Anioły w technikolorze.doc

(40 KB) Pobierz
Anioły w technikolorze

Anioły w technikolorze

Michael, Gabriel, Dudley, Al


Monika Sznajderman

 

 

Na skutek obcowania od stuleci z ludźmi aniołowie upodobnili się do nich.



To nie przypadek, że właśnie do redakcji pisma „National Mirror” („Narodowe Zwierciadło”, „Zwierciadło Narodu” – zwierciadło, w którym przegląda się naród) dzwoni pewna starsza pani z informacją, że zamieszkał u niej prawdziwy, obdarzony skrzydłami anioł o imieniu Michael. Tak zaczyna się pełen wdzięku film Nory Ephron „Michael” z Johnem Travoltą w roli tytułowej. No, może niezupełnie tak, ale prawie.
Nie przypadek, bo film o aniele ukazującym się redaktorom „Zwierciadła Narodu” w idealny sposób odzwierciedla stan dzisiejszej potocznej religijnej świadomości. Wskutek przedziwnej ewolucji (a może raczej cykliczności?) kultury – tu akurat w jej wersji amerykańskiej i popularnej – jesteśmy świadkami narastania fali „wrażliwości mirakularnej”, która umieszcza anioła w jednej gablocie obok innych cudownych zjawisk i dziwów natury: latających spodków, psów, które umieją mówić i spadających z nieba kamieni.

Tysiące objawień
Powrót aniołów jest rzeczywiście imponujący: w filmach, telewizyjnych serialach, dzisiejszej odmianie jarmarcznej literatury, komiksach; w Internecie i tekstach rockowych piosenek (renesans wiary w anioły zauważyli zresztą także teologowie). „W takim stopniu, w jakim aniołowie wywędrowali z życia Kościoła, powracają oni, jak się zdaje, przez tylne drzwi pojętej w najszerszym sensie, zainteresowanej religią opinii publicznej” – pisze na przykład niemiecki teolog Karl Nientied. Jeszcze Wenders w „Niebie nad Berlinem” widział swoje anioły w postaci bezrobotnych – niepotrzebnych i marginalnych. Jego anioły należą jednak do ostatnich z gatunku zapomnianych. Dzisiaj anielska obecność stała się obecnością powszednią. W ten nieoczekiwany sposób współczesna popularna amerykańska kultura – kultura przede wszystkim protestancka! – przywraca to, co, jak sądził Jerzy Nowosielski, bezpowrotnie i ze szczętem wyrugował niegdyś właśnie protestantyzm: wiarę w ingerencję anioła w empiryczną egzystencję człowieka. Po wiekach bezdyskusyjnej dominacji w kulturze diabła, wiekach, które lekceważony, zinfantylniały i kiczowaty anioł spędzał u wezgłowia dziecinnego łóżeczka, opuścił on ów dziecięcy pokój, by stać się codziennym towarzyszem dorosłego. Dzisiaj tysiące ludzi na co dzień widują anioły i te tysiące pragną głosić o nich innym – na łamach książek i pism, a także działając w ramach licznych zajmujących się aniołami instytucji. 
Współczesny anielski świat, ten znany nam z kina i popularnej literatury, daleki jest od jednorodności. Wydaje się, że istnieją trzy najważniejsze rodzaje bytów subtelnych (choć o ich subtelność można by się spierać...). Pierwszy (i najrzadszy z nich, pojawiający się wyjątkowo, bo wymaga to twórczej reinterpretacji biblijnej historii) to zły anioł (nie Lucyfer!). Takim klasycznym złym aniołem jest na przykład Gabriel z intrygującego filmu Gregory Widena „Armia Boga” („God’s Army”; w roli Gabriela Christopher Walken), anioł zazdrosny o miłość, jaką Bóg żywi do człowieka, w gruncie rzeczy opuszczony i rozżalony (wychodząc poza krąg kina, spotykamy go też na przykład jako Lelanda w powieści „Na pastwę aniołów” Jonathana Carrolla, pisarza świadomie i sprytnie wykorzystującego aktualnie żywe w kulturze masowej wątki). Idea, że z natury swej Bogu bliższy jest człowiek aniżeli anioły, istniała zresztą w wielu tradycjach religijnych. Film Gregory Widena jest współczesną, popularną wariacją na temat dalszego ciągu biblijnej historii – kolejnego buntu aniołów. Oto odnaleziony zostaje nieznany dotąd 23. rozdział Apokalipsy, w którym opisano, toczącą się także na Ziemi, drugą wojnę aniołów. Część z nich pozazdrościła bowiem człowiekowi Bożej miłości i postanowiła go zniszczyć. Ale nie tylko owa miłość jest przedmiotem anielskiej zazdrości – także darowana człowiekowi dusza i możność wyboru między dobrem a złem.
„Potem ujrzałem anioła, zstępującego z nieba, który miał klucz od Czeluści i wielki łańcuch w ręce. I pochwycił smoka, Węża starodawnego, którym jest diabeł i szatan, i związał na tysiąc lat. I wtrącił go do Czeluści...” Innym rodzajem popkulturowego anioła jest anioł walczący z siłami zła, które zagrażają istnieniu świata. Takiego właśnie anioła spotykamy w filmie Alana Smithee’a „Gniew Aniołów” („Raging Angels”), w którym przybywa on na odsiecz ludziom bezbronnym wobec mocy szatana. Grzechem byłoby nie zauważyć przy okazji, w jak ciekawy, charakterystyczny dla new age’owej symboliki sposób w postaci tego anioła zjednoczyły się wszelkie możliwe ikonograficzne wątki, z jakich korzysta dzisiaj wyobraźnia popularna, by wizualizować zjawiska cudowne. Najpierw widzimy spływającą z nieba błyskawicę, płomień, jaśniejące oślepiającym blaskiem słońce, które łączy w sobie pochodzenie boskie (biblijne) z kosmicznym (w wersji science fiction); wkrótce zaś potem wyłania się z tego światła, ukształtowana zgodnie z tradycyjną angelologiczną konwencją ikonograficzną, postać młodzieńca w złotej szacie, ze złotymi skrzydłami i złotymi włosami: Archanioł Michał walczący ze smokiem z obrazów Bartolomeo Bermejo lub Bernardino Zenale (nawiasem mówiąc, smok też podobny).

Anioł, superman, batman
Skądinąd wiadomo, ze tego typu anioły pełnią dokładnie tę samą funkcję, jaką przypisuje się dzisiaj również amerykańskim superbohaterom: „Superman, Człowiek-Pająk, Kapitan America i inni przedstawiciele tego gatunku zdecydowanie mają w sobie coś anielskiego – z dużą intuicją zauważył w rozmowie z Rexem Hauckiem amerykański pisarz i malarz Malcolm Godwin. – Wszyscy oni niezłomnie trwają po stronie dobra. Faktycznie są współczesnymi odpowiednikami trzynastowiecznych aniołów z kościelnych fresków”.
Dziś trudno już o prawdziwie numinotycznego karzącego anioła z tradycji judeochrześcijańskiej; anioła, który był groźnym aspektem Boga (choć w pewnym stopniu spełniają jego rolę mroczni, walczący aniołowie-Batmani, jak ten z filmu Smithee’a). Przeważają anioły piękne i łagodne lub, nader często, po prostu uczłowieczone – anioły towarzysze, opiekunowie, stróże; anioły, których najbardziej potrzebuje i do których tęskni w „czasie marnym” współczesny człowiek. O ile złe anioły (i anioły karzące) są domeną horrorów, o tyle ich mniej lub bardziej oleodrukowi bracia pojawiają się zazwyczaj w komediach bądź melodramatach. W amerykańskiej popkulturze obserwuje się wyraźny renesans postaci Anioła Stróża, ale w nieco zmodyfikowanej postaci. Ten Nowy Anioł („Angelus Novus”, jak go, za Rilkem, nazywa Walter Benjamin) to dzisiaj często anonimowy mieszkaniec wielkiego miasta, bardziej powiernik ludzi niż wysłaniec bogów. Ludzki i współczujący, ciekawy jest świata i człowieka. To nie przypadek, że zarówno w poświęconej aniołom popularnej literaturze, jak też w filmach, anioł pojawia się zazwyczaj w codziennym, najzwyklejszym otoczeniu: w szpitalu i burdelu, w hotelu i na meczu. Chętnie odwiedza kawiarnie i rockowe koncerty i równie chętnie omija kościoły, wybierając raczej miejsca, w których wre życie. Być może zazdrości swoim dawno upadłym braciom tej jednej, godnej pozazdroszczenia chwili, zanim na zawsze zamknięci zostali w kręgu ciemności. Sam również chce upaść i swym upadkiem towarzyszyć człowiekowi. Chce zejść jak najniżej i w sposób równie symboliczny co dosłowny zanurzyć się w ziemskim, fizycznym bycie. „Tak bardzo czekałem na tę chwilę” – powie z zachwytem, leżąc na śniegu, czarnoskóry anioł Dudley w filmie Penny Marshall „Żona pastora” („The Preacher’s wife”) chwilę po swoim zejściu na ziemię.
W „Rezerwowym Aniele Stróżu” („Angels Outfield”) Williama Deara chłopiec-sierota prosi Boga o to, by otoczył opieką i obdarował zwycięstwem jego ulubioną, acz niefortunną drużynę baseballową, występującą pod nazwą Aniołowie. Bóg wysłuchuje dziecięcej modlitwy i zsyła zawodnikom ich anioły, widzialne tylko dla chłopca. Te anioły to zwiewne kobiece postaci w bieli, jakby wyjęte z obrazów Fra Angelica, podczas gdy Anioł Stróż chłopca – choć także obdarzony skrzydłami – przypomina na wskroś ziemskiego mężczyznę w baseballowej czapeczce. Na imię ma Al. Anielski wpływ sprawi, że wkrótce nastąpi swoiste przebóstwienie człowieka, że z niego samego wyzwolony zostanie anioł.
Anielskość wydobywa z głębi człowieczej natury także Dudley, który sam jest ucieleśnionym dobrem, wdziękiem i nieskazitelną urodą (nic dziwnego, skoro gra go Denzel Washington), również – podobnie jak Al u Deara, anioły Wendersa i wiele innych pojawiający się przede wszystkim dzieciom i tylko przez dzieci po swym odejściu zapamiętany. Dudley przypomina po prostu ludziom, że istnieją takie rzeczy jak sprawiedliwość, miłość i wiara. Przywraca Bogu jego kapłana i w bardzo konkretny sposób ratuje zagrożoną kryzysem rodzinę. Na wskroś ludzką miłością i szczęściem zajmują się też aniołowie w dwóch filmach o jednym i tym samym polskim tytule „Anioł Stróż” (pierwszy z nich – tytuł oryg. „Lover’s knot” – jest dziełem Pete Shanera, drugi zaś, „Les Anges Gardiens”, to francuski obraz Jeana-Marie Poire z Gerardem Depardieu w roli głównej). Do cudownego połączenia dwojga ludzi doprowadza wreszcie – i na tym kończy swą ziemską misję – Michael-Travolta.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że na skutek obcowania od stuleci z ludźmi aniołowie upodobnili się do nich. Człowieczeństwo jest widocznie swego rodzaju chorobą, i to chorobą zaraźliwą. Miłość do spraw doczesnych, do ziemskich przyjemności, przybierające realny kształt pragnienie cielesności – to cechy, które wyróżniają dzisiejsze anioły (współczesne sacrum podlega nieubłaganemu procesowi materializacji, zauważył Umberto Eco...) Bo czy można być bardziej ludzkim i cielesnym od gburowatego Travolty w scenie, gdy po raz pierwszy objawia się bohaterom i, schodząc na dół po piwo i papierosy, drapie się w najbardziej nieprzyzwoity sposób (choćby nawet obdarzony był imponującymi anielskimi skrzydłami i umiał czynić cuda); albo gdy z apetytem, wielce nieapetycznie je; albo gdy uwodzi kolejne kobiety i w kolejnych motelowych pokojach spędza z nimi noce? Tak, niebiańsko pachnący ciasteczkami Michael (bohaterom ten zapach przywodzi na myśl dzieciństwo; nawiasem mówiąc, zabawny Roberto Benigni – diabeł w wyreżyserowanym przez siebie filmie „Diabli mnie biorą” – ma jedną słabość – niepohamowane pragnienie bajaderek...), uwielbiający walczyć – nieistotne, w knajpie czy na łące z bykiem, wiecznie spragniony piwa, smacznego jedzenia, miłości, „zapachu ziemi”, samej, jednym słowem, esencji „ziemskości”, jest na wskroś cielesny. Całkiem więc zrozumiałe, że przypisuje sobie autorstwo Psalmu LXXXV („Tylko że wtedy one nie były jeszcze numerowane”), który o tym między innymi mówi, że „Prawda z ziemi wyrośnie...” 






 



 

 

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin