Kwestia wyboru.PDF

(921 KB) Pobierz
3525835 UNPDF
R
OBERTS
KWESTIA WYBORU
NORA
tak od rana, odkąd otrzymał wezwanie do nadkomisarza Dodsona.
Głęboko zaciągnął się dymem i zdusił niedopałek w popielniczce na
sokiej nóżce. Trwał w bezruchu. Umiał czekać.
Nie dalej jak poprzedniej nocy spędził pięć godzin w ciemnym, zim­
nym samochodzie, w dzielnicy, gdzie najlepiej mieć oczy z tyłu głowy
i dodatkową parą rąk do pilnowania portfela. Był to zmarnowany czas,
bo obserwacja nie przyniosła oczekiwanych rezultatów. On jednak do­
skonale zdawał sobie sprawą, że praca policjanta to głównie nuda, prze­
kładanie papierków i kilometrowe spacery, a wszystko okraszone garścią
przemocy. Gdyby miał wybierać, wolałby spędzić pięć godzin na czatach
niż dwadzieścia minut przed gabinetem nadkomisarza. W korytarzu uno­
sił się zapach cytrynowego płynu do czyszczenia mebli, a teraz jeszcze
dym z jego papierosa. Pod wprawnymi palcami sekretarki klekotała mo­
notonnie maszyna do pisania.
Czego on chce, do cholery? - głowił się Slade. Od początku służby
w policji starannie omijał wszelkie biura, bo nic znosił papierkowej ro­
boty. Pokonał długą drogę od szeregowego do detektywa, lecz niewiele
było okazji, podczas których szlaki Dodsona i jego mogły się skrzyżo­
wać.
Spotkał go na pogrzebie ojca. Kapitana Thomasa C. Sladermana po­
chowano z wszelką pompą należną policjantowi po dwudziestu ośmiu
5
J ames Sladerman ściągnął brwi w gniewnym grymasie. Marszczył je
3525835.001.png
latach służby. I po śmierci w akcji. Slade zapamiętał, że nadkomisarz
składał kondolencje jego matce i siostrze. Z nim samym też zamienił kil­
ka ciepłych słów. Być może Dodson odbierał tę stratą do pewnego stop­
nia osobiście; przed laty on i Tom Sladerman byli partnerami. Ich drogi
szybko się rozeszły: jeden wybrał bezpieczną posadą w administracji,
drugiego pociągało ryzyko.
Jeszcze tylko raz Slade rozmawiał z Dodsonem w cztery oczy. Leżał
wtedy w szpitalu, ranny. To, że nadkomisarz odwiedza zwykłego detek­
tywa, rozniosło się szerokim echem i wzbudziło plotki, które Slade'a
denerwowały i zawstydzały.
Również i tym razem na całym posterunku będzie aż huczało, gdy
się dowiedzą, że stary go wezwał. Zmarszczka na jego czole się pogłębi­
ła. Przez krótką chwilą rozważał, czy nic dopuścił się jakiegoś niedopa­
trzenia w procedurze, i zaraz skarcił się w duchu, że sią denerwuje jak
uczniak wezwany przed oblicze dyrektora szkoły.
Niech to diabli. Niespokojnie wiercił się na krześle. Było miękkie,
za miękkie i za niskie. W poszukiwaniu wygodniejszej pozycji wypro­
stował długie nogi. Zmrużył oczy. Po tej rozmowie czeka go kolejna noc
na czatach. Jeśli tym razem się uda, może zdoła wygospodarować kilka
wieczorów na pisanie. Przy odrobinie szczęścia i nie za dużej ilości pra­
cy skończy powieść w ciągu miesiąca. Zapomniał o całym świecie, kon­
struując w myśli następny rozdział.
- Sierżant Sladerman?
Zły, że się mu przeszkadza, uniósł powieki. Po chwili ponura mina
znikła bez śladu; uświadomił sobie, że tracił czas, wpatrując się w podło­
gą. Sekretarka nadkomisarza stanowiła dużo ciekawszy widok. Uśmiech­
nął się szeroko.
- Pan nadkomisarz pana prosi. - Odwzajemniła jego uśmiech. Szko­
da, że dopiero teraz patrzy na nią takim wzrokiem, przedtem był nadęty
i ponury. Żadna kobieta nic oparłaby się jego urodzie: pociągłej twarzy
o regularnych rysach i smagłej karnacji, spadku po włoskich przodkach
ze strony matki. Kiedy był poważny, jego usta zaciskały się w wąską kre-
skę , ale teraz, wygięte w chłopięcym uśmiechu, świadczyły o gorącej krwi
Czarne włosy i szare oczy zrobiłyby wrażenie na każdej, zwłaszcza że
włosy były gęste i niesforne, a oczy przenikliwe i tajemnicze. Interesują­
cy facet, oceniła obserwując, jak powoli wstaje z krzesła.
Szedł za nią w stronę dębowych drzwi. Zauważył, że na serdecznym
palcu lewej ręki nie ma obrączki. Przez chwilą zastanawiał się, czy wy-
chodząc nic poprosić jej o numer telefonu. Zapomniał o tym, gdy wszedł
do gabinetu nadkomisarza.
Na prawej ścianie wisiała litografia Perilla - samotny kowboj na ko­
niu. Na lewej widniały liczne dyplomy, pochwały i oprawione fotografie.
Nawet jeśli Slade uznał to za dosyć nietypowe zestawienie, zachował
spostrzeżenie dla siebie. Przy oknie stało biurko z ciemnego dębu. Pię­
trzyły się na nim sterty papierów, pozłacany stojak na długopisy i kilka
oprawionych fotografii. Za tym bałaganem siedział Dodson, nieduży,
schludny człowieczek, który Slade'owi zawsze przypominał raczej wiej­
skiego proboszcza niż nadkomisarza policji Nowego Jorku. Miał spo­
kojne, niewinne, niebieskie oczy i zdrowe rumiane policzki. We włosach
połyskiwały siwe pasma. Wyglądał jak wiejski dżentelmen, ale ponura
mina zaprzeczała dobrodusznemu wyglądowi.
- Dzień dobry, sierżancie Sladerman. - Gestem dał mu znak, żeby
usiadł. Wykapany ojciec, ocenił w myśli, obserwując młodszego męż-
czyzną. - Długo czekałeś, chłopcze?
- Trochę.
Dodson z trudem powstrzymał uśmiech. Naprawdę podobny do ojca,
tyle że chyba bardziej niż praca w policji interesuje go pisanie. Tom za­
wsze zbywał to machnięciem ręki. Dodson pamiętał, jak powtarzał: „Mój
chłopak jest gliniarzem, i to dobrym gliniarzem", w co zresztą nadkomi­
sarz wcale nic wątpił, zwłaszcza w tej chwili.
- Co w domu? - zapytał od niechcenia, nie spuszczając z niego spoj­
rzenia pozornie naiwnych oczu.
- Dziękuję, sir, wszystko w porządku.
- Janiec zadowolona z pobytu w college'u? - Poczęstował Slade'a
cygarem. Kiedy ten odmówił, zapalił sam. Slade odczekał chwilę, zanim
odpowiedział. Zastanowiło go, skąd Dodson wiedział, co robi jego sio­
stra.
- Tak, bardzo.
- A jak tam pisanie?
Musiał skupić całą siłę woli, żeby nie okazać zdumienia. Nie zmienił
się ani wyraz jego oczu, ani spokojny głos.
- Jakoś leci.
Nie pora na pogaduszki, stwierdził w myśli Dodson, strzepując po­
piół z cygara. Chłopak aż się pali, żeby stąd wyjść. Pozycja nadkomisa-
rza dawała mu jednak pewną przewagę. Zaciągnął się głęboko. Obser­
wował, jak dym leniwie wzbija się pod sufit.
- Czytałem twoje opowiadanie w „Mirror" - rzucił. - Niezłe.
- Dziękują. - O co mu. do cholery, chodzi? Slade powoli tracił cier­
pliwość.
- Nic powiodło się z powieścią?
Slade zmrużył oczy.
- Jeszcze nie.
Dodson poprawił się w fotelu i z namysłem przyglądał się siedzące­
mu naprzeciwko mężczyźnie. Podobny do ojca jak dwie krople wody,
również fizycznie, skonstatował. Ta sama pociągła twarz, przystojna
i twarda zarazem. Ciekawe, czy uśmiech syna jest równie rozbrajający
jak ojca. Oczy miał po matce - ciemnoszare, zamyślone, skrywające uczu­
cia. Dotychczasowa kariera w policji? Nie uchodził co prawda za tak
błyskotliwego, narwanego glinę jak ojciec, za to był rzetelny i skrupulat­
ny. I, dzięki Bogu, nie tak impulsywny. Po latach służby, w tym trzech
w wydziale zabójstw, można go ze spokojnym sumieniem uznać za do­
świadczonego policjanta. Nowojorski gliniarz albo jest doświadczony
w wieku trzydziestu dwóch lat, albo nie żyje. Slade był znany z zimnej
krwi, może zbyt zimnej, ale nigdy nie popełniał błędów. Dodson nie po­
trzebował człowieka, który szuka kłopotów, tylko takiego, który wie, co
zrobić, kiedy kłopoty odnajdą jego.
nej posiadłości niedaleko Westport. Piękny dom, przy plaży. Spokojny,
cichy. - Zabębnił palcami o powierzchnię biurka. - Idealne miejsce dla
pisarza.
W głowie Slade'a zrodziło się nieprzyjemne podejrzenie. Czym prę­
dzej odepchnął je od siebie.
- Pewnie tak. - Czyżby stary bawił się w swata? O mało nie parsk­
nął śmiechem na tę myśl. Nie, to absurdalne.
- W ciągu minionych dziewięciu miesięcy w Europie zanotowano
serię kradzieży.
Nagła zmiana tematu zaskoczyła Slade'a do tego stopnia, że nie uda­
ło mu się opanować wyrazu zdumienia na twarzy. Dopiero po chwili uniósł
pytająco brew.
- Poważnych kradzieży - kontynuował Dodson. - Głównie z muze­
ów. Giną klejnoty, monety, znaczki pocztowe. We Francji. Hiszpanii,
Włoszech, Anglii... na razie wszystko wskazuje na to, że kradzione do­
bra przemycane są do Stanów.
- Przemyt to działka federalnych - rzucił Slade. Nie ma nic wspól­
nego z detektywem z wydziału zabójstw i czyjąś rozpieszczoną córecz­
ką, dodał w myśli. Do głowy przychodziły mu różne niemiłe podejrze­
nia. Starał się je zignorować.
- Przemyt to działka federalnych - zgodził się Dodson, nieco zbyt
gorliwie, jak na gust Slade'a. Złożył dłonie i obserwował młodego męż­
czyznę znad czubków palców. - Mam znajomości w FBI. Konsultowali
się ze mną ze względu na... delikatny charakter tej sprawy. - Przerwał na
wystarczająco długą chwilę, by Slade mógł się odezwać, gdyby chciał. -
Trop prowadzi do małego ekskluzywnego sklepu z antykami. Zdaniem
federalnych tam tkwi mózg całej operacji. Z moich informacji wynika,
że złodzieje ograniczyli liczbę możliwych punktów odbioru kradzionych
rzeczy, aten sklepik należy do nich. Prawdopodobnie ktoś z personelu
macza palce w całym przedsięwzięciu. - Urwał, zajęty poprawianiem
fotografii w srebrnej ramce. - Chcą umieścić tam kogoś incognito ,żeby
główny przestępca tym razem się im nie wymknął. Jest bardzo przebie­
gły - mruknął jakby do siebie.
Znowu zamilkł na chwilę, żeby dać Slade'owi okazję do wypowie­
dzenia swojego zdania, i podjął przerwany wątek, gdy młodszy mężczy-
zna nic odezwał się ani słowem.
- Zakłada się, że kradzione precjoza są ukrywane w antykach., przy-
wożone do tego sklepu i stamtąd wysyłane dalej.
- Slade... - Pozwolił sobie na mały uśmieszek. - Tak cię nazywają,
prawda?
- Tak jest, sir. - Uśmiech obudził w nim niepokój, poufałość wpra­
wiła w zakłopotanie.
- Na pewno słyszałeś o sędzim Lawrensie Winslowie.
Najpierw poczuł ciekawość, dopiero po chwili skupił się na tyle, by
poszukać w pamięci.
- Sędzia w sądzie apelacyjnym Nowego Jorku, jakieś piętnaście lat
temu wybrano go sędzią Sądu Najwyższego stanu Connecticut. Zmarł na
atak serca jakieś cztery czy pięć lat temu.
Dane i fakty, przemknęło Dodsonowi przez głowę. Chłopak nie rzu­
ca słów na wiatr.
- Był także diabelnie dobrym prawnikiem, sędzią, który jak mało kto
pojmował ideę sprawiedliwości. I dobrym człowiekiem. Wdowa po nim
powtórnie wyszła za mąż dwa lata temu i teraz, mieszka na południu Francji.
I co z tego? Slade'a na nowo ogarnęła niecierpliwość.
- Jestem ojcem chrzestnym jego córki, Jessiki. Slade nadal nie
wiedział,o co chodzi. Dodson spojrzał mu w oczy. -Mieszka w rodzin-
- Więc federalni mają wszystko pod kontrolą. - Slade z trudem ukry­
wał zniecierpliwienie. Nerwowo sięgnął po papierosa
- Wynikły pewne komplikacje. - Dodson zaczekał na syk zapalanej
zapałki i jasny płomień. - Nie ma żadnych konkretnych dowodów. Nie
znają tożsamości szefa gangu. Płotki, i owszem, ale chodzi, o głównego
organizatora... albo organizatorkę- zakończył cicho.
Nowy ton w jego głosie sprawił, że w oczach Slade'a błysnęło zain­
teresowanie. Nie zapalaj się, upomniał się w myśli. To nie ma nic wspól­
nego z tobą. Nic pozwolił sobie na zadanie pytań, które cisnęły mu się na
usta. Zamiast tego głęboko zaciągnął się papierosem i czekał.
- To nie wszystko. - Po raz pierwszy, odkąd Slade wszedł do gabine­
tu Dodson okazał zdenerwowanie. Nerwowo bawił się pozłacanym wiecz­
nym piórem. - Antykwariat, do którego prawdopodobnie trafiają meble
z ukrytymi wewnątrz klejnotami, należy do mojej córki chrzestnej.
Ciemne brwi lekko się uniosły, ale z szarych oczu nic dało się nicze­
go wyczytać.
- Do córki sędziego Winslowa.
- Zakładają, że Jessica nie ma pojęcia o niezgodnym z prawem wy­
korzystaniem jej sklepu, jeśli oczywiście coś takiego w ogóle ma miej­
sce. - Ponownie sięgnął po pióro. Tym razem ukrył je w złożonych dło­
niach. - Ja wiem, że ona jest niewinna. Nie tylko dlatego, że jest moją
chrześnicą - rzucił, uprzedzając słowa Slade'a. - Przede wszystkim dla­
tego, że ją znam. Jest równie uczciwa jak jej ojciec. Bardzo go kochała
i podziwiała. Poza tym - ostrożnie odłożył pióro na biurko - nie potrze­
buje tych pieniędzy.
- Jasne, nie potrzebuje - mruknął Slade. Oczami wyobraźni ujrzał
rozpieszczoną dziedziczkę z mnóstwem pieniędzy i czasu do zabicia. Robi
to dla dreszczyku emocji, pomyślał. Co za odmiana po ciągłych przyję­
ciach i zakupach.
- Federalni zacieśniają sieci - mówił Dodson. - W ciągu najbliższych
tygodni rozpęta się burza, a to może się okazać dla niej niebezpieczne. -
Slade z trudem powstrzymał pogardliwe parsknięcie. - Nie będzie mo­
gła tłumaczyć się niewiedzą, jeśli się okaże, że to jej antykwariat... Na­
mawiałem ją, żeby przyjechała do Nowego Jorku z wizytą, ale.... - urwał.
Na jego twarzy irytacja walczyła z rozbawieniem. - Jessica jest uparta.
Twierdzi, że nic ma czasu i że to ja powinienem ją odwiedzić. - Dodson
potrząsnął głową i westchnął przeciągle. - Brałem to pod uwagę, lecz
moja obecność mogłaby zagrozić całej operacji. Niemniej uważam, że
10
Jessica potrzebuje ochrony. Dyskretnej ochrony. Kogoś, kto da sobie radę
w każdej sytuacji, kto może przebywać w pobliżu, nic budząc podejrzeń. -
Na jego ustach pojawił się nikły uśmiech. - Kogoś, kto mógłby pomagać
w śledztwie od wewnątrz.
Slade zmarszczył brwi. Ta rozmowa podobała mu się coraz mniej.
Zdusił niedopałek w popielniczce, żeby zyskać trochę czasu.
- A jak, pana zdaniem, miałbym to zrobić?
Dodson uśmiechnął się szeroko. Podobała mu się i irytacja Slade'a,
i jego bezpośredniość.
- Jessica zrobi, o co poproszę... do pewnego stopnia. - Poprawił się
na wyściełanym krześle. - Ostatnio ciągle narzeka na bałagan w biblio­
tece i skarży się, że nie ma czasu, żeby wszystko uporządkować i skata­
logować. Zadzwonię i powiem, że wysyłam do niej syna starego przyja­
ciela mojego i jej ojca. To prawda, tak przy okazji - rzucił. - Tom i Larry
znali się przed laty. Prosta sprawa. Jesteś pisarzem, który potrzebuje spo­
koju. W zamian za gościnę uporządkujesz jej księgozbiór.
Oczy Slade'a pociemniały, kiedy słuchał wywodu Dodsona.
- Jurysdykcja... - zaczął.
- To papierkowa robota - zbył go nadkomisarz. - Zajmę się tym.
Bądź co bądź, po wszystkim cały splendor przypadnie chłopcom z FBI.
- A ja mam bawić się w bibliotekarza i niańkę. - Slade skrzywił się
z niesmakiem. - Proszę posłuchać, jestem o tyle - tu złożył palec wska­
zujący i kciuk razem - od aresztowania mordercy Bitronellego. Jeśli...
- I dobrze. - Dodson nie dał mu dokończyć. W jego głosie pojawiły
się stalowe nuty. - Prasa ma niezłe używanie naszym kosztem przez tę
sprawę. A skoro jesteś tak blisko... - zignorował wściekłe spojrzenie
Slade'a. - Nic nic stoi na przeszkodzie, żebyś za kilka dni wyruszył do
Connecticut. Federalnym zależy na obecności gliny w domu. Gliny, któ­
ry ma oczy i uszy otwarte. Sprawdzili cię i popierają mój wybór.
- No, świetnie - burknął Slade podnosząc się z krzesła. - Jestem
w zabójstwach, nic we włamaniach.
- Jesteś policjantem - poprawił oschle Dodson.
- Taak. - Niańczyć zepsutą bogaczkę, która albo szmugluje dla roz­
rywki, albo jest zbyt tępa, żeby widzieć, co się dzieje pod jej własnym
nosem... dobre sobie - podsumował Slade ze złością. - Świetnie - po­
wtórzył.
Niech tylko Janiec skończy college, zaraz rzuci służbę w policji i po­
święci się wyłącznie pisaniu. Miał dosyć. Dosyć cierpienia, które widywał
11
Zgłoś jeśli naruszono regulamin