Koontz Dean-Maska.pdf

(941 KB) Pobierz
Koontz Dean-Maska
Dean R. Koontz - Maska
DEAN R. KOONTZ
Maska
przełożyła Hanna Milewska
1981
Książkę tę dedykuję Willi i Dave’owi Robertsom
oraz Carol i Donowi McQuinnom,
którzy nie mają żadnych wad
oprócz tej jednej: mieszkają zbyt daleko od nas.
Pieśń na jej dwakroć smutną śmierć,
bo zgasła nazbyt wcześnie.
EDGAR ALLAN POE „Leonora”
( przeł. Roman Klewin)
Dużo Szaleństwa, więcej Grzechu,
I Groza — sztuki treść.
EDGAR ALLAN POE „Robak Zdobywca”
(przeł. Barbara Beaupré)
Wielki strach cofa nas do zachowań z dzieciństwa.
CHAZAL
PROLOG
Laura robiła wiosenne porządki w piwnicy. Nienawidziła każdej chwili tu spędzonej. Nie, żeby nie lubiła pracować; z
natury była pracowita, i najlepiej się czuła, gdy miała coś do zrobienia. Ale bała się piwnicy.
Przede wszystkim panował tu mrok. Cztery wąskie okna, osadzone wysoko w murze, były niewiele większe niż
otwory strzelnicze, a pokryte kurzem szyby przepuszczały słaby, kredowy blask. Nawet po zapaleniu kilku lamp duże
pomieszczenie pozostawało pogrążone w półmroku, jakby w obawie przed całkowitym odarciem go z szat. Migotliwe
bursztynowe światło odsłaniało wilgotne kamienne ściany i potężny piec węglowy, wygaszony w to piękne, ciepłe majowe
popołudnie. Na długich półkach, jednej nad drugą, stały słoiki z domowymi przetworami z owoców i warzyw. W rogach czaiła
się ciemność, a z niskiego belkowanego stropu cienie zwieszały się jak długie sztandary z żałobnej krepy.
Unosił się tu zawsze nieprzyjemny stęchły zapach, trącący wapienną jaskinią. Wiosną i latem, przy wysokiej
wilgotności, w rogach pojawiała się szarozielona pleśń, odrażająca jak świerzb, obramowana setkami maleńkich białych
zarodników. Jej obecność była specyficznym i niezbyt przyjemnym elementem piwnicznej atmosfery.
Jednak nie mrok, przykry zapach czy grzyb budził w Laurze największy lęk; jego przyczyną były pająki. Tu miały
swoje królestwo. Niektóre były małe, brązowe i szybkie, inne szare, w odcieniu węgla drzewnego — nieco większe, ale
poruszające się tak samo zwinnie, oraz te największe — niebieskoczarne olbrzymy, prawie tak duże jak kciuk Laury.
Kiedy wycierała kurz i pajęczyny ze słoików, stale czujna i wystraszona, narastała w niej złość na matkę. Mama lub
ciocia Rachael same mogły zrobić porządki na dole, a jej zlecić sprzątanie pokoi. Ale mama wiedziała, że Laura boi się
piwnicy, i w ten sposób chciała ją ukarać. Była przecież w jednym z tych swoich strasznych nastrojów, mrocznych jak chmury
burzowe. Laura wiedziała już coś na ten temat. Zdarzało się to coraz częściej. A kiedy mamę ogarniał ten nastrój, była zupełnie
inną osobą niż zwykle. Laura ją kochała, ale nie wtedy, gdy stawała się zapalczywą, nikczemną, pełną nienawiści kobietą, która
posyłała ją do piwnicy, gdzie były pająki.
Odkurzała słoiki brzoskwiń, gruszek, pomidorów, buraków i fasoli, drżąc przed nieoczekiwanym pojawieniem się
pająka, marząc, by jak najszybciej dorosnąć, wyjść za mąż i usamodzielnić się, gdy dobiegł ją nagły ostry dźwięk, który
przeszył wilgotne powietrze piwnicy. Brzmiał jak odległy rozpaczliwy lament jakiegoś egzotycznego ptaka. Przerwała pracę,
podniosła wzrok na ciemny sufit i nasłuchiwała dziwnego pohukiwania dochodzącego z góry. Po chwili uświadomiła sobie, że
to pełen trwogi głos cioci Rachael.
Tam, na piętrze, coś spadło i się rozbiło. Jeśli to waza z pawiem, mama będzie w wyjątkowo wstrętnym nastroju przez
kilka dni.
Laura ruszyła w stronę piwnicznych schodów, gdy nagle zatrzymał ją krzyk mamy, w którym można było wyczuć
grozę.
Usłyszała odgłos kroków w salonie, ktoś biegł do frontowych drzwi, które otwarły się, wydając znajomy odgłos, a
potem zatrzasnęły. Rachael była teraz na zewnątrz i krzyczała, i choć nie można było zrozumieć słów, wyraźnie słyszało się
strach.
Laura poczuła dym.
Zaczęła wspinać się na schody i u ich szczytu ujrzała blade języki ognia. Dym nie był jeszcze gęsty, ale miał ostry
kwaśny odór.
Fala żaru zmusiła ją do zmrużenia oczu, ale zdołała dotrzeć do kuchni. Ściana ognia nie była jednolita — istniała
wąska droga ucieczki, korytarz chłodnego bezpieczeństwa, a na jego odległym końcu — boczne drzwi na ganek.
Podniosła długą spódnicę i owinęła ją ciasno wokół bioder i ud, zbierając materiał obiema rękami, aby uchronić ją
1 / 72
450827292.002.png
Dean R. Koontz - Maska
przed płomieniami. Ostrożnie skierowała się w stronę drzwi, ale zanim zdołała je otworzyć, kuchnię ogarnął żółtoniebieski
ogień. Nie było już którędy uciekać.
Pod wpływem gorąca zaczęły pękać szyby w oknach, a wpadające przez nie powietrze gwałtownie zmieniło kierunek
ognia, który zaatakował Laurę. Przerażona, zrobiła krok do tyłu, potknęła się i bezskutecznie szukając dłonią poręczy, runęła w
dół i uderzyła głową o kamienną posadzkę piwnicy.
Powoli powracała jej świadomość, jak tonącemu przywracanemu do życia. Kiedy miała pewność, że czuje się
dostatecznie silna, wstała. Ból promieniował od czubka głowy. Podniosła rękę do brwi. Wyczuła strużkę krwi i niewielkie
otarcie. Była oszołomiona i przestraszona.
Kiedy leżała nieprzytomna, ogień rozprzestrzenił się na podest u szczytu schodów i spełzał na pierwszy stopień.
Straciła ostrość widzenia. Schody i ogień tworzyły rozmazaną plamę pomarańczowej mgły, wśród której nadciągały
dymne duchy. Wyciągały długie ramiona, jak gdyby chciały objąć Laurę.
— Na pomoc! — zawołała, przykładając dłonie do ust.
Nikt nie odpowiedział.
— Niech mi ktoś pomoże! Jestem w piwnicy!
Cisza.
— Ciociu Rachael! Mamo! Na litość boską, niech mi ktoś pomoże!
Jedyną odpowiedzią był narastający ryk ognia.
Laura jeszcze nigdy nie czuła się tak bezbronna. Wokół niej szalały płomienie, a ona wewnątrz była zimna. Dygotała.
Czuła coraz silniejszy pulsujący ból głowy, zadrapanie nad prawym okiem wciąż krwawiło, ale przynajmniej widziała
już wyraźniej.
Sparaliżowana ze strachu patrzyła na płomienie sunące jak jaszczurki w dół, stopień po stopniu, okręcające się wokół
prętów balustradki i poręczy. Charakterystyczny dla palącego się drewna trzask przypominał złowieszczy chichot.
Poczuła duszący dym. Kaszlała, co potęgowało ból głowy. Powracało oszołomienie. Oparła się jedną ręką o ścianę,
aby nie upaść.
Wszystko działo się tak szybko. Dom płonął jak stos dobrze wysuszonego drewna.
Ja tu zginę.
Ta myśl ją otrzeźwiła. Nie czas jeszcze na śmierć. Była za młoda. Tyle życia przed nią, tyle cudownych rzeczy do
zrobienia, tyle marzeń do zrealizowania. To nie może się tak skończyć. Nie zgadzała się na śmierć.
Zasłoniła usta i nos przed dymem. Odwróciła się od płonących schodów i dostrzegła ogień w przeciwległym końcu
piwnicy. Przez chwilę sądziła, że jest otoczona. Krzyknęła z rozpaczy, ale nagle uświadomiła sobie, że te świecące punkty to
lampy oliwne. Ich płomienie nie stanowiły zagrożenia; bezpiecznie kryły się w wysokich szklanych kloszach.
Znów kaszlnęła gwałtownie. Ból w głowie umiejscowił się za oczami. Miała trudności z koncentracją. Jej myśli
rozbiegały się jak żywe srebro, zachodziły jedne na drugie tak, że nie chwytała sensu niektórych z nich.
Modliła się cicho i żarliwie.
Nad jej głową strop zatrzeszczał i jakby się przesunął. Na kilka sekund wstrzymała oddech, zacisnęła zęby i stała z
zaciśniętymi pięściami, czekając, aż zostanie żywcem pogrzebana. Ale sufit nie zamierzał się zapaść — jeszcze nie teraz.
Drżąc i cicho popłakując, skierowała się do najbliższego z czterech wysoko osadzonych okien. Było prostokątne i o
wiele za małe, by umożliwić jej ucieczkę.
Z każdą chwilą miała coraz większe trudności z oddychaniem. Usta wypełnił mdły, gorzki smak dymu. Ból w tyle
głowy nasilał się, uniemożliwiając zebranie myśli.
Miała uczucie, że przeoczyła jakąś drogę ucieczki; właściwie była tego pewna. Musiała znaleźć jakieś wyjście, bo w
przeciwnym razie czekała ją śmierć w płomieniach.
Ujrzała przerażającą wizję. Zobaczyła, jak płonie, a jej ciemne włosy, rozjaśnione płomieniami, sterczą wokół głowy
niczym knot świecy. Jej twarz topi się jak wosk, kipi i paruje, a rysy rozpływają się, przypominając wykrzywione oblicze
demona łypiącego pustymi oczodołami.
Nie!
Potrząsnęła głową, aby uwolnić się od tego widoku.
Była oszołomiona. Potrzebowała odrobiny świeżego powietrza, aby oczyścić płuca, lecz z każdym oddechem wciągała
coraz więcej dymu. Czuła ból w piersiach.
Gdzieś obok rozległo się rytmiczne walenie; ten odgłos był głośniejszy niż bicie serca, które w jej uszach brzmiało jak
grzmoty.
Zrobiła pełny obrót, zasłaniając usta dłonią i kaszląc, chciała znaleźć źródło tego hałasu. Starała się odzyskać
panowanie nad sobą, zmusić się do myślenia. Walenie ustało.
— Lauro...
Poprzez ryk ognia usłyszała czyjś głos wołający ją po imieniu.
— Lauro...
Jestem tutaj... w piwnicy! — chciała krzyknąć, ale ze ściśniętego gardła wydobył się jedynie bełkotliwy charkot.
Z trudem utrzymywała się na nogach. Osunęła się na kamienną posadzkę i przywarła plecami do ściany.
— Lauro...
Znów ktoś uderzał pięściami w drzwi.
Odkryła, że powietrze tuż nad podłogą było czystsze. Wdychała je zachłannie, wdzięczna za odroczenie wyroku
śmierci.
Na kilka sekund pulsujący ból głowy osłabł i mogła zebrać myśli. Przypomniała sobie o zapasowych drzwiach
znajdujących się na północnej ścianie. W panice zapomniała o nich. Ale teraz, jeśli zapanuje nad sobą, może się uratuje.
— Lauro! — To głos cioci Rachael.
Zaczęła pełznąć w kierunku, skąd dochodził. Trzymała głowę nisko przy ziemi, gdzie dym był nieco rzadszy.
2 / 72
450827292.003.png
Dean R. Koontz - Maska
Krawędzie spojonych zaprawą kamieni podarły jej suknię i zdarły skórę z kolan. Posuwając się centymetr po centymetrze,
wśród płomieni, trzasku ognia, dymu, który dusił i wyciskał łzy z oczu, Laura zbliżała się do miejsca ucieczki, a głos cioci
Rachael był jej drogowskazem.
— Lauro! — Głos był już blisko. Dokładnie nad nią.
Macała ścianę, aż znalazła jakiś punkt oparcia. Wgłębienie w murze pomogło jej podciągnąć się na pierwszy stopień.
Podniosła głowę, ale nie widziała nic oprócz nieprzeniknionej ciemności.
— Lauro, odpowiedz. Kochanie jesteś tam?
Rachael wpadła w histerię, krzyczała tak głośno i waliła w drzwi z takim zapamiętaniem, że nie usłyszałaby
odpowiedzi, nawet gdyby Laura była w stanie jej udzielić.
Gdzie mama? Dlaczego jej nie słyszę? Czy nic jej nie obchodzę?
Kuląc się w tej ograniczonej, gorącej, ciemnej przestrzeni, Laura wyciągnęła rękę w kierunku drzwi znajdujących się
nad głową. Ciężka sztaba drgnęła i opadła pod uderzeniem małych pięści Rachael. Laura szukała po omacku klamki. Zacisnęła
dłoń wokół metalowego kształtu i drgnęła konwulsyjnie, dotykając czegoś małego, lecz żywego. Cofnęła rękę. Ale to coś
przeniosło się z klamki na jej rękę. Przebiegło między palcami przez kciuk, dłoń, nadgarstek, rękaw sukienki, zanim zdążyła
strzepnąć.
Pająk.
Nie widziała go, ale czuła. Pająk. Jeden z tych dużych jak jej kciuk; spasione czarne ohydztwo, błyszczące jak tłusta
kropla oliwy. Na chwilę zamarła.
Pająk sunął po jej ramieniu, a jego zuchwałe poczynania pobudziły ją do działania. Klepnęła go przez rękaw sukni, ale
chybiła. Ukąsił ją pod zgięciem łokcia, aż skrzywiła się z bólu. Poczuła go pod pachą. Tu też ją ukąsił. Tocząc rozpaczliwą
walkę z największym wrogiem, zapomniała o płonącym domu i rozpadającym się stropie. Wzdrygnęła się, straciła równowagę i
stoczyła ze schodów, raniąc biodro na kamiennej posadzce. Pająk łaskotał, idąc teraz wewnątrz jej stanika, aż znalazł się
między piersiami. Chciała krzyknąć, ale nie mogła wydobyć z siebie głosu. Przyłożyła rękę do piersi i mocno nacisnęła, aż
przez materiał poczuła, że stworzenie wije się pod ciężarem dłoni. Nie zmniejszyła nacisku, dopóki go nie zgniotła. Poczuła
mdłości i zasłoniła ręką usta.
Przez chwilę leżała na podłodze w pozycji embriona, gwałtownie dygocąc, To, co pozostało ze zgniecionego pająka,
spłynęło wolno po jej piersi. Chciała pozbyć się tego, lecz zawahała się w irracjonalnej obawie, że mógłby ożyć i ukąsić ją w
palce.
Przygryzła wargę. Poczuła smak krwi.
Mama...
To sprawka mamy. Ona ją tu posłała, chociaż wiedziała, że boi się pająków. Dlaczego mama zawsze była taka skora do
wymierzania kary, taka szybka w przypisywaniu winy?
Belka nad jej głową pękła, a kuchenne drzwi otworzyły się z trzaskiem. Miała wrażenie, że zajrzała do piekieł. Leciał
na nią deszcz iskier. Jej suknia zaczęła się tlić. Poparzyła sobie ręce, gasząc ogień.
To wszystko przez mamę.
Jej dłonie i palce pokryły się pęcherzami, zaczynały jej odpadać od ciała płaty skóry, co uniemożliwiało pełzanie.
Podniosła się, chociaż ta pozycja wymagała wielkiej siły i zdecydowania. Chwiała się, oszołomiona i słaba.
Mama mnie tu posłała.
Laura widziała już tylko pulsującą, wszechogarniającą światłość, w której szybowały i wirowały bezkształtne dymne
duchy. Starała się odnaleźć drzwi prowadzące na zewnątrz, ale straciła orientację. Obijała się o sprzęty, raniła, kaszląc i trąc
załzawione oczy.
Mama mi to zrobiła.
Zacisnęła poranione, krwawiące dłonie w pięści. W napadzie wściekłości zaczęła walić w piec, na który wpadła, a
każdy cios przeznaczony był dla jej matki.
Górne partie płonącego domu zachwiały się i runęły. Gdzieś w oddali, poza ścianą dymu, głos cioci Rachael odbijał się
echem:
— Lauro... Lauro...
Dlaczego tam nie ma mamy, dlaczego nie pomaga cioci Rachael wyważyć drzwi piwnicy? Gdzież jest, na Boga?
Czyżby dorzucała węgla i dolewała oliwy do ognia?
Charcząc i dysząc, Laura starała się podążać za głosem Rachael, za głosem ratunku.
Spadająca belka uderzyła ją w plecy. Upadając, chwyciła się półki z domowymi przetworami. Leżała wśród odłamków
szkła. Czuła zapach ogórków i brzoskwiń.
Nie miała czasu, aby stwierdzić, jakie odniosła obrażenia, bo następna lecąca belka zmiażdżyła jej nogi. Ból był tak
silny, że umysł nie dopuścił go do świadomości. Nie miała nawet szesnastu lat, a zniosła tak wiele. Zepchnęła ból do
najciemniejszego zakamarka psychiki i walczyła; skręcała się, wściekała na los i przeklinała matkę.
Wiedziała, że ta nienawiść nie miała racjonalnego podłoża, ale odczuwała ją tak silnie, że w świadomości zajęła
miejsce bólu. Przepełniała ją, dodawała tyle demonicznej energii, że byłaby w stanie odrzucić ciężką belkę z nóg.
Przeklinam cię, mamo.
Piętro domu zawaliło się na parter, czemu towarzyszył odgłos podobny do wystrzału z działa.
Przeklinam cię, mamo! Przeklinam cię!
Dwie kondygnacje płonącego rumowiska wdarły się przez osłabiony strop do piwnicy.
Mamo...
CZĘŚĆ PIERWSZA
JAKIŚ POTWÓR TU NADCHODZI...
3 / 72
450827292.004.png
Dean R. Koontz - Maska
Palec mnie świerzbi, to dowodzi,
Że jakiś potwór tu nadchodzi;
Odsłońcie otwór, niech wnijdzie potwór!
SZEKSPIR „Makbet”
(przeł. Józef Paszkowski)
ROZDZIAŁ 1
Na tle posępnych chmur błyskawica nakreśliła postrzępiony zygzak niczym pęknięcie na porcelanowym talerzu.
Zaparkowane przed biurem Alfreda O’Briana samochody na moment wyłoniły się z mroku w oczekiwaniu na następny
burzowy refleks. Porywisty wiatr chłostał drzewa. Krople deszczu z furią waliły w szyby budynku, aby potem strugami spłynąć
po szkle.
O’Brian siedział plecami do okna i czytał podanie przedłożone mu przez Paula i Carol Tracych.
Jaki to schludny człowieczek — pomyślała Carol, obserwując O’Briana. — Kiedy siedzi tak nieruchomo, można
pomyśleć, że to manekin.
Był wyjątkowo zadbany. Starannie uczesane włosy to z pewnością efekt pracy dobrego fryzjera. Fachowo
przystrzyżone wąsy układały się idealnie symetryczne po obu stronach policzków. Szary garnitur miał spodnie o kantach tak
ostrych i prostych jak żyletki. Czarne buty błyszczały. Wypielęgnowane paznokcie i różowe, dokładnie wymyte dłonie
wyglądały wręcz sterylnie.
Kiedy Carol została przedstawiona O’Brianowi niespełna tydzień temu, oceniła go jako przesadnego wręcz pedanta i
zdecydowała, że go nie polubi. Szybko jednak podbił ją swoim uśmiechem, nienagannymi manierami i szczerą chęcią przyjścia
z pomocą jej i Paulowi.
Zerknęła na Paula. Siedział sztywno w fotelu obok. Obserwował O’Briana z uwagą, lecz kiedy poczuł na sobie wzrok
Carol, odwrócił się i uśmiechnął. Jak zwykle jego spojrzenie podniosło Carol na duchu. Nie był ani przystojny, ani brzydki, ot,
przeciętny człowiek, jednak kochała go za łagodność i czułość, które emanowały z jego twarzy. Orzechowe oczy miały
zdolność komunikowania zdumiewająco subtelnych emocji. Sześć lat wcześniej, na uniwersyteckim sympozjum na temat
„Psychologia anormalności a współczesna proza amerykańska”, gdzie Carol poznała Paula, właśnie te ciepłe, wyraziste oczy
zwróciły jej uwagę, a i potem nie przestawały jej intrygować... Teraz mrugnął i tym mrugnięciem zdawał się mówić: Nie martw
się. O’Brian jest po naszej stronie. Podanie zostanie przyjęte. Wszystko dobrze się ułoży. Kocham cię.
Odmrugnęła i udawała pewną siebie, chociaż wiedziała, że Paula nie sposób oszukać. Tak bardzo chciała zyskać
aprobatę pana O’Briana. Samą siebie przekonywała, że nie ma powodów, dla których O’Brian miałby ich odrzucić. Byli młodzi
i zdrowi. Paul miał trzydzieści pięć, ona trzydzieści jeden lat — wspaniały wiek, by zacząć nowe życie, o którym marzyli.
Oboje odnosili sukcesy w pracy. Nie mieli kłopotów finansowych, nawet dobrze im się powodziło. Miejscowa społeczność ich
szanowała. Byli szczęśliwym i zgodnym małżeństwem, a ich związek z roku na rok wydawał się silniejszy. Słowem, mieli
wszelkie dane, aby starać się o adopcję dziecka, więc dlaczego się denerwowała?
Kochała dzieci i sądziła, że potrafi wychować jedno lub dwoje. W ciągu minionych czternastu lat, kiedy zdobyła trzy
stopnie naukowe na trzech uniwersytetach i pozycję w zawodzie, odkładała na później wiele przyjemności, a z wielu po prostu
zrezygnowała. Zdobywanie wykształcenia i robienie kariery zawsze stały na pierwszym planie. Ale adoptowanie dziecka to
sprawa, której nie chciała odkładać na później.
Odczuwała silną potrzebę, niemal fizyczną, by zostać matką, wychowywać i kształcić dzieci, dawać im miłość i
okazywać wyrozumiałość. Była wystarczająco inteligentna i świadoma swojej osobowości, by zdawać sobie sprawę, że ta
głęboko zakorzeniona potrzeba powstała, przynajmniej po części, z niemożności poczęcia dziecka z własnej krwi i ciała.
Ponosiła winę za swoją bezpłodność, która wynikła z niewybaczalnej głupoty, popełnionej przed wielu laty. Poczucie
winy sprawiało, że znosiła swój los o wiele gorzej, niż gdyby to natura uczyniła ją jałową. Była bardzo trudnym dzieckiem,
wychowywanym przez rodziców alkoholików i brutali, często bitym, które doświadczyło pokaźnej dawki tortur psychicznych.
Zanim skończyła piętnaście lat, była wystarczająco zbuntowana przeciwko rodzicom i całemu światu, by nienawidzić
wszystkich, a zwłaszcza siebie. W najmroczniejszym okresie swego pogmatwanego, pełnego męki dojrzewania zaszła w ciążę.
Przerażona, straciła głowę; nie miała do kogo zwrócić się o pomoc. Próbowała ukryć swój stan, nosząc szerokie pasy,
bandażując się elastycznymi opaskami oraz ograniczając jedzenie do minimum, by nie przybierać na wadze. To spowodowało
komplikacje, czego omal nie przypłaciła życiem. Dziecko urodziło się przedwcześnie, ale zdrowe. Oddała je do adopcji i przez
parę lat nie myślała o tym zbytnio. Świadomość, że stała się bezpłodna, nie była dla niej dramatem; pragnienie posiadania
dziecka miało pojawić się później. Dzięki Grace Mitowski, psychologowi dziecięcemu, pracującej społecznie przy sądzie dla
nieletnich, Carol całkowicie zmieniła swoje życie. Nauczyła się lubić siebie i wiele lat później zaczęła żałować, że przyczyniła
się do swojej bezpłodności.
Uznała adopcję za najodpowiedniejszy sposób rozwiązania problemu. Mogła przybranemu dziecku dać tyle miłości co
własnemu. Wiedziała, że będzie dobrą i troskliwą matką, i pragnęła tego dowieść — nie tyle światu, ile sobie.
O’Brian podniósł wzrok znad podania i uśmiechnął się.
— To naprawdę świetnie wygląda — powiedział, wskazując formularz. — Naprawdę, jest wspaniałe. Nie każdy, kto
składa u nas podanie, ma takie kwalifikacje.
— Miło mi, że pan to mówi — podziękował Paul.
O’Brian potrząsnął głową.
— Stwierdzam tylko fakty. Jestem pod wrażeniem.
— Dziękuję panu — odezwała się Carol.
O’Brian odchylił się do tyłu, splótł ręce na brzuchu i powiedział:
— Mam jednak parę pytań. Jestem pewien, że zada mi je komisja rekomendacyjna, więc jeśli teraz uzyskam
4 / 72
450827292.005.png
Dean R. Koontz - Maska
odpowiedzi, zaoszczędzę państwu późniejszych konsultacji.
Carol zesztywniała.
O’Brian najwidoczniej zauważył jej reakcję, bo szybko dodał:
— O, to nic istotnego. Naprawdę. Proszę mi wierzyć, nie zadam państwu nawet połowy pytań, jaką zwykle stawiam
zgłaszającym się do nas parom.
Pomimo zapewnień Carol pozostała spięta.
Za oknami niebo stawało się coraz ciemniejsze; chmury zmieniały kolor z szarego na niebieskoczarny i opuszczały się
nisko nad ziemię.
O’Brian obrócił się w fotelu do Paula.
— Doktorze Tracy, czy powiedziałby pan o sobie, że jest pan człowiekiem sukcesu?
Paul wydawał się zaskoczony pytaniem. Zamrugał i odparł:
— Nie wiem, co ma pan na myśli.
— Jest pan kierownikiem katedry języka angielskiego w college’u, prawda?
— Tak, ale na ten semestr wziąłem urlop naukowy. Zastępca przejął większość moich obowiązków. Innymi słowy,
byłem odpowiedzialny za katedrę przez ostatnie półtora roku.
— Czy nie jest pan za młody na to stanowisko?
— W pewnym sensie tak — przyznał Paul. — Widzi pan, to raczej niewdzięczne stanowisko: dużo pracy, mało
satysfakcji. Moi starsi koledzy z wydziału chytrze wmanewrowali mnie w tę funkcję, by uniknąć mało satysfakcjonującego
zajęcia.
— Jest pan skromny.
— Nie, mówię prawdę. Nie przywiązywałem do tego większej wagi.
Carol wiedziała, że jest skromny. Przewodniczący rady wydziału to zaszczytne stanowisko. Rozumiała jednak, że Paul
pomniejsza jego znaczenie; został zbity z tropu przez O’Briana określeniem — człowiek sukcesu. Ona też poczuła się
nieswojo. Nie przypuszczała, iż długa lista osiągnięć może świadczyć przeciwko nim.
Za oknami błyskawica przecięła zygzakiem niego.
Wciąż zwracając się do Paula, O’Brian kontynuował:
— Jest pan także pisarzem.
— Tak.
— Jest pan autorem cieszącego się powodzeniem podręcznika z literatury angielskiej. Napisał pan tuzin monografii na
różne tematy i opisał historię naszego okręgu, a także dwie książki dla dzieci, jedną powieść...
— Powieść odniosła taki sukces, jak koń próbujący chodzić po linie — rzekł Paul. — Krytyk z „New York Timesa”
napisał, że stanowi „wspaniały przykład akademickiego zadęcia, przeładowania tematami i symbolami, fatalnego braku treści i
jakiejkolwiek linii narracyjnej, odznaczającego się naiwnością kogoś, kto mieszka w wieży z kości słoniowej”.
O’Brian uśmiechnął się.
— Czy każdy pisarz potrafi zacytować złe recenzje?
— Przypuszczam, że nie. Ale to wryło mi się w pamięć, bo zawiera nieprzyjemną dawkę prawdy.
— Pisze pan następną powieść? Czy dlatego wziął pan urlop naukowy?
Paul nie był zaskoczony pytaniem. Zrozumiał taktykę O’Briana.
— Tak, rzeczywiście, piszę nową powieść. Ta wreszcie będzie miała jasny wątek. — Zaśmiał się, pomniejszając
wartość swojego pisarstwa.
— Jest pan również zaangażowany w pracę społeczną.
— Nie za bardzo.
— Mówię poważnie — nie zgodził się z nim O’Brian. — Fundacja szpitala dziecięcego, samorząd lokalny, rozdział
stypendiów w college’u; oczywiście oprócz stałych zajęć i pisania. I nadal pan uważa, że nie jest człowiekiem sukcesu?
— Nie sądzę. Działalność społeczna to tylko parę spotkań w miesiącu. Nic wielkiego. Robię i tak niewiele, biorąc pod
uwagę moje udane życie. — Paul przesunął się na skraj fotela. — Może obawia się pan, że nie będę miał czasu dla dziecka?
Jeśli to pana niepokoi, proszę się dłużej nie martwić. Znajdę czas. Ta adopcja znaczy dla nas bardzo dużo, panie O’Brian.
Oboje bardzo pragniemy dziecka i jeśli zostanie nam przyznane, z pewnością nie będziemy go zaniedbywać.
— O, jestem tego pewien — szybko powiedział O’Brian, unosząc dłonie w pojednawczym geście. — Nie o to mi
chodziło, z pewnością nie. Jestem po państwa stronie. — Odwrócił twarz w stronę Carol.
— Pani doktor Tracy, a pani? Czy uważa się pani za kobietę sukcesu?
Błyskawica znów przecięła pancerz chmur, tym razem bliżej. Miało się wrażenie, że uderzyła nie dalej niż dwie
przecznice od nich. Huk pioruna zatrząsł szybami w oknach.
Tę przerwę Carol wykorzystała na przemyślenie odpowiedzi i doszła do wniosku, że O’Brian oceni otwartość wyżej
niż skromność.
— Tak. Mogę powiedzieć, że jestem kobietą sukcesu. Zaangażowałam się w parę społecznych akcji
zapoczątkowanych przez Paula. Biorąc pod uwagę mój wiek, odnoszę sukcesy zawodowe, prowadząc praktykę psychiatryczną.
Gościnnie wykładam w college’u, gdzie mam regularne zajęcia. Prowadzę też, pod kątem habilitacji, badania nad dziećmi
autystycznymi. Latem pielęgnuję mały ogród warzywny, a w zimowe miesiące zajmuję się robótkami dziewiarskimi, i nawet
myję zęby trzy razy dziennie, każdego dnia, bez wyjątku.
O’Brian roześmiał się.
— Trzy razy dziennie, tak? Och, pani jest zdecydowanie kobietą sukcesu.
Ciepłe brzmienie jego śmiechu przywróciło Carol pewność siebie.
— Jestem przekonana, że rozumiem pana wątpliwości. Obawia się pan, byśmy nie oczekiwali zbyt wiele od naszego
dziecka.
— Właśnie — powiedział O’Brian. Zauważył jakąś nitkę na rękawie i strzepnął ją. — Rodzice — ludzie sukcesu —
5 / 72
450827292.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin