilość śmierciożerców rośnie wraz z każdą opowiedzianą wersją. Założę się, że gdy twój mąż dobiegnie pięćdziesiątki, zastęp wroga będzie liczył tysiąc trzech śmierciożerców wymachujących różdżkami, maczetami i przenośnymi wyrzutniami rakiet.
— Odpierdol się, Malfoy — rzuciłam ostro. Niestety, miał rację. To właśnie z tego powodu wymknęłam się z sali. Dni, kiedy udawałam, że z poddańczym, pełnym uwielbienia zachwytem przysłuchuję się fantastycznym wojennym opowieściom, którymi Ron raczył zgromadzoną wokół niego publiczność, dawno należały do przeszłości.
— Co? Ciesz się, że on jest zaledwie potwornym nudziarzem. Wyobraź sobie, że żyjesz z kimś takim jak moja żona. Która to, w żałosnej próbie wzbudzenia we mnie zazdrości, narzuca swoje rozszczebiotane towarzystwo siódmoklasiście z Hufflepuffu, dorabiającemu sobie jako barman. Czy ta kobieta nie ma wstydu? Spływa to po mnie jak woda po kaczce, ale żeby od razu zadawać się z Puchonami?
— Jesteś niemożliwy. Pansy powinna dostać Order Merlina za to, że wytrzymuje w małżeństwie z tobą od dwudziestu lat. A ciebie należałoby zamknąć w klatce, wstawić do zoo i pozwalać dzieciom kłuć cię patykami o wyjątkowo ostrych końcach. — Zapragnęłam mieć teraz taki akurat patyk. Dziabnęłabym go nim z rozkoszą. — Co ty tu w ogóle robisz? Nie powinieneś czarować właśnie swoich gości?
— Och, bynajmniej. — Westchnęłam. Co za płonna nadzieja, że jednak zrozumie aluzję. — To Potter jest dzisiaj bohaterem. Większość gości szaleje z zachwytu, że gdzieś przepadłem i ma olbrzymią nadzieję, że zostanę pożarty przez Wielką Kałamarnicę — zauważył wyjątkowo trafnie. — Oczywiście zakładam, że ty nie knujesz aż tak niecnych planów w stosunku do mojej osoby.
— Bardzo wątpliwe. Nie są to plany nawet w połowie tak bolesne, jak powinny. Czy byłbyś na tyle uprzejmy, żeby się zamknąć?
— Bardzo wątpliwe — przedrzeźnił mnie. — Jeszcze się z tobą nie rozliczyłem. Nie zdobyłaś się na razie na ani jeden komplement — w tym miejscu najchętniej prychnęłabym krótko i skomentowała „po moim trupie”, jeśli tylko dałby mi cień szansy na otwarcie ust — odnośnie mojego wzorowego zachowania podczas dzisiejszego wieczoru. Czuję się śmiertelnie urażony, Granger, i chcę, żebyś o tym wiedziała. Wydaje mi się, że w poniedziałek rano sporo osób dozna rozczarowania. Sprawdziłem wczoraj, jak stoją zakłady: pięćdziesiąt do jednego, że Potter lub ja nie dożyjemy sakramentalnego „tak”. Przeważnie typowano moją śmierć. Co należy uznać za potworną obelgę. Jednak, zadziwiającym trafem, Potter i ja przebrnęliśmy przez tę straszliwą torturę, nie zabijając się nawzajem. Nie mogę wyjść ze zdumienia. To naprawdę jakiś cholerny cud. Teraz nie mam już zamiaru wracać na wesele. Szkoda byłoby wszystko zepsuć. — Jego ręka odnalazła moją, a po chwili dołączyła do niej druga, prowadząca ją do zmrożonej butelki. Podskoczyłam. Nie wiedziałam nawet, jak ciepła była noc, dopóki chłodna wilgoć szkła nie zmoczyła mi skóry. — Masz ochotę się napić? — zapytał. Ognik papierosa zatańczył w górę i w dół tuż przy jego wargach.
Przesunął dłoń trzymającą butelkę ku mojej, obejmującej szyjkę, a potem powolutku uniósł całość w stronę moich ust. Nie sięgam zbyt często po alkohol. Można by powiedzieć, że Ron pił ostatnio wystarczająco za nas dwoje. Podczas wieczornych wyjść jedno z nas musiało pozostać trzeźwe, by doprowadzić drugie do domu, a wraz z upływającym czasem zawarliśmy niepisaną umowę, że tym kimś będę właśnie ja.
Zawahałam się.
— No dalej, Granger. Przecież nawet ty nie możesz być aż tak przewidywalna i nudna, by odmówić napicia się szampana na weselu córki twojego najlepszego przyjaciela. Zaskocz mnie, proszę — powiedział przymilnie.
Boże, ależ ja go nienawidziłam. Doskonale wiedział, w który punkt powinien uderzyć. Szarpnęłam za butelkę, próbując wyrwać ją z jego uścisku, spodziewał się tego jednak i przytrzymał ją mocniej. Och. Szampan okazał się naprawdę wyśmienity: wytrawny i cierpki niczym pierwszy pocałunek. Dokładnie taki, za jakim przepadam. Przekazałam Malfoyowi butelkę, nie zdejmując ręki z jej szyjki, a po chwili przyciągnęłam ją z powrotem ku sobie po kolejny łyk, ignorując jego gardłowy chichot.
Przez kilka następnych minut szampan krążył w ten sposób między nami, przy czym Malfoy nie wypuszczał z uchwytu spodu butelki, a ja szyjki. Mimo niezmiennie irytującego towarzystwa orzeźwiający smak zimnego alkoholu (Merlinie, ależ ta noc była upalna) wydał mi się bardziej kuszący niż wizja potykania się w egipskich ciemnościach w poszukiwaniu drogi powrotnej do zamku i perspektywa wysłuchania opowiadanej przez Rona historii odnalezienia piątego horkruksa.
Powtarzałam sobie w myślach: Siedzę na ławce, sama, w sercu spokojnego różanego ogrodu. Popijam doskonałego szampana, który jakimś cudem zmaterializował się przede mną. Nie towarzyszy mi w tym największy moralny degenerat czarodziejskiej Anglii, który nie ma nawet na tyle przyzwoitości, żeby zatrzymać dla siebie swoją okropną opinię o swojej okropnej żonie. Po kilku następnych łykach wmówienie sobie powyższego przestało wymagać wysiłku. Napięcie całego dnia opadało wraz z poziomem alkoholu w butelce.
To prawdziwy cud, że nikt nie został dzisiaj zraniony.
Jedyną rzeczą, co do której Potterowie i Malfoyowie okazali pełną zgodność, był fakt, że zawarcie związku małżeńskiego przeprowadzone przez artystę wyspecjalizowanego w tatuażach matrymonialnych, choć jak najbardziej legalne, absolutnie nie mogło zostać uznane za odpowiednie. Należało więc jak najszybciej postarać się o prawdziwy ślub. Niestety zgodność kończyła się w tym właśnie punkcie. Zanim doszło do wesela, całymi tygodniami zmagano się z najróżniejszymi incydentami typu wymiana wyjców czy ciosów z pięści. Doszło też do jadowitej kłótni między Ginny i Pansy w sklepie madame Malkin o szatę, która jednocześnie wpadła w oko obu zainteresowanym. Szczytem wszystkiego była bijatyka nad bijatykami, mająca miejsce w trakcie próby generalnej, kiedy to Harry i Malfoy zaczęli miotać w siebie klątwami ponad zdobiącą stół, wyjątkowo nieudolnie imitującą Tiarę Przydziału rzeźbą z lodu. Wraz z postępującym wieczorem żałosne dzieło sztuki zaczęło się topić pod wpływem ciepła bijącego od świec i nabrało dosyć fallicznego wyglądu. Czego naturalnie Malfoy nie omieszkał skwitować swoim specjalnym komentarzem: „Nie wprawia cię to w zakłopotanie, Potter?” Na co z kolei Harry odkrzyknął: „Ja przynajmniej potrafię trzymać łapska tam, gdzie ich miejsce, w przeciwieństwie do tego dupka, twojego syna!” Co znowu sprowokowało Malfoya do rzucenia pierwszej i bynajmniej nie ostatniej klątwy. I co w efekcie zmusiło Molly, żarliwie pragnącej zakończyć konflikt, do ciśnięcia Drętwoty na wszystkich zgromadzonych.
Remus, jedyna osoba respektowana zarówno przez Harry’ego, jak i Malfoya, zażądał w końcu konfiskaty wszystkich różdżek z chwilą przybycia na uroczystość ślubną, aby nie przekształcić wesela w bijatykę. Zwrot własności miał odbyć się po zakończeniu przyjęcia. Dopiero gdy ujrzałam Lily rzucającą bukietem w tłum i znikającą wraz z mężem na dwutygodniowy miesiąc miodowy, pozwoliłam sobie na małe odprężenie.
Co za przepiękny wieczór. Do miejsca, w którym siedziałam, muzyka nie docierała, zamiast tego słyszałam miękki szum uderzających o brzeg fal jeziora. Światła Wielkiej Sali słały refleksy w nocny mrok, otulając zamek iście, no cóż, magiczną aurą. Przyprawiający o mdłości smród dymu tłumił wszelką woń wydzielaną przez róże…
— Malfoy, wiem z całą pewnością, że ławkę, na której siedzimy, otacza kilka gatunków róż kwitnących nocą. Naprawdę wolałabym wdychać ich zapach zamiast smrodu twojego rakotwórczego, nasyconego substancjami smolistymi papierosa.
Z kaszlem, dziwnie przypominającym śmiech, zgasił niedopałek obcasem buta.
— Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem, droga Granger.
— Skończ z tym — warknęłam i zn...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin