Dwa Cytrynowe Dropsy w Szklance Whiskey do 6.rtf

(213 KB) Pobierz

 

Autor: meet-mad-hatters

 

Do oryginału: http://www.fanfiction.net/s/6336440/7/Dwa_Cytrynowe_Dropsy_w_Szklance_Whiskey

 

Humor/Parody - Voldemort & Tom R. Jr.

 

Kiedy Salazar Slytherin zaczyna się nudzić jego działania przynoszą niespodziewane i niekoniecznie pożądane efekty...

 

Dwa Cytrynowe Dropsy w Szklance Whiskey

 

 

Lex retro non agit - prawo nie działa wstecz...

 

Prologos

 

PRESENT

 

Śnieg. Szybkość. I ten dźwięk, którego nie da się opisać. Wiatr staje się ścianą. YES! Wychylenie. Zakręt. Następny. I jeszcze jeden. Adrenalina? Chyba tak. Kurwa, koniec trasy. Wyciąg. Telefon wibruje w kieszeni.

 

- Walkiria, zbieraj się, to ostatni zjazd.

 

No dobra, jest ciemno i późno, ale ona dalej może jeździć. Wyrabia. To, że inni mają z tym problem, to nie jej wina. Górna stacja. Słuchawki są. Poprawia seledynowy kask. Zakłada gogle. Włącza Nine In the Afternoon Panic! At The Disco. Rękawiczki. Jazda.

 

Samotność pośród tłumu. Mijają ją ludzie. Nieznajome twarze. Lubi ludzi, są jak eksponaty w muzeum, ich emocje opisują ich własne historie. Jej hobby to manipulacja tymi uczuciami. Nie znaczą dla niej nic, bo to ona je tworzy. Stuk, stuk. Szpilki uderzają o bruk. W oddali widać drzwi, które prowadzą do jedynej w tej chwili oazy spokoju. Wolności od ludzkich uniesień, które ją przytłaczają. Biblioteka, miejsce, gdzie każdy przestaje być sobą, przestaje istnieć, by stać się elementem wyobraźni autora. Otacza ją cisza, niestety tylko przez kilka sekund. Pierwsze takty uroczego, lecz kurewsko głośnego Master Of Puppets przywracają ją do rzeczywistości.

 

- Isobel?

 

- Nie, Harry Potter. – Sarkastyczna replika.

 

Gra. Smells Nirwany. Tłum szaleje. Wszystkie niunie klaskają do taktu. TAAAK! W tej chwili jest kimś. Czuje, że coś znaczy. Jakaś dziewczyna o brązowych włosach wpatruje się tęsknie w gitarę. Podchodzi nieśmiało gapiąc się w niego jak w ósmy cud świata.

 

- Nie chodź po kablach. – Opryskliwa odpowiedź. On ma elektryka, on tu rządzi.

 

- Weź się, kurwa ogarnij, Piesku.

 

Jest wściekły. To przezwisko zawsze było, jest i będzie tabu.

 

- Jakbyś nie była dziewczyną…

 

- Gdybyś nie był taki żałosny…

 

Wklepuje hasło do zdezelowanego komputera na informatyce. O**topała1234. Gdyby nauczyciel wiedział, że to o nim. W przypływie entuzjazmu wykrzykuje frazes na głos. Koledzy rechoczą.

 

- Masz minus jedynkę.

 

Ale jazda, wreszcie się zorientował. Widząc podziw i uwielbienie w oczach kumpli wie, że zrobiliby dla niego wszystko. To nieważne, że inni nazywają go pogardliwie Surykatką. Uwielbienie tych kretynów staję się najlepszą motywacją do robienia bydła na lekcji.

 

- A podręcznik gdzie?

 

Czego ten kutas od niego chce?

 

- Panie, nie stać mnie. – Co ich tak znowu rozbawiło?

 

Rodzice kolegi nadjeżdżają. Cholera, dalej jedzie trawką. A jeśli obczają, że to on jest dilerem? Jeśli ktoś się zorientuje to resztę życia spędzi czyszcząc kible w poprawczaku. Kolega jest bardzo blady. Nie dziwi mu się. Dom przypomina pobojowisko. Chwiejnym krokiem wytacza się z toalety. Drzwi majaczą na horyzoncie. Jeszcze kilka kroków. Nagle zmienił pozycję na horyzontalną, potykając się o szpilkę wsuniętą na stópkę mamusi kolegi. On to ma przejebane.

 

- Julek z Wólek! – słyszy tracąc przytomność.

 

Nieśmiało podchodzi do zbiorowiska chłopaków z jej klasy. Też pragnie być częścią tej elitarnej, imprezowej grupki. Jest dla nich niczym, i to boli. Ale Katrina zmieni ten stan rzeczy. Ma siłę przebicia, własny styl i urodę. Nie ważne, co mówią jej koleżanki, da sobie radę, przecież one są tylko zbędnym balastem w drodze na szczyt. W końcu to właśnie ona im się podoba. Wie to na sto procent!

 

Wpatruje się z drugiego końca korytarza w pulchną postać Katriny, która próbuje zagadać do Pieska, Surykatki i reszty teamu. Gabriela zdaje sobie sprawę, że ta dziewczyna dla sławy może zrobić wszystko. Zabawne, że Katrina myśli o niej to samo. Niepewnie obciąga bluzeczkę z obrazkiem loda w rożku, którą ma od pierwszej klasy podstawówki (i to nie jest literówka).

 

Dumbledore ogląda Złote Trio pałaszujące pyszności upichcone przez skrzaty domowe. Sam zadowala się jedynie dropsem, no może paczką dropsów o smaku cytrynowym. Hermiona spokojnym i skupionym wzrokiem obserwuje resztę uczniów, podobnie jak on. Spojrzenie jej łagodnych, brązowych oczu nie odzwierciedla ognia, który trawi ją od wewnątrz. Czarnowłosy Harry kłóci się o coś z płomiennorudym Ronem. Tacy niewinni i nieświadomi niebezpieczeństwa. Błękitne oczy Albusa rejestrują to wszystko mimochodem. Wulfryk się boi. Boi się przeszłości, która właśnie go dopadła.

 

Extremis malis, extrema remedia – mruczy pod nosem. Na krańcowe zło krańcowe środki.

 

Blada dłoń o cienkich, smukłych palcach, chybotliwie trzyma różdżkę, skierowaną w stronę bezimiennego ciała, szamoczącego się w konwulsjach na podłodze. JEGO dłoń. Zabawne, że zna wszystkie myśli tego Śmierciożercy. Każdy z nich ma złudną nadzieję, że tym razem doczeka się miłosierdzia Czarnego Pana i nie zginie wpatrując się w czubek tego niepozornego drewienka, skierowanego prosto w oczy potencjalnej ofiary. Voldemort zawsze celuje między oczy, nigdy w serce. Ta instytucja jest zbyt przereklamowana, jak na jego gust. Zielony błysk. Finita est comoedia. Komedia skończona. Niedbałym ruchem pozbywa się ciała z posadzki i sięga po eliksir na ból głowy. Ten frajer wyjątkowo głośno krzyczał.

 

PAST

 

Wertował niecierpliwie kolejną książkę. To MUSI gdzieś być! Chyba, że to nie ojciec, ale wtedy... ona by nie umarła. Jak mogłaby umrzeć wiedząc, że ma szansę się uratować? Jak mogłaby go zostawić w tamtym miejscu? To było bez sensu. Ale fakt pozostaje faktem. W żadnym z przeczytanych przez niego tomów nie było ani słowa o jego tatusiu. Tom po jego ojcu, Marvolo po jej ojcu przypomniał sobie słowa kobiety prowadzącej sierociniec, kiedy zapytał ją o rodziców. Czyli jednak matka. Która umarła, więc była słaba. Do tego zakochała się w mugolu. A ten mugol ją porzucił. Tom Marvolo Riddle obrał nowy tor poszukiwań, nie zapominając jednak o pewnej wizycie, którą złoży w najbliższe wakacje.

 

Przemierzał korytarze dworu mijając portrety przodków. Czarna szata wizytowa kontrastowała z jasnymi, niemalże białymi włosami. Zatrzymał się przy oknie i przez chwilę podziwiał płatki śniegu wirujące za oszronioną szybą. Zza drzwi na końcu pomieszczenia dobiegał gwar. Przyjrzał się klamce, i jakby zbierając siły, wszedł do jasno rozświetlonej sali pełnej ludzi. Nagle znikąd u jego boku pojawiła się ładna blondynka w czerwonej sukni sięgającej ziemi.

 

– Synu, gdzie się podziewałeś? I jak ty wyglądasz? Za późno na poprawki – pokręciła głową, cmokając z niezadowoleniem. – Trudno, jakoś damy sobie radę. Chodź przedstawię cię paru czarującym damom.

 

Pociągnęła go do grupki dziewczyn pogrążonych w rozmowie przerywanej chichotami, wśród których ujrzał Walburgę Black, starszą siostrę jego kolegi z klasy, Cygnusa. Uśmiechnął się.

 

- Abraxas, o wilku mowa – wyszczerzyła zęby wiedźma o włosach koloru piór kruka.

 

W gabinecie dyrektora Hogwartu zgasło światło. Armando Dippet wszedł do swoich prywatnych komnat i ułożył się do snu. Portrety przedstawiające jego poprzedników powoli, jeden po drugim odpływały w objęcia Morfeusza. Tiara Przydziału pochrapywała w gablotce. Nikt nie zauważył, że szuflada biurka zawierająca akta uczniów otworzyła się, a kilka kart pergaminu, które pojawiły się znikąd, umiejscowiło się wśród dokumentów piątoklasistów jarząc się srebrzyście, po czym skrytka zatrzasnęła się z trzaskiem.

 

W lustrze odbijała się całkiem przystojna, blada twarz. Złociste tęczówki spoglądały z uwagą spod długich rzęs. Przez rozchylone zasłony padł promień słońca sprawiając, że policzek zabłyszczał, jakby był zrobiony z milionów diamentów. Kasztanowe włosy wracały do porządku z każdym pociągnięciem grzebienia. Poprawił krawat w barwach Hufflepuff' u. Przetarł odznakę prefekta. Jest dobrze uśmiechnął się, to znaczy byłoby, gdyby nie te kły - poprawił się w myślach Edward Diggory.

 

Czarnowłosy chłopak leciał na miotle. Już prawie... Znicz uciekł. Znowu trzeba szukać. Okrążył boisko i skinął głową do swojego najlepszego przyjaciela. Rudowłosy pałkarz odbił tłuczka w kierunku ścigającego w zielonej szacie. Radosny krzyk czerwono – złotej części stadionu. Patrick Weasley – jedyny i niepowtarzalny, uśmiechnął się z zadowoleniem. Jego uśmiech poszerzył się jeszcze bardziej, kiedy Adam Potter złapał złotą piłeczkę jednym płynnym ruchem nadgarstka.

 

POZA CZASEM

 

Był niewątpliwie największym i najgenialniejszym czarodziejem. Poprawił srebrny pierścień w kształcie węża o szmaragdowych oczach i jeszcze raz rzucił okiem na uśpione Mojry. Boginie przeznaczenia, phi. Załatwił je machnięciem różdżki. I to one odpowiadały za to, co spotyka ludzi? Żałosne staruszki. Przyjrzał się niciom ludzkiego żywota. O, ta należy do jego dziedzica. A te dwie? Blondynka i brunetka o nieodkrytym potencjale destrukcyjnym. A ta to ich przyjaciółka o niespełnionych ambicjach. Kolejna to inna dziewczyna tkwiąca w pułapce własnej matki. I następny młody człowiek o apodyktycznej rodzicielce. Następna nić i kolejny chłopak, prawie nierozerwalnie połączony z innym, gracze quidditch'a. Bezsensowny sport nawiasem mówiąc. O, ta jest ciekawa. Bushy – haired witch, inteligentna, ale stłamszona przez tępotę przyjaciół. I jeszcze jeden tępak, który ma się za geniusza gitary, leżący niebezpiecznie blisko duszy przywódcy, który na to miano nie zasługuje. Jeśli mowa o niezasłużonych darach, to posiadacz wyjątkowo długiej nici nie potrafi wykorzystać możliwości, za to inny korzysta z życia aż za bardzo, co może sprawić mu kłopoty. A gdyby tak? Nie, to złe. Ale kusi. Zresztą co złego może się zdarzyć? Nie jego zmartwienie.

 

- SALAZARZE SLYTHERIN, JEŚLI JESTEŚ TAM, GDZIE MYŚLĘ TO MASZ NAPRAWDĘ SPORE KŁOPOTY! – Z reguły czarujący głos Roweny Ravenclaw przerwał jego rozmyślania nad tym, co właśnie zrobił.

 

- Tak? – Na jego twarzy zagościł niewinny wyraz, na który nabierał się KAŻDY.

 

- Coś ty najlepszego zrobił?

 

- Co się dzieje? A, Salazar, dlaczego nie dziwi mnie, że jesteś na miejscu zbrodni.

 

- Daj sobie siana Godryku, ok.? Nic złego nie zrobiłem. Po prostu chciałem pooglądać sobie losy ludzi, to chyba nie przestępstwo.

 

- SALAZARZE SLYTHERIN! JAK MOGŁEŚ POMIESZAĆ LOSY TYCH LUDZI? CZY TY NIGDY SIĘ NIE NAUCZYSZ, ŻE TAKIE RZECZY SĄ ZAKAZANE?

 

- Roweno, kochanie, omówmy to w mniej zatłoczonym miejscu, na przykład u mnie, wieczorem, co?

 

- Nie omówimy tego wieczorem...

 

- Ja też mam ochotę, ale wiesz, przy Godryku nie wypada... – w końcu Rowena lekko spąsowiała – ale skoro nalegasz. – Zaczął rozpinać szaty.

 

- Jak możesz tak odzywać się do damy, Slytherin – wycedził purpurowy z wściekłości Gryffindor.

 

- Czy ktoś cię pytał o zdanie?

 

- Czuję się w obowiązku bronić czci niewieści, kiedy jest obrażana w taki sposób.

 

- Godryku Gryffindor, czy insynuujesz, że nie potrafię sama obronić się przed Salazarem? – Narastająca furia była słyszalna w głosie uroczej czarownicy. – Czy po prostu się przesłyszałam? – trzymała jeszcze emocje na wodzy, ale to nie potrwa długo.

 

- To nie ma nic wspólnego z tobą Roweno... – Lew się pogrążał.

 

- Nic wspólnego ze MNĄ powiadasz? O ile się nie mylę to MOJEJ czci poczuwałeś się w obowiązku chronić, więc dalej uważasz, że to nie ma nic wspólnego ZE MNĄ?

 

Salazar Slytherin wyślizgnął się z pomieszczenia korzystając z tego, że uwaga czarnowłosej czarownicy była zwrócona ku jego byłemu przyjacielowi. Będzie jazda.

 

Różni ludzie. Różne historie. Różne rzeczywistości życia. Różne ramy czasowe. I kto by pomyślał, że kiedyś wszyscy spotkają się w jednym miejscu, w jednym czasie?

 

 

Veni, vidi, vici - przybyłem, zobaczyłem, zwyciężyłem...

 

Jeśli jeszcze jesteście w pełni sił umysłowych po ostatnim to zapraszamy...

 

Rozdział I

 

Walkiria…

 

Pieprzone poranki. Naprawdę nie chce mi się wstawać z tej miękkiej, pachnącej, a do tego jedwabnej pościeli. Do dupy, już otworzyłam oczy. Wiedziałam, że to jakieś inne posłanie. Tak nawiasem mówiąc, całkiem wygodny ten pokój gościnny Malfoy'ów. Jakby pomyśleć o tamtej klitce u Mugoli… Aż ręce opadają. Za to pokoik w posiadłości rodowej Black'ów… on to dopiero jest zajebisty! I w ogóle, po co do cholery mam wstawać tak wcześnie? Aha. Pierwszy września. Ekspres Hogwart. 11 o 'clock. Z trudem dociera do mnie tak wiele informacji o porze świtania. Olewam resztę. Abraxas zadba, by się nie spóźnić. Taką mam nadzieję, złudną zapewne.

 

- Pani ubrania są czyste, jak Pani krew, madame. – Irytujący głosik skrzata domowego majaczy, gdzieś na skraju mojej otumanionej świadomości.

 

-Panicz Malfoy kazał mi poprosić Panią na śniadanie. - Chyba naprawdę muszę już wstać. Z miną człowieka skazanego na stos, usiłuję wybudzić się zupełnie. Podczas gdy, ten upierdliwy, żywy budzik stoi koło mnie i wydając dźwięki przypominające drapanie paznokciami po tablicy, kontynuuje swój monolog.

 

- Przyniosłem też ubranie, które młody Panicz życzy sobie, aby Pani założyła i drobny prezent…

 

- A gdzie są moje dżinsy i T-shirt? – Wreszcie przerwałam tą kurewską kakofonię. Po trzech wyczerpujących próbach wstałam i sięgnęłam po zawiniątko ze stolika nocnego. Paczuszkę owiniętą w ozdobny zielono-srebrny papier, która skrywała kolejne skarby rodu Abraxas'a, po chwili zastanowienia odłożyłam ponownie na biurko. Potem się tym zajmę. Kurwa, gość zdrowo przesadza. Chwiejnym krokiem weszłam do łazienki. Z ogromnego lustra spogląda na mnie całkiem ładna szesnastolatka z ciemnobrązowymi lokami sięgającymi ramion i szaro-niebieskimi, niewinnymi ( taka ściema ) oczami. Absurdalna bluzka, na którą nie chciałam teraz nawet patrzeć i niewiarygodnie idiotyczna spódnica sięgająca łydki. A co się stało z ukochanymi Levis'ami i Converse'ami? No i ten cudny T-shirt z „łapami"? Już tęsknię, ale… całe lato chodziłam, jak chciałam, a Abraxas kupował mi, co chciałam i ogólnie był git. Przeżyję parę godzin ubrana, jak moron, tylko te buty to porażka. I wcale nie przykładam wagi do ubrań. Whatever. Doprowadziłam się do stanu przyzwoitej używalności i skierowałam, a raczej poczłapałam w stronę jadalni na spotkanie przeznaczenia, czyli uroczej rodzinki Malfoy'ów. Boże, ci ludzie potrzebują chyba mugolskich urzędników skarbówki, żeby przestać marnować forsę na taki shit, jak serwetki śniadaniowe haftowane złotą nicią i tuzin usługujących kumpli tego małego, porannego skurwiela. Bosko. Nie mogę obmacywać się z moim Ślizgonem pod tym ekskluzywnym obrusem z motywami węży, a cała ta etykieta przy stole kiedyś mnie wykończy. Przynajmniej mogę udawać, że się odchudzam. Taaa… mam lepsze rzeczy do roboty niż zostanie anorektyczką. Double whatever. Po pysznym śniadanku, na którym było wszystko oprócz kanapek, mamusia Malfoy'a zaprosiła mnie „na kawę" do swojego gabinetu. O matko, to brzmi tak dostojnie, że zaraz dostanę palpitacji! Doskonale wiem też, że kawa to tylko sprytny bluff i jedyne na, co mogę liczyć to pusta filiżanka ( w najlepszym wypadku ). Wspomniałam już, że ta kobieta mnie nie lubi? To dziwne, bo absolutnie każdy żywi do mnie uczucia od niechętnej tolerancji do względnej nienawiści, ale ta sucz musi mnie tylko nie lubić. To brzmi tak protekcjonalnie. Jej gabinet od progu sprawia, że człowiek chce rzygać, bowiem jest utożsamieniem zboczonych marzeń każdej fanki lalek Barbie – cały różowy, dosłownie wszystko nawet kartki na biurku i atrament. Z niechęcią muszę przyznać, że pomimo tego całego pink syfu miał klasę i śmierdział kasą na kilometr. Totalne zaprzeczenie gabinetu Umbridge, jaki znamy, choć paradoksalnie tak podobny. Usiadłam w ( a jakże! ) różowym fotelu i wzięłam kiczowatą, różową filiżankę ze spodka o tym samym kolorze. Kurwa, było nawet kawo-idealne coś ( bogom dzięki czarne ) na samym dnie tej skorupki. Jestem pod wrażeniem. Naprawdę. Tymczasem pani Malfoy usadowiła się na krześle ( pink! ), uśmiechnęła się słodziutko i głosem ociekającym cukrem, którego wyraźnie brakowało w moim napoju, powiedziała:

 

- Walkirio, kochanie, zauważyłam, że coraz więcej czasu spędzasz z moim pierworodnym synem Abraxas'em. Nie chcę być uważana za wścibską, jednakże pragnę poznać wasze plany na wspólną przyszłość. – What the fuck?

 

- Co ma pani konkretnie na myśli?

 

- Otóż postawmy sprawę jasno. Nie chciałabym, żeby dziedzic dumnego, szlachetnego i czystokrwistego rodu zacieśniał stosunki z młodą damą, która ma jeszcze nie do końca pewne pochodzenie, w sytuacji, kiedy wspomniany Abraxas posiada szansę związać się z panną o nieposzlakowanym rodowodzie, której plany dotyczą małżeństwa z moim ukochanym synem. Na koniec proszę cię, byś pomyślała o jego przyszłości i dla dobra ogółu usunęła się z jego życia na dobre. – Po tej wyczerpującej przemowie wreszcie odetchnęła. Ekstra, nie wiedziałam, że można tak długo wstrzymywać oddech.

 

- Więc insynuuje pani, iż ród Black'ów ma nieczystą krew? – Skoro ona taka ugrzeczniona to i ja nie gorsza, nie?

 

- Ja niczego nie insynuuje, kochanie. Ja tylko stwierdzam powszechnie znany fakt.

 

- Że co, do cholery? – Nie wytrzymałam nerwowo.

 

- Że jesteś szlamą. – Po tym oświadczeniu wzdrygnęła się malowniczo i spojrzała na mnie przepraszająco.

 

- W sytuacji, kiedy nie jestem żadną szlamą takie sugestie pod moim adresem są niestosowne i na miejscu – oświadczyłam z kamienną twarzą dobrej pokerzystki, którą w istocie jestem.

 

- Wybacz, ale nie widzę w tobie partnera do rozmowy, szlamo.

 

- Po raz ostatni suko, nie jestem szlamą. Bardzo uprzejmie cię proszę, weź się, kurwa ogranij!

 

- Wyjdź. Natychmiast. – Gdyby pusty wzrok lalki Barbie mógł zabijać…

 

- Fuck yeah.

 

Zatrzasnęłam drzwi tego przybytku sukowatości. I niech się mamusia Malfoy'a cieszy, że choć raz w życiu jej posłuchałam. Czystość krwi… Moja krew jest czysta, jak łza!

 

Isobel…

 

W zwolnionym tempie obserwuję przepiękny, taktyczny nóż wojskowy o ząbkowanym ostrzu, który pewnie wbija się w czaszkę skrzata domowego. Dobrze, że Abraxas pożyczył mi kilka tych śmiesznych ludków. Mam na czym trenować. Od niechcenia spoglądam na zegarek. 6 o'clock. Ostatnia próba i kończę na dziś. Wolnym ruchem zawiązuję oczy czarną przepaską. Uda mi się, po prostu musi mi się udać. Sięgam po ostatni nóż na ścianie i skupiam się maksymalnie. Rzut. Chwila napięcia i słyszę ten satysfakcjonujący dźwięk, kiedy broń trafia do celu. Mlaszczący dźwięk. Są rzeczy, których magią nie zastąpisz. Szybki prysznic, zmiana ciuchów i jestem gotowa na śniadanie. O tej porze mamusia Malfoy'a nie dopadnie mnie w jadalni, żeby porozmawiać o Walkirii. Ta baba ma nierówno pod sufitem z tą jej manią na punkcie czystości krwi. Kontrolnie spoglądam w lustro w hallu rezydencji. Jest jak na razie akceptowalnie. Lekko kręcone, popielato – blond włosy układają się ładnie na ramionach, a nienaturalnie jasne, prawie białe tęczówki wyglądają odpowiednio groźnie, jak na mój gust. Z moją jasną karnacją, włosami i oczami to prawdziwy cud, że nie jestem albinosem. Kieruję się do dobrze wyposażonej biblioteki Malfoy'ów, kiedy niespodziewanie wpadam na Lukrecję Parkinson, która właśnie opuściła cel mojej wizyty. Coś tu śmierdzi. Ona nigdy dobrowolnie nie przekroczyłaby progu tego pomieszczenia. Z przymusu też raczej nie, no zależy od oprawcy, bo na przykład gdybym to była ja, to może.

 

- Co ty tutaj robisz? – pytam bez ogródek, podejrzliwie mrużąc oczy.

 

- Ja?

 

- Nie, Tom Riddle. – Mętne spojrzenie posłane w moją stronę. - No oczywiście, że ty kretynko. Ktoś tu nie do końca chwyta moje wyrafinowane poczucie humoru. Już żałuję, że pani M. zaprosiła tą slut na wakacje właśnie tam, gdzie ja postawiłam swoją szlachetną stopę.

 

- Czemu jesteś dla mnie taka niemiła. – Końska twarz Parkinson wydłużyła się niebezpiecznie. Chyba się popłaczę razem z nią. Żal.

 

- Powiedz mi tylko, co tam robiłaś i dam ci spokój, O.K?

 

- Czytałam o eliksirach miłosnych. – Odpowiada szybko, za szybko. No i wątpię, żeby broszurki o takich zaklęciach stały sobie spokojnie na półce pośród książek z gatunku: „Avada Kedavra to za mało? 100 najbardziej bolesnych śmierci dla wrogów i przyjaciół." pióra jakiegoś Malfoya Seniora. W tym wypadku trzeba sięgnąć właśnie po coś z tych woluminów, a przynajmniej po dobre Legilimens. Już miałam wyciągnąć różdżkę, kiedy drzwi na końcu korytarza otworzyły się z hukiem i wypadł z nich Abraxas wrzeszcząc na całe gardło:

 

- Walkiria mnie zabije, albo zabije Tofika, albo nas obu! Kurwa!

 

- Oh, jaka to będzie tragedia dla twojej biednej mamusi. – No co? Ten kretyn zepsuł mi pogawędkę ze slut Parkinson.

 

- Co się stało Ab? - Ab? Niech tylko W. się o tym dowie!

 

- Tofik zniszczył przez przypadek Levisy Walkirii. – Jak tak to niech lepiej przygotuje się na ciężkie tortury i zamówi dobrego uzdrowiciela. „Ab" oczywiście, bo ten przygłupi skrzat domowy przepłaci to życiem, jak Wulfryka kocham, a za całym tym osławionym „przypadkiem" stoi zapewne polecenie tej bitch lub drugiej naczelnej pink bitch wyższego rzędu . Te domowe skrzaty to jednak wadliwy system, odmóżdżone stworzenia słuchają wszystkich, nawet wariatów/-ki. Niepotrzebne skreślić.

 

- I jak ja mam jej o tym powiedzieć, już zamówiłem sową wszystkie te śmieszne spodnie z ich najnowszej kolekcji, ale zanim to zrealizują będę martwy. – Ma chłopak gest. Teraz to nawet mi go żal. W. przerobi go na mielonkę, a potem rzuci testralowi. Ewentualnie odwrotnie, wtedy koń odwali całą czarną robotę. Aktywnie jej w tym pomogę w imię siostrzanej solidarności. Ciekawe, kiedy jej powie o tych Levisach? Zostawiłam Ab'a samego z Lukrecją, niech się tam nawet pozabijają. Boże! Taka awantura przez święte portki W. Śmiać mi się chce. Ha ha ha… Wreszcie rozsiadłam się na szezlongu w przytulnym koncie biblioteki i powróciłam do uroczej księgi o zaklęciach tworzących wizje doprowadzające do bolesnego szaleństwa u ofiary. Mniej więcej po dwóch godzinach słyszę wrzaski Walkirii, Abraxsa i na dodatek Lukrecji. Zaczęło się. Nawet tam nie wchodzę, bo W. gotowa mnie obwiniać o to, że nie upilnowałam jej gaci. Nagle wszyscy troje dosłownie wpadli do mojego zacisza, przerywając duchowy monolog wewnętrzny z samą sobą. Moja siostrzyczka rzuciła się na Ab'a z pięściami. Frajer nawet się nie broni, a już podbiła mu oczy i zadrasnęła łuk brwiowy. Poczuwając się do obowiązku rozdzieliłam walczącą parę, W. prawie natychmiast się uspokoiła. Mam na nią dobry wpływ. I wszystko skończyłoby się happy endem, gdyby nie ta slut, która w przypływie uczuć macierzyńskich lub bliżej nieokreślonych, próbowała nieudolnie rzucić na biedną, pokrzywdzoną Walkirię Cruciatusa. Już wiem czego szukała w „przybytku wiedzy". Efekt do przewidzenia. Nawet nienawidzić nie potrafi. Żal, żalem poganiany. W. nie namyślając się długo, wypchnęła Malfoy'a za drzwi i obracając się powoli w moją stronę rzekła złowieszczo:

 

-Isobel, wiesz na czym polega operacja plastyczna bez skalpela plazmowego i znieczulenia morfiną?

 

- Nie do końca, ale wiem komu ją zafundujemy i wyobrażam sobie przybliżony efekt końcowy – odpowiadam niewinnie.

 

Po 20 min. Wyszłyśmy z biblioteki w o wiele lepszych humorach, a Parkinson już nigdy nie będzie wyglądać tak samo.

 

Tom…

 

Poprawił czarną szatę, przeczesał lśniące, krucze włosy długimi, bladymi palcami. Idealnie. Wyszedł z ciemnego pomieszczenia zostawiając za plecami perfekcyjnie zasłane łóżko, pusty stolik nocny oraz skromną szafę, gdzie pozostały tylko krzywe, druciane wieszaki. Drewniane, rozklekotane krzesło zostało przysunięte do opróżnionego biurka, na którym leżał gruby, wełniany sweter. O ścianę opierał się masywny kufer z herbem Hogwartu, a w kieszeni szaty tkwiła bezpiecznie różdżka. Jego pokój był, jak zwykle zupełnie anonimowy. Żadnych przedmiotów osobistego użytku i nawet najmniejszego śladu po mieszkańcu. Co więcej pachniał tak, jak dawno nie otwierany, stary dom i w jakiś dziwny, pokrętny sposób ten zapach koił jego zmysły.

 

– Tom! – Głos całkiem ładnej, aczkolwiek wysoce nudnej dziewczyny dobiegał zza otwartych na oścież drzwi obok.

 

– Tak? – odpowiedział siląc się na uprzejmy ton.

 

– Wychodzisz?

 

– Na to wygląda.

 

– Mogę iść z tobą?

 

– Amy, ile razy mam ci powtarzać, że nie? – Ciągle trzymał nerwy na wodzy i miły uśmiech na twarzy, gdzie jego medal?

 

– Ostatnio powiedziałeś, że mnie zabierzesz – powiedziała z wyrzutem.

 

– Ale tym razem naprawdę nie mogę. Do zobaczenia później. – Minął próbujące się kłócić dziewczę i przekroczył próg oddzielający go od wolności. Jeszcze tylko żelazna brama i znalazł się na pozbawionej ludzi ulicy. Aaa... wojna. Mugole wykonują za niego całą czarną robotę wykańczając się nawzajem. Może przy okazji zginie parę szlam. Mean smirk. Chociaż jednej szlamy mogłoby mu brakować. Smirk złagodniał niespodziewanie na myśl o brązowowłosej wiedźmie, która zapewne już czeka na niego na Pokątnej.

 

Tymczasem manewrował wprawnie pomiędzy domami kierując się w stronę „Dziurawego Kotła". Gdzieniegdzie zamiast budynków ostały się gruzy pozostałe po nalotach nazistów. Tu i ówdzie można było spotkać pojedyncze, pochylone postaci poruszające się jak zastraszone mrówki, jednakże o zdecydowanie mniejszym niż jeszcze trzy, cztery lata temu zagęszczeniu. Wtedy miasto pełne było eleganckich i obrzydliwie bogatych ludzi, mężczyzn w płaszczach i błyszczących cylindrach, z eleganckimi laskami, kobiet wystrojonych w snobistyczne i niezaprzeczalnie piękne suknie, w wymyślnych kapeluszach, niektóre nosiły nawet te niedorzeczne koronkowe parasolki, które miały chronić w ich mniemaniu przed słońcem. Londyn też wtedy pachniał inaczej, nie prochem i śmiercią, ale mieszanką deszczu, świeżych bułeczek i perfum. Tanie sentymenty. Teraz czasy się zmieniły, wybuchła wojna przez tego, jak mu tam, Hitlera, poziom życia kapitalistów spadł na łeb, na szyję i mnóstwo młodych, silnych mężczyzn zaciągnięto do armii, a reszta narodu oczekiwała na kolejne zwycięstwa bohaterskich wojaków w wojnie ze złym Adolfem. Obecnie tylko paru żołnierzy patrolowało puste dzielnice miasta. Znaczna część witryn sklepowych została zabita byle jak deskami, okiennice w domach zatrzaśnięte na amen, a ich mieszkańcy zapewne kulą się w środku ze strachu, oczekując na kolejny alarm przeciwlotniczy. Tom uśmiechnął się na tę myśl. Jeszcze nie tak dawno temu z...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin