Mniszkówna Helena - Ordynat Michorowski.txt

(438 KB) Pobierz
Helena Mniszk�wna
        
        
        
                Ordynat Michorowski 
        
        
        
                        Tom
        
                  Ca�o�� w 3 tomach
        
        
        
        
        
        
        
          Polski Zwi�zek Niewidomych
        Zak�ad Wydawnictw i Nagra�
                   Warszawa 1990






        
        
        
        
        
        
        
        
        
          T�oczono pismem punktowym 
        dla niewidomych 
        w Drukarni PZN,
        Warszawa, ul. Konwiktorska 9
        Pap. kart. 140 g kl. III-B�1
        Przedruk - "Instytut 
        Wydawniczy im. Andrzeja Frycza 
        Modrzewskiego", 
        Warszawa 1989
        
        
        
          Pisa� J. Podstawka 
          Korekty dokonali
          K. Kopi�ska
          i St. Makowski






          I
        
          P�omie� r�s�, pot�nia�.
        Jaskrawe j�zyki, wymykaj�c si� 
        zdradziecko z szarych mas 
        budowli, strzela�y w g�r� 
        �mia�ym p�dem. Jak �mije kurcz� 
        si� i prostuj� swe �liskie 
        cielska do skoku, tak roz�arte 
        bicze ognia, skot�owane w 
        k��bek, rozwija�y si� gwa�townie 
        i par�y z w�ciek�� zajad�o�ci� 
        coraz wy�ej do szczyt�w. 
          Warkot i �wist z�owrogi bra�a 
        w siebie moc marcowa; szare masy 
        fabryczne, spi�trzone kominy - 
        rysowa�y si� nikle w czarnych 
        przestworzach. Teraz otacza� je 
        u do�u krwawy wieniec, niby z 
        krzew�w korali, ale ruchomy, 
        szarpi�cy si� w ��dzy 
        niszczenia. Straszliwe zygzaki 
        pe�z�y w�owym skr�tem, pr�y�y 
        si�, buchaj�c grzyw� purpury i 
        z�ota. I ros�y jak tytany, i 
        szalonym ta�cem rozchichotanych 
        demon�w goni�y za sob�, ��cz�c w 
        piekielnych u�ciskach 
        rozwielmo�nione, �ar�oczne 
        cielska. 
          Ju� nie krzewy korali, lecz 
        rozpasane fontanny ognia 
        otacza�y budowle. Zapali�o si� 
        niebo, r�owe p�achty na 
        chmurach wch�ania�y czerwie�. 
        Po�oga nabra�a rozp�du, wali�a w 
        czelu�� nocy hukiem, 
        przera�aj�cym gwizdem ognistych 
        bat�w; nios�a w czerwone ob�oki 
        olbrzymy dym�w. Rozja�ni�a si� 
        okolica, morelowy odblask lun�� 
        na �niegi. Po�ar sypa� potokami 
        iskier. Deszcz z gwiazd 
        purpurowych i z�otych, ciskanych 
        z �ywio�ow� furi� zara�a� inne 
        dachy, opala� drzewa. Wulkan 
        wybucha� za wulkanem. Kilka ich 
        zia�o pot�nie, rozlewaj�c si� w 
        bezmierny ocean fal. 
          Sadza dym�w ros�a w b�r, 
        zbity, hucz�cy, ziemia wyda�a 
        g�uchy j�k, szed� po niej 
        grzmot, niby dreszcze 
        przera�enia. 
          �ywio� szala�. Ostre gwizdki 






        sygna��w umilk�y, mrowisko 
        ludzkie cofn�o si� w pop�ochu. 
        Wielki dzwon alarmowy wydawa� 
        kr�tki urywany krzyk. 
          Gore! Gore! 
          Kaski stra�nik�w miga�y w 
        t�umie jak pochodnie. Wi�y si� 
        nad g�owami przera�onych ludzi 
        grube w�e sikawek, warcza�y 
        cienkie tasiemki wody, gin�c w 
        otch�aniach ognistych. 
          Trzask tryskaj�cych pomp 
        zag�usza�y rycz�ce k��bowiska 
        szatan�w. Okropno�� bezmierna 
        ogarn�a ludzi. Szalony strach 
        skuwa� ich na miejscu. Pali�y 
        si� niebo i ziemia. 
          I coraz s�abiej, ciszej, 
        bole�niej wo�a� dzwon resztkami 
        si�. Gore! Gore! 
          Nagle niebem, powietrzem, 
        ziemi� szarpn�� gwa�townie 
        straszliwy huk. Ludziom zdawa�o 
        si�, �e ziemi� wysadzono 
        dynamitem. 
          Ze �rodka rozpalonego muru 
        wielkiego budynku wybuchn�� 
        niebieskofioletowy s�up ognia, 
        zn�w si� skurczy�, rozwali� mur 
        i, jak lawa z wulkanu, run�� po 
        stoku g�ry niebiesk� rzek� 
        pal�cego si� spirytusu. 
          P�k� zbiornik w gorzelni. 
          Po�ar przy b��kitnej szarfie 
        p�yn�cego alkoholu sta� si� 
        ��tym i jakby zmala�. Wykwit�y 
        z po�ogi bukiet p�omieni 
        odmiennej barwy za�mi� go na 
        chwil�. Lecz nie zmniejszy� - 
        ��dza zniszczenia rwa�a z si�� 
        naprz�d. 
               *      *      *
          T�um ogarn�a panika. Ludzie z 
        wrzaskiem uciekali przed p�dz�c� 
        rzek� spirytusu. Sza� zaw�adn�� 
        �ywio�em i lud�mi. Potop, 
        zawieja ognia do ob��du 
        doprowadzi�y umys�y. T�umy dar�y 
        si�, przewraca�y, biegn�c na 
        o�lep i wpadaj�c na siebie. 
        Szloch, krzyk ludzki zmniejsza�y 
        si� chwilami i w�wczas s�ycha� 
        by�o pojedyncze g�osy, tu i tam 
        rozsiane, g�osy stanowcze, 
        fanatyczne. Czasem, pod 






        wp�ywem m�wc�w, kilkadziesi�t 
        pi�ci wznosi�o si� ponad 
        g�owami, wygra�aj�c stra�akom. 
        Inni z przekle�stwem grozili w 
        przeciwn� stron� po�ogi. A 
        pojedyncze g�osy w przerwach 
        �omotu, trzasku, �wistu 
        p�omieni, dominowa�y ci�gle. 
          - Zabij� nas - szeptali 
        stra�acy. 
          - Ratowa�! - brzmia�a komenda 
        dow�dcy. 
          - Nie uratujemy. 
          Po�ar hucza�, jak tysi�ce tr�b 
        powietrznych. 
        
          II
        
          - Romny pal� si�! Gorzelnia 
        ordynacka p�onie! Parowe m�yny! 
        - rozlega�y si� po okolicy 
        przera�one g�osy. 
          W jaskrawym �wietle po�ogi 
        biela�y w oddali mury bli�szych 
        folwark�w. Jasno��, �ar piek�cy 
        rozdziera� noc na dalek� 
        przestrze�. 
          �niegi, le��ce blisko ognia, 
        staja�y w brudnych ka�u�ach 
        odbijaj�c gor�ce �uny. 
        Roz�arzone g�ownie, warkocze 
        iskier z sykiem grz�z�y w 
        b�ocie, buchaj�c reesztkami 
        ognia, jak zm�czone bestie 
        pian�. Zdawa�o si�, �e s�o�ce 
        spad�o na ziemi�, rozprys�o si� 
        i sk��bia, ciska w g�r�, 
        rzucaj�c doko�a swe zab�jcze 
        pasma, niby macki potwora. 
          Wynios�e baszty i wie�yce 
        ordynackiej siedziby rozb�ys�y w 
        �wietle.
          R� wsi�kn�� w mury; krwawo 
        �wieci�y szyby okien. 
          Z wielkiej bramy sklepionej 
        wypad� ostrym galopem ma�y 
        orszak konnych i gna� do po�aru 
        fantastyczny, jak hufiec 
        upior�w. Na czele bieg� ko� 
        czarny, zziajany, z rozwian� 
        g�stw� ogona i grzywy. Po�ar 
        gra� mu w �renicach; nozdrza 
        nios�y pochodnie. Cwa�owa� 
        naprz�d, �wiec�c marmurow� 
        piersi�. Unosi� na grzbiecie 






        smuk�� sylwetk� je�d�ca w 
        rozniesionej przez p�d burce, 
        spi�tej tylko na ramionach. 
          Ju� dopadali po�aru, gdy 
        zast�pi� im drog� inny je�dziec 
        bez czapki, z osmolon� czupryn� 
        i okopcon� twarz�. Konie, 
        wstrzymane gwa�townie, stan�y 
        d�ba. Zapytania i odpowiedzi 
        skrzy�owa�y si�: 
          - Jaki pow�d? 
          - Podpalone... wszystkie rogi 
        zaj�te. Obcy ludzie... dowodz� 
        agitatorzy! 
          - Wszystkie stra�e s�? 
          - Tak, panie ordynacie. 
          - Ratowa� domy robotnik�w i 
        s�u�by; od fabryk odst�pi�. 
        �ywo! 
          - M�yny zgorza�y. Ale 
        spirytus, panie ordynacie!... 
          - S�ucha� komendy! Ludzie 
        wa�niejsi. Na miejsce, Badowicz! 
          G�os brzmia� spokojnie, ale 
        stanowczo. 
          W tej chwili w�a�nie p�k� 
        zbiornik alkoholu. O�lepiaj�ca 
        rakieta, piorunowym grzmotem 
        cisn�a si� pod r�owy strop 
        nieba i potoczy�a z g�ry, 
        warcz�c przera�liwie, wprost na 
        ordynata. 
          Olbrzymi strzelec i dwaj inni 
        gwa�townie odci�gn�li karego 
        wierzchowca daleko na stron�. 
        Oniemieli z przestrachu, bladzi, 
        wydali okropny okrzyk zgrozy. 
          - Panie ordynacie... dalej... 
        dalej! - Tu ogie� dosi�gnie! 
          - Dzi�kuj� wam. Brunon i Jur 
        do po�aru; ratowa� mieszkania! 
        Pan do naczelnika stra�y na 
        pomoc. 
          �owczy Urba�ski sk�oni� si�. 
          - Ale, panie ordynacie, samemu 
        niebezpiecznie... obcy ludzie... 
        bunt. 
          - Prosz� by� spokojnym. 
          Ordynat zosta� sam. Silnie 
        trzyma� rozgor�czkowanego konia, 
        lecz Apollo wali� kopytami, 
        bryzgaj�c b�otem. Chrapa� 
        w�ciekle, przysiada� na tylnych 
        nogach, z nozdrzy zia� ogniem. 
          Spod czarnej czapki ordynata 






        szare oczy b�yszcza�y �un� 
        po�aru. Brwi mia� zmarszczone w 
        g�sty �uk. Smag�a, szczup�a 
        twarz zabarwi�a si� ogni�cie. 
        Patrzy� w rozp�tan� przemoc 
        ognia spokojniej od Apolla, 
        tylko nozdrza gra�y mu pr�dko, 
        podniecone wewn�trzn� gor�czk� i 
        sw�dem spalenizny. 
          - Co ja im zrobi�em?... Czy to 
        zemsta? Za co?... my�la� 
        poruszony. 
          - Agitatorstwo... bunt... Wi�c 
        fala przysz�a i tu?!
          U�miech ironiczny b��ka� si� 
        na jego ustach, przemkn�� po 
        wydatnych rysach i zawiej� 
        sarkazmu omgli� szare �renice. 
          - Byd�o! - wyrzuci�y 
        skrzywione wargi. - A przecie� 
        maj� nauk�; daj� im j� - my�la� 
        z gorycz�. 
          - Owczy p�d! I jeszcze s�abe 
        m�zgi! 
          Ju� by� podniecony ide� 
        ocalenia zb��kanych t�um�w. 
          Ostrogami tr�ci� Apolla, 
        ruszy� w hucz�ce masy ludu, w 
        burz� ognia i dym�w. 
          Lecz powstrzyma� go olbrzymi 
        Jur, chwytaj�c konia za uzd�. 
          - Ja�nie panie!... tam nie 
        mo�na... tam gro��... 
        przeklinaj�. 
          Ordynat par� naprz�d. 
          - Kogo przeklinaj�? Mnie? 
...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin