Mortka Marcin - Miecz i kwiaty 02 - Miecz i kwiaty. Tom 2 (2009).pdf

(1127 KB) Pobierz
Mortka Marcin
Miecz i kwiaty t 2
Rozdział pierwszy
KTÓRY TRADYCYJNIE ROZPOCZYNA SIĘ WĘDRÓWKĄ DO TyRU, LECZ TYM
RAZEM ZAKŁÓCA JĄ POJAWIENIE Sią PEWNEGO STAREGO znajomego. Niekoniecznie
przyjaznego
Pasma szarej mgły zazdrośnie przesłoniły brzeg i zlały się z ołowianym niebem niczym złośliwe
mor-twory pragnące zmylić nienawykłych do żeglugi wędrowców. Na pokładzie wielkiej galery
panowała cisza, jedynie fale ustępowały przed ostrym dziobem okrętu z pełnym wzburzenia
sykiem. I to one właśnie, a nie odległy, zatopiony wśród mgieł ląd, przyciągały teraz uwagę
Gastona de Baideaux.
Niedawno pasowany rycerz stał na dziobie okrętu oparty łokciami o burtę i wbijał wzrok w
kotłujące się masy wody.
„Kiedy to odbyłem tę samą podróż? - zapytywał sam siebie w myślach. - Kiedy przybyłem
morzem do Tyru? Dwa miesiące temu? Trzy?"
Im staranniej próbował policzyć dni, tym większe ogarniało go zdumienie. Z rachuby jasno
wynikało, że nie spędził w Ziemi Świętej więcej niż trzech miesięcy, lecz jemu samemu
wydawało się, że od chwili przybycia do Tyru minęły całe lata. Patrzył na swoje pięści, jak
zwykle kurczowo zaciśnięte, ale twardsze, poznaczone bliznami. Co chwila odgarniał włosy
wymykające się spod hełmu, nadal jasne, ale pozbawione dawnego połysku, wyprażone
syryjskim słońcem. Pocierał policzki, wychudłe i zszarzałe od zarostu, przymykał oczy ongiś
roześmiane, pełne życia, teraz zetlałe, pociemniałe.
Nigdy dotąd nie sądził, że można się tak bardzo zmienić w tak krótkim czasie.
„Jestem innym człowiekiem - pomyślał po raz setny. - Całkiem innym".
Nie mógł oderwać wzroku od rozcinanych dziobem okrętu fal, kotłujących się i syczących.
Żaden inny widok nie oddałby jego nastroju tak doskonale. Żaden inny nie podkreśliłby tak
bardzo chaosu panującego pośród jego myśli. Z szaroburej kipieli wyłaniały się twarze, niektóre
wzburzone, inne smutne, zrozpaczone, nienawistne. Vi-vienne de Grenier. Adalbert. Balian z
Ibelinu. Robert de Sabie. Ismail ibn Abdul. Joscelin de Royes.
Vivienne de Grenier.
Gaston poczuł nagły skurcz w sercu i odwrócił załzawione oczy ku horyzontowi skrytemu za
szklistymi, nieruchomymi wodami. Słońce, które wychynęło zza postrzępionych, zimnych
chmur, powlekło je srebrzystym blaskiem, równie bezdusznym i obojętnym jak błysk stali.
Czarna bandera zakonu łopotała ze wzgardą.
- Coś mi mówiło, że trzymając się ciebie, robię dobry interes z przeznaczeniem - usłyszał za
sobą. - Anibym jednak przypuszczał, że stanę na dziobie galery szpital-ników jako rycerz barona
Ibelinu.
Vittorio oparł łokcie o okrężnicę i zapatrzył się w blade słońce pochłaniane przez chmury. Blask
na grzbietach odległych fal gasł, lecz nie przestawał jarzyć się w oczach Italczyka, gdy ten
obrzucał towarzysza badawczymi spojrzeniami.
- Nie jesteś rycerzem barona Ibelinu - powiedział sucho Gaston. - Podobnie jak ja. Gdyby
miał nas za takowych, nie pozwoliłby nam odejść.
- Wiesz to ty, wiem to ja - wydął wargi Vittorio. -Nie wiedzą inni, a ja mam zamiar zrobić z
tego użytek. Imię Balian otwiera w tym świecie wiele drzwi.
- W tym świecie nie ma już wielu drzwi.
- O właśnie! - Oczy Vittoria rozbłysły nieco mocniej. - Przyglądam ci się od rana, jak
sterczysz tu na dziobie i wbijasz wzrok w wodę, a od twojej miny solone ryby się psują. Myślę
sobie: „Oho, młody de Baideaux znowu toczy boje z czarnymi myślami". Podchodzę, by się
przekonać, i od razu wiem, że mam rację.
- A co cię to obchodzi?
- Co mnie to obchodzi? - powtórzył Italczyk, prostując się. - Widzisz, Gaston,
zawdzięczam ci sporo. Zaskarbiliśmy sobie wdzięczność barona Ibelinu, zostaliśmy przez niego
pasowani i opatrzeni na drogę, wreszcie zwolnieni z obowiązku walki o Akkę, co, nie ukrywam,
powitałem z wielką ulgą. Oblężenia to kiepski interes, jest coś wart dopiero w chwili przedarcia
się przez mury, co zważywszy na stan umocnień, nastąpi raczej nieprędko. Nosiłbym cię,
chłopie, na rękach, gdyby nie to, że chcesz wrócić do Tyru. Czyli tam, gdzie wszystko się
zaczęło.
- A co jest złego w Tyrze?
- Co złego? - Vittorio odgarnął włosy, złośliwie cisnące się do oczu. - Ano choćby
komandoria templariuszy, którzy z ochotą zacisną nam szpony na gardłach.
- Nie boję się templariuszy.
- Ba, ja też nie. Sęk w tym, że Tyr to miasto niemałe, ale oblężone. Saraceni nie czyhają co
prawda pod samymi bramami, za to blokują wszystkie trakty prowadzące w głąb Outremer.
Trudno będzie uciec, gdy te diabły z czerwonymi krzyżami zechcą nas dorwać i zbawić
rozżarzonymi prętami.
- Nie ma ich tam wielu. Wysłali pod Akkę znaczny hufiec.
- Ja też mam taką nadzieję. A wiesz, czyją matką jest nadzieja?
- Vittorio, ja tam muszę dotrzeć!
- Musisz - znów powtórzył Italczyk. - To też wyczytałem z tych twoich grymasów.
Dlaczego, Gastonie? Inwestycja? Cóż, w to bym raczej powątpiewał. Należysz do tych ludzi,
którzy zdają sobie sprawę z wagi pieniądza dopiero wtedy, gdy zacznie im go brakować. Lęk
przed templariuszami? Brak ochoty, by piąć się na mury Akki? Nie, to też nie wchodzi w
rachubę. Ciebie nie stać na zdrowy rozsądek. A zatem zemsta? Ba, przyklasnął-bym takiej
decyzji, ale coś mi się nie wydaje, by którykolwiek z twoich adwersarzy był teraz w Tyrze.
Chyba że wiesz coś więcej niż ja. A zatem, o zgrozo, pozostaje nam miłość.
- Nie! - parsknął Gaston i odwrócił wzrok ku rufie, za którą śmigały mewy, błyskając
podbrzuszami w nagłych zwrotach.
- Jasne, że nie, jasne... Gaston, wierzę w to, że kiedyś nauczysz się robić mieczem, ale tracę
nadzieję, że kiedyś opanujesz szlachetną i jakże opłacalną sztukę łgania w żywe oczy. Skąd ten
szalony pomysł, że Vivienne de Grenier dotarła do Tyru?
Młody de Baideaux przymknął powieki i z całej siły zacisnął dłonie na okrężnicy, jakby chciał
udrzeć z niej kawał drewna i walnąć nim Italczyka w czaszkę.
- Nie interesuje mnie hrabianka de Grenier - wykrztusił. - Nic a nic.
- A zatem? Gaston, Bernard jest twoim sługą i pójdzie za tobą wszędzie, bo tak mu
rozkażesz, ale ja i Anzelm związaliśmy swój los z tobą dobrowolnie. Chcemy...
-
Roger - rzucił nagle zasępiony rycerz.
-
Co? - zdziwił się Vittorio.
-
Roger de Baideaux. Mój brat. Chcę odnaleźć mego brata.
- Aha - z głosu Italczyka przebijało rozbawienie. -No tak. Zaskoczyłeś mnie. Ba, i to
bardzo! Problem jednakże pozostaje problemem. Bez względu na to, czego będziemy szukać w
Tyrze, trzeba nam dwóch rzeczy: bezpieczniejszego powodu naszego przybycia, takiego, w który
ludzie uwierzą. No i niezawodnej drogi ucieczki, najlepiej morskiej.
Gaston otworzył oczy i aż zamrugał, jakby spojrzał prosto w słońce - bezlitosne słońce Ziemi
Świętej, nie ten nikły blask spływający z nieba w morze. Nad lądem wisiały mgły gęstsze niż
dotychczas, połyskliwe fale odbijały blade światło zachmurzonego nieba. Wiatr osłabł i ogromny
trójkątny żagiel załopotał ostrzegawczo. Obaj odwrócili się ku rufie, gdzie czuwał brat Giovanni,
dowodzący galerą rudobrody szpitalnik w czarnej tunice bojowej zakonu. Z jego ust nie znikał
wzgardliwy uśmieszek, z którym przyglądał się zarówno swej załodze, jak i żywiołom. Widząc
go po raz pierwszy, de Baideaux pomyślał, iż być może ów grymas maskuje brak doświadczenia,
lecz starczyła pierwsza seria rozkazów, by zrozumiał, że się mylił. Załoga - głównie italscy i
prowansalscy żeglarze - wykonywała jego polecenia sprawnie i bez szemrania.
- Racja - powiedział po chwili zastanowienia. - Nie ma co, racja. Problem w tym, że nie
mam pojęcia, jak się za to zabrać. Bladego pojęcia, Vittorio.
Szpitalnik znów wykrzyknął kilka rozkazów, które donośnie powtórzyli jego oficerowie. Dolny
pokład nagle ożył - galernicy na lewej burcie, w większości jeńcy muzułmańscy, wyrwani z
marazmu świstem batów, naparli na wiosła. Ogromny dziób galery, zakończony zanurzonym w
falach taranem, zaczął powoli skręcać w kierunku lądu wciąż skrytego za mglistą przesłoną.
Pochmurną twarz Italczyka niespodziewanie rozjaśnił bezczelny uśmiech.
- No to zacznij dziękować Bogu, że przydał ci mnie za towarzysza - rzekł Vittorio. - Coś
mnie naszło. Hej, bracie!
Ostatnie słowa skierowane były do młodego szpital-nika, jedynego poza kapitanem rycerza
zakonu na pokładzie. Właśnie przybiegł na dziób i wychyliwszy się przez okrężnicę, wypatrywał
czegoś w oddali, nie bacząc na bryzgi słonej wody.
- Hej, bracie! - zawołał Vittorio.
Szpitalnik otarł mokrą od wody twarz i zerknął na Itałczyka. Był jasnowłosym mężczyzną o
szczupłej twarzy z wystającymi kośćmi policzkowymi i kwadratowym, obsypanym rzadkim
zarostem podbródkiem. Sine plamy pod oczami wskazywały, że niewiele ostatnio zaznał snu lub
dopiero co wyrwał się ciężkiej chorobie, lecz same oczy - przymrużone, błyszczące,
niewiarygodnie wprost niebieskie - sugerowały ogromną przenikliwość.
- Nie chcę wam przeszkadzać... - Vittorio po mistrzowsku udał strapienie. - Broń Boże,
róbcie swoje, bracie. Na rozmowy o Bogu zawsze znajdzie się czas.
- Nie jestem zajęty - odparł szpitalnik w langue doił, a potem rzucił kilka słów do jednego z
majtków po italsku. W obu tych językach mówił z osobliwym, twardym akcentem, ale
zrozumiale, bo żeglarz natychmiast porzucił buchtowanie liny i ruszył biegiem w kierunku
kapitana.
Usłyszawszy jego rozkaz, Vittorio natychmiast zerknął ponad famieniem zakonnika. Gaston
uczynił to samo, lecz dopiero po dłuższej chwili dostrzegł ciemny kształt statku idącego
przeciwnym kursem znacznie bliżej lądu.
- Na morzu zawsze łatwiej rozmawiać o Bogu niż na lądzie - ciągnął szpitalnik z
uśmiechem. - Może przez to, że człowiek nie ustaje w modlitwach, by ta krypa nie rozleciała się
na kawałki.
-
Lub by tamta na horyzoncie nie okazała się egipską.
-
To chrześcijańska galera - wyjaśnił rycerz. - Ma krzyż na topie masztu.
Gaston i Vittorio jak na komendę spojrzeli na odległy okręt, ale nie zdołali dostrzec żadnego
szczegółu poza tym, że szedł pod żaglem. Młody de Baideaux gwizdnął z podziwem, a Italczyk
odkaszlnął, jakby nagle stracił pewność siebie.
- Bystrość waszego wzroku dorównuje głębi waszej wiary, bracie - oznajmił. - A ta wydaje
się wprost niezmierzona. Skąd u was taka miłość do Pana naszego, bracie?
- Skąd? - zdumiał się jasnowłosy szpitalnik. - Wątpię, czy takie dylematy rozstrzyga
ktokolwiek w zakonie, czy nawet w całym Outremer. Tym, którym przyszło władać resztkami
naszych ziem w Ziemi Świętej, ani do głowy przyjdzie pytać dlaczego bądź skąd. Wystarczy im,
że komuś w ogóle się jeszcze chce.
- A dlaczego? - indagował Vittorio. - Dlaczego wam się chce? Byłem pod Akką, widziałem
równe szeregi braci w czarnych tunikach i zapytywałem sam siebie, skąd u nich to męstwo, skąd
to nieprzejednanie.
- Doprawdy? - Zakonnik zmrużył oczy, przez co wydały się jeszcze bardziej przenikliwe. -
Ja też stawałem pod Akką. Naprawdę, panie, znaleźliście czas na przemyślenia w trakcie bitwy?
- Myśli te naszły mnie dopiero po wszystkim, bracie. -Niezbity z tropu Italczyk zwiesił
głowę w idealnej imitacji przygnębienia. - Dopiero po tym, jak uświadomiłem sobie naszą
marność, naszą grzeszność. Gdzie tkwi źródło waszej siły, bracie? Poczucie jedności? Psalmy?
Chorągiew? A może owe tuniki zbrojne w najświętszy znak?
- Nic z tych rzeczy. - Szpitalnik spoważniał. - Nic. Siłę nam daje tylko wiara.
Przeświadczenie, że to, co robimy, jest słuszne. To ostatnie, wierzcie mi, panie, jest rzadkim
przywilejem w naszych czasach.
- Wiara! - podchwycił Vittorio z emfazą. - Lecz cóż lepiej przedstawia naszą wiarę, cóż
lepiej symbolizuje jej moc od znaku krzyża! Szczęśliwy ten, kto rusza do boju z krzyżem na
piersi, szczęśliwy ten, kto może się z nim obnosić wśród rodaków. Dałbym wszystko za owo
szczęście dla siebie i mych przyjaciół. Każdą cenę, jaką oznaczycie!
- Chodzi o nasze tuniki? - zmarszczył brwi zakonnik i zamrugał powiekami. - Ależ one są
za darmo.
- Za darmo? - zachłysnął się Italczyk. - Cóż tedy powinienem uczynić, by zdobyć takie dla
mnie i moich towarzyszy?
- Udać się do domu zakonnego w Tyrze - oznajmił rycerz, zbierając się do odejścia - by
złożyć śluby zakonne.
I odszedł, nim Vittorio zdołał wykrztusić choćby słowo. Gaston, którzy przysłuchiwał się tej
wymianie zdań, skwitował ją krzywym uśmiechem.
- Jak miło - mruknął pod nosem. - Z nas dwóch zwykle to ja wychodziłem na durnia. Co,
Vittorio? - zapytał głośniej. - Jak ci się podoba wizja życia zakonnego dla naszej wesołej
gromadki? Anzelm już kiedyś próbował i o mały włos skończyłoby się to tragicznie.
Wymownie zerknął przez ramię na rycerza z Ar--Ramli, który z półprzymkniętymi oczyma
siedział na śródokręciu oparty o maszt, pogrążony w zadumie bądź drzemce.
- Zamknij pysk, de Baideaux - obruszył się Italczyk. -Przynajmniej próbowałem.
Templariusze traktują szpital-ników ze wzgardą lub w najlepszym razie z obojętnością.
Na pewno nie zwróciliby na nas uwagi, gdybyśmy założyli ich tuniki.
- Wybacz - westchnął Gaston. - Wiem, że próbowałeś.
Zamilkli obaj. Dziób potężnej galery skręcił jeszcze bardziej w stronę lądu, a załoga, ponaglona
szorstkimi rozkazami kapitana, zwinęła żagiel. Zwalisty, łysy We-necjanin o twarzy pokrytej
dziobami strzelił z bata, ponaglając wioślarzy na prawej burcie, a potem zaczął podawać rytm dla
obu grup. Rzędy szerokich piór wioseł jednocześnie rozryły połyskliwą, oleistą powierzchnię fal,
ciężki okręt skoczył naprzód niczym rumak dźgnięty ostrogą. Ląd jednakże nadal krył swe
tajemnice za rozciągniętą zasłoną mgieł.
Gaston naraz pomyślał, że wcale nie pali mu się do Tyru.
- Pies by ich trącał, banda nieużytych klechów w kolczugach - złorzeczył Vittorio. - Myślą
sobie, że pożarli wszystkie rozumy, a tymczasem...
- Przestań biadolić.
Czas płynął wolno, odmierzany równomiernym pluskiem zanurzających się łopat wioseł. Wiatr
świstał, niesforne fale wciąż nacierały na dziób galery i cofały się rozbite na pianę. Gaston
usiłował zebrać rozbiegane myśli, przymusić je, by odnalazły rozwiązanie problemu, lecz na
próżno. Z kipieli znów zerkały na niego widmowe twarze. Vivienne de Grenier. Robert de Sabie.
Josce-lin de Royes. Vivienne...
- Parszywe psy... - warknął niespodziewanie Italczyk, przerywając mu zadumę.
- Dałbyś już temu spokój - uniósł głowę de Bai-deaux. - Przyzwyczaj się lepiej do myśli, że
nie każdy w Outremer złapie się na twą potoczystą gadkę. Ten szpitalnik...
- Ja nie o tym! - syknął Vittorio. - Patrz!
Młody rycerz powiódł wzrokiem za drżącym lekko palcem towarzysza, wymierzonym prosto w
coraz bliższą obcą galerę. Ta kierowała się wyraźnie na okręt szpitalników, choć nie bez
pewnych trudności. Gaston naliczył na burcie dwanaście otworów, w większości zamkniętych, a
nieliczne wystające z nich wiosła uderzały w wodę nierównomiernie, aż cud, że okręt w ogóle się
poruszał. Większość marynarzy zajęta była zaganianiem świń do prowizorycznej zagrody na
półpokładzie dziobowym, pozostali machali z przejęciem w stronę okrętu zakonników i krzyczeli
coś jeden przez drugiego.
- Niby na co mam patrzeć? - zmarszczył brwi Gaston. - Wygląda na to, że mają niezły
bajzel tam na pokładzie, ale...
Jedna ze świń wyrwała się opasłemu majtkowi i popędziła wzdłuż burty. Dwa kolejne wiosła
znieruchomiały, gdy wioślarze dołączyli do szaleńczego pościgu. Prowansalscy i weneccy
majtkowie dowcipkowali głośno, nawet rudy szpitalnik dowodzący galerą krzywił się w
szyderczym uśmiechu.
Pobladły lekko Vittorio przygryzł wargę.
- Patrz uważnie. Żaden z tych marynarzy nie ma brody czy turbanu. Ganiają za świniami, a
na maszcie mają krzyż. Nikt by nie zwątpił, że to chrześcijanie, prawda?
- Prawda - odparł wolno de Baideaux. Ostrożność zjeżyła grzbiet, prychnęła niespokojnie.
- Ano właśnie.
Italczyk odwrócił się, zanim jego towarzysz zdążył zadać kolejne pytanie, i popędził ku rufie,
przyciągając zaskoczone spojrzenia majtków, a nawet niektórych wioślarzy. Potrącony przezeń
Anzelm skoczył na równe nogi. Bernard, dotąd drzemiący w cieniu burty, poderwał się nagle i
zamrugał oczyma, instynktownie łapiąc za swój kij. Vittorio zaś, odtrąciwszy blokującego mu
drogę jasnowłosego szpitalnika, przypadł do schodków prowadzących na rufę i gorączkowymi
gestami nakłonił kapitana, by ten zszedł na dół. Potem zaczął mu coś pospiesznie tłumaczyć,
pomagając sobie bogatą gestykulacją.
Gaston poczuł, jak po plecach biegną mu ciarki. Obrzucił raz jeszcze spojrzeniem przybliżającą
się galerę i też ruszył ku rufie, z początku wolno, lecz rosnący niepokój przyspieszył jego kroki.
Wraz z Anzelmem dotarli do szpitalnika i Vittoria, akurat by usłyszeć ostatnie zdanie Italczyka.
- To zaś już jest sprawa między mną a moim spowiednikiem - oznajmił ten i cofnął się o
krok, jakby ustępując przed surowym spojrzeniem kapitana. Rudobrody rycerz przez dłuższą
chwilę mierzył go wzrokiem wychylony w przód niczym buhaj szykujący się do szarży, po czym
raz jeszcze spojrzał na nadpływający okręt i kiwnął lekko głową.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin