Powstanie W=wskie .doc

(846 KB) Pobierz

Powstanie Warszawskie  : SIERPIEŃ-WRZESIEŃ 1944

Jest 30 września 1987 roku. Trzy dni wcześniej zebra­liśmy się jak zwykle w kościele Świętego Michała na mszy świętej, potem w Parku Dreszera, potem na Dwor­kowej. Za każdym razem nasza grupa przerzedza się. Przyjdzie i taki dzień, kiedy nie stawi się nikt.

 

Czy tamto, co się wtedy STAWAŁO, może rozpłynąć się razem z nami? Liczby rocznic zmuszają do porządkowa­nia zblakłych notatek. Czas biegnie, znani i nieznani z imie­nia czy pseudonimu wciąż próbują pisać. Każdy z zapisów jest inny. Wielekroć niszczyłam pokreślone kartki, nie znaj­dując w słowach nic ze słonecznego sierpnia, z września o chłodnych nocach i upalnych południach. Było nas wielu, nieśliśmy własny los, każdy inaczej w tym samym. Pamięć jątrzy tamtymi dniami, każdą godziną, a słowa wydają się miałkie, nieprawdziwe. Jednakże przeżyło się i chyba trze­ba pozostawić ślad Tamtego, które nie może rozwiać się wraz z nami. Ufam, że przyjdzie czas, a nasze relacje posłu­żą komuś do stworzenia wielkiego dzieła o powstaniu war­szawskim.

                                                                                                  ***

Była więc przede wszystkim nadzieja i było oczeki­wanie. Wejdą. Muszą wejść, niemożliwe, żeby nie weszli. Ze szczytów wysokich bloków patrzyliśmy za Wisłę. Tam jed­nak, widać, myślano inaczej. W rachubach i planach nie liczyły się nasze nadzieje, a nam obce były zawikłane węzły politycznych dróg. Ufaliśmy, spełniając swój obowiązek.

Rok, pięć, dwadzieścia, trzydzieści lat i tak dalej od czasu, gdy w gromadzie osamotnionych, ciężko chorych ludzi znalazłam się na półzgniłej słomie w stajni na Służewcu. Owa stajnia staje przed oczami najwyraziściej ze wszystkich uprzednio przepełnionych faktami dni. Od niej zaczęła się samotność. Nikt, kto nie leżał wtedy w stajni, nie może jej pojąć. Gorączka, majaki, zaduch, zimno, wszy. Le­żący patrzył samotnie w twarz swojego losu, o którym nic nie wiedział. Porał się ze zdumieniem, z poczuciem własnej niepotrzebności, z zawodem, z obawą przed życiem, z bó­lem fizycznym, na który nie było ratunku, z doznaniem pustki. Pustkę odczuwało się mocno, może dlatego, że leże­liśmy ciasno upchani. Ranny obok rannej. Smród kału, mo­czu, ropy, wilgotnej odzieży. Niemrawe pogwarki o jedze­niu i o naszych dowódcach.

Stopniowe znikanie z zasięgu wzroku służby sani­tarnej. Nieliczni kusztykający ranni, którzy próbowali temu lub owemu podsunąć naczynie zaimprowizowane jako basen czy kaczka. Głosy Niemców. Zupa, którą przywozili w olbrzymim kotle, ich dobroduszna wyższość, gdy zachę­cali do jedzenia. Ich wstrętny rechot. Gdybyśmy nawet chcieli i mogli jeść, nie było w czym, jak, kto podałby miskę, jeśli znalazłaby się jakimś cudem. Świadomość, że wciąż trzeba lękać się samolotów, tym razem radzieckich. Znajdujemy się na terenie niemieckim, dlaczegóżby więc

te koszary nie miały zostać zbombardowane? Ktoś powie­dział, że mają nas tutaj najpewniej rozstrzelać. Ktoś inny zapewniał, że wywiozą nas do ukrytego w Warszawie kre­matorium.

Być może nawet Niemcy, choćby niektórzy, chcieli nam pomóc, bo w nieskończoność, stale od nowa spisywali personalia. Podkreślali, wmawiali nawet rubrykę: „cywil­ny". Przekonywali, by indagowany podawał, że znalazł się wśród rannych przypadkiem, że ani na chwilę nie myślał o zostaniu żołnierzem. Większość kobiet, dziewcząt i lżej rannych, mogących poruszać się choć trochę o własnych siłach ulegało, potwierdzało swoją „cywilność".

Patrzyliśmy na nich z nieukrywaną pogardą. Wciąż jeszcze trzeba było bronić już nie Sprawy jako takiej, ale oso­bistej godności. Pozostało nam tylko jedno: poczucie soli­darności i wierność poległym kolegom. Nic poza tym. Do­minowało przekonanie, że dzieje się coś sprzecznego z lo­giką. Nie wolno przeżyć swojej grupy. Ich nie ma, co robię więc tutaj, w stajni na Służewcu, w gromadzie obcych nawet z twarzy ludzi? Ci, którzy zniknęli, byli najważniejsi. Byli życiem, jakże więc żyć bez życia? Jedynie przyznawanie się do nich mogło dać cień ulgi. Rubryka, powtarzana uparcie, że zostało się ranną w akcji, jako żołnierz, wracała ich w pe­wien irracjonalny sposób, dawała „twarz". Kto zeznawał inaczej, tracił ją bezpowrotnie. Rosło zdumienie. Ci odważni, dotąd wspaniali ludzie za cenę, czego właściwie, wypierają się w naszej przytomności własnej osobowości, odwagi, którą nam imponowali. Kłamią bezczelnie w imię czego, po co? Co ich jeszcze czeka w życiu, z którego nic nie zostało?

Trudno jest pisać o Powstaniu, bo mieści się ono nie w kategorii faktów, jak zwykło się obecnie sądzić, ale w dziedzinie doznań i związków emocjonalnych. Dopiero po la­tach wiem, że w stajni służewieckiej rozpoczęła się obcość, że wlecze się aż do dziś. Nieogarniony obszar obcości, jak morze, w którym znalazł się samotny pływak, z góry skazany na przegraną. Choćby nie wiadomo jak wspaniale pływał, nie ma szans. Jego sztuki nie mierzy się bowiem kryteriami umiejętności, sprawności, lecz racjami sensu czy bezsensu prowadzonej akcji.

Czy rzeczywiście podobnie czują wszyscy żołnierze, którym los kazał przeżyć klęskę? Spotyka się ich okazjonalnie i sporadycznie, najróżniejszych. Wielu wynosi się swymi do­konaniami wtedy, wielu dekoruje pierś. Niezależnie czy mó­wią prawdę, koloryzują, czy wręcz kłamią, zazwyczaj słowa ich budzą zdziwienie lub niesmak Niektórzy całkiem znośnie się urządzili, niektórzy doczekali wysokich stanowisk i uzna­nia, są i tacy, którzy piastują rządowe stanowiska. Są i tacy, którzy opluwają tamte dni. Spotyka się chorobliwe oznaki oburzenia, krytyki, nagany. Jest i milczenie, ucieczka od pamię­ci, wyrzekanie się sierpnia i września, jakby tych miesięcy wcale nie było. Rejestratorzy, politolodzy, historycy, oceniacze z punktu widzenia układów i strategii, najróżniejsi. A wszys­tko to nieprawda. Jedno słowo, urywek melodii, prawie nic, a rozmówcy natychmiast wracają w przestrzeń doznań jedy­nych dla każdego z osobna, niepowtarzalnych. Każda wersja o powstaniu musi więc być inna, bo poszczególny los był inny, inny zakres przeżyć, bo nie ma takich samych ludzi.

I jeszcze jedno: najważniejsi dla każdego znikali. Wtedy, w stajni wiedziałam, że moi kochani zginęli. Jakiekolwiek więc miało być życie, o ile będzie, nie znajdę w nim niepowtarzal­nych związków. Zostałam w obcym świecie, pozbawionym najcenniejszych wartości, o których przyszłość nie ma pojęcia.

Gdy powiedziałam w domu, że najpewniej nikt z nas nie przeżyje powstania, że jeśli Rosjanie nie wejdą szybko, akcja jest z góry przegrana, moja babcia uniosła się oburzeniem. Babcia wierzyła w cuda, w sprawiedliwość dziejową i w bohaterstwo. A ja słyszałam opinie dowódców, stenografowałam jedno z posiedzeń.

Nie mam pojęcia na jakiej ulicy i w lokalu jakiej szkoły zebrała się grupka pracowników różnych komórek podziemnego sztabu, czekając na przydziały do Akcji. Była to przestronna klasa lekcyjna, siedzieliśmy ciasno upchani w ławkach. Od tej chwili podlegamy innej władzy, mamy się zgłaszać pod dane adresy i wypełniać rozkazy nie­znanych szefów. Nie ukrywano, że perspektywy są złe. Większość zgromadzonych składała się z ludzi w sile wieku, z mężczyzn mających wyższe wykształcenie, zawód, rodziny. Byli to oficerowie rezerwy. Dziewcząt podobnych mnie naliczyłam kilka.

Następnego dnia, a może jeszcze tego samego, po południu poznałam komendantkę Enę. Koniec lipca, narożny dom przy Polnej, za oknem rozciągało się Pole Mokotowskie pocięte działkowymi ogródkami. Ścieżką prze­chadzała się Iza. Przed dwoma tygodniami wróciła z Pawia­ka i straciła wszelkie kontakty. Czekała na decyzję komen­dantki, której miałam przedstawić jej kandydaturę. Ena siedziała na biedermaierowskiej kanapce, w fotelu, obok Haluta, ja na baczność meldowałam się przepisowo, zasko­czona formą wojskowego drylu. Nie używano go w szta­bowej grupie, przeciwnie, dla wymogów konspiracji wymagano od łączniczek jak najbardziej cywilnego sposobu bycia, ubierania się, składania raportów. Najbliższa rodzina nie miała prawa wiedzieć, że jesteśmy zaangażo­wane, należało mieć dla niej wersję najbardziej prawdo­podobną. Moja składała się z pracy w kancelarii adwokata. Przynosiłam do domu pobory, a w lokalu, w którym szyfrowałam, było sporo prawniczej literatury. Podczas przerw w pracy czytałam ją, zapoznając się z niektórymi paragrafami i fachowymi terminami. Obecnie maska spadła. Można pożegnać bliskich, można nawet powiedzieć w domu, że idzie się „na powstanie".

Oczywiście, że się cieszyłam. Dotychczas uwierała konspiracja, stałe udawanie, że te sprawy, którymi żyją ró­wieśnicy, nic mnie nie obchodzą. Czy cieszyłam się również na śmierć, którą przewidywało się najpewniej? Próbo­wałam o tym nie myśleć. Byłam głęboko wierząca i, zdawa­ło się wtedy, przygotowana wewnętrznie na wszystko.

Smak strachu poznałam dopiero, gdy po siedemnas­tej rozszalały się kule na ulicy Grażyny. Siedziała nas w gma­chu „Społem" ponad setka ludzi. Nie mieliśmy broni, to chłopcy walczyli i umierali, nam pozostało czekać na wynik ich akcji i zależnie od tego podjąć obowiązki. Bezczynne

czekanie w centrum śmierci podniosło włosy na głowie. Słychać było wrzask Niemców, grzmot ich salw, pojedyncze serie naszych.

W gmachu „Społem" powstanie zaskoczyło wielu urzędników. Niektórzy zwierzyli, że mają przydziały do in­nych dzielnic miasta, niektórzy w ogóle nie zetknęli się z konspiracją. Namawiałam koleżankę, znaną jeszcze ze szkoły, urzędniczkę „Społem", żeby przystąpiła do nas. Wy­minęła propozycję unikiem. Niepokoiła się o swoich, chciała za wszelką cenę wrócić do domu, mieszkała w okolicy. Do dziś nie mam pojęcia, czy przeżyła powstanie, co się z nią stało. Wieczorem, podczas wspólnej kolacji już jej nie spostrzegłam.

Było jeszcze zupełnie jasno, długo przed kolacją, gdy mój żołądek odmówił posłuszeństwa. Zaczęłam wędrować do ubikacji. Nie mogłam opanować gastrycznych sensacji, skulona siedziałam na klozecie, kule strzaskały szyby, roz­darły dyktę kabinek, szyły nad głową. O takich sprawach na ogół powstańcy nie wspominają, nie zwierzają ich nawet w cztery oczy. A ja się bałam. Byłam ogarnięta obłędnym strachem. Przerażała wrzawa potyczki, która toczyła się tuż na ulicy i beznadziejne czekanie na rozwój wypadków, bier­ność, bezczynność.

Kiedy jednak wezwano na ochotnika dziewczyny, które przebiegną na drugą stronę ulicy, do rannych, zgło­siłam się dopiero trzecia z kolei. Nie miałam pojęcia, w jaki sposób mogłabym pomóc. W torbie znajdowały się tylko dwa opatrunki osobiste, nic więcej, wiedziałam też, że nie starczy mi sił, aby dźwignąć bez noszy dorosłego mężczyznę. Ulicę przeskoczyła komendantka Ena, na jej znak pobiegnie Iza, dopiero potem w razie czego ja. Stałyśmy z Izą w bramie, obok nas pobladły wartownik. Trzymał w dygoczących rękach karabin, nie wiem jednak, czy miał do niego naboje. Widziałam, jak pociski tłuką kamienie tuż obok łydek Eny, jak krew zabarwiła jej skar­pety. Już. Skryła się pod przeciwległą bramą, odwróciła ku nam, dając znak, aby czekać. Na jej czole także dostrzegłam krew. I wtedy przestałam się bać. Żołądek uspokoił się, wie­działam, że jeżeli komendantka każe skakać za sobą albo przebiegnę, albo trafią z bunkra obok. Nic innego nie może się zdarzyć. Wszystko wydało się lepsze niż dotychczasowa bezczynność.

Za chwilę chłopcy ukryci w krzakach przeciwległej willi zawołali, byśmy cofnęły się do wnętrza budynku. Gestem pokazali nam, że jeden z rannych nie żyje, drugiego przeprowadzą, gdy pozwoli na to sytuacja. Może w tym czasie zdobędą gmach szkoły przy Kazimierzowskiej, może bunkier, marzyła Iza. Co do mnie, liczyłam tylko na zapada­jącą ciemność. Bunkier i szkoła pluły ciągłym ogniem. Komendantka również teraz nie może wrócić, trafią ją nie­chybnie, celnie już wstrzelani w ulicę. Od podwórza stoczył się po nasypie łącznik. Zaprowadziłam go do pokoju, w któ­rym siedział samotnie komendant Wojtek. Uchylając drzwi, zdążyłam dostrzec jego pochyloną nad biurkiem sylwetkę. Pośrodku biurka czerniał pistolet.

Drobny zrazu deszczyk przeszedł w ulewę, podwó­rze wysypane szutrem tonęło w wodzie, zdawało się, że słota przyciszyła grzechot kanonady. Odszukałam mojego szefa, porucznika Pasa. Trzeba być w pobliżu, gotowa na każde zlecenie. On jednak niczego nie polecał, czynił wrażenie stroskanego. Czas dłużył się, był już mrok Wróciła komendantka, dwaj żołnierze przyprowadzili rannego.

 

Położyłyśmy go z Izą na ławie w jakiejś poczekalni, nie­znana dotąd dziewczyna opatrzyła przestrzał uda. Miał szczęście, wiązadła i nerwy były nieuszkodzone, on jednak narzekał trochę, może pragnąc wzbudzić zainteresowanie, bo prawił nam również komplementy. Był to prymitywny chłopak, „rodem z Pragi", ze swadą odgrażał się Niemcom, obiecując im pomstę za okaleczenie. Udawał zucha i nucił trochę fałszywie „Hej chłopcy, bagnet na broń".

Zajęłyśmy się Eną. Miała „obcierkę" na prawym policzku, a na skroni i wokół oka mnóstwo drobnych czarnych okruszyn, które wbiły się w skórę. Wyciągałyśmy i czyściły te czarne punkty pincetką Izy, próbowałyśmy igłą, przemywałyśmy spirytusem, opatrzyłyśmy też obcierkę na łydce. Wbiegł porucznik Ryś z awanturą. Tyle kobiet na parterze, a w stołówce nie ma komu roznosić kolacji.

„Zaraz zejdziemy", powiedziała spokojnie Ena, „zaraz jak mnie opatrzą".

Ryś, mężczyzna około czterdziestki z początkiembrzuszka, zawstydził się i począł emablować Enę, podziwiać  jej odwagę, prawić czułe słówka. Wydawał się obrzydliwy w swoich umizgach, w łakomym oczekiwaniu na posiłek,który mu podamy. Myślałam o nieznanym poległym....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin