Rozdział 11.doc

(81 KB) Pobierz
Rozdział 11

Rozdział 11

 

     Ponad głową na nocnym niebie wisiał blady i nabrzmiały księżyc. Chmury zasnuły gwiazdy, przesłaniając ich migoczące światło i nasilając uciążliwy letni upał. Stałam na głównym placu, białe kamienne ściany otaczały mnie jak wyblakłe na słońcu kości jakiegoś potwora. W oddali wznosiły się góry, wielkie monolity ziemi i skał, które prze­trwały całe dynastie i nadal będą sięgać nieba, kiedy moje ciało obróci się w proch. Powietrze przesycała silna woń roślin, a wiatr niósł cierpki zapach krwi. Podążałam za tym wspaniałym aromatem po schodach, wchodząc przez skle­pione przejście do drugiej świątyni.

     Zatrzymałam się, a serce zamarło mi w piersi. Na ni­skim, dużym, szarym kamieniu leżała rozciągnięta kobieta. Głowę miała przechyloną na bok, tak że jej długie czar­ne włosy muskały ziemię. Patrzyła na mnie piwnymi, sze­roko otwartymi oczami. Stał nad nią mężczyzna z nożem w zaciśniętej dłoni. Nie wydałam żadnego dźwięku, ale on wiedział, że tam jestem. Spojrzał na mnie i rozpoznałam uśmiech Neriana.

     Próbowałam zrobić krok to tyłu, ale jakieś ręce chwy­ciły mnie, zmuszając do pozostania w miejscu. Szamocząc się, nie mogłam dostrzec ludzi, którzy mnie trzymali. W ci­szy nocy rozległo się echo kroków, wznosząc się ponad ka­mienie; tamtych przybywało więcej, żeby mnie unierucho­mić. Nerian szedł w moją stronę, wciąż trzymając w ręku sztylet. Zaczęłam się wyrywać, zmagając z tymi, którzy mnie pojmali, ale nie mogłam uciec. Zimny pot wystąpił mi na skórę. Paniczny strach pulsował w piersi szybciej niż moje własne serce.

     Usłyszałam z tyłu, jak kobieta powtarza cichym głosem: „Zdradziłaś mnie", z akcentem, który już dawno zaniknął. Naparłam tyłem na moich oprawców, zapierając się pięta­mi o kamienie, próbując chwytać się szczelin między cegłami, ale wszystko to bezskutecznie. Nerian wciąż się zbliżał. Jego białe zęby połyskiwały w ciemności.

     Krzyczałam i szamotałam się, lecz nie potrafiłam się uwolnić. Stanął obok, a jego śmiech wrzynał się we mnie jak brzytwa. Gdybym spojrzała w dół, zobaczyłabym, że krwawię. Miał być martwy. Wiedziałam, że go zabiłam. Spaliłam jego zwłoki, pozostawiając jedynie niewielką kupkę popiołu w piwnicy Danausa. Ale Nerian stał teraz przede mną, uśmiechnięty. Czułam ciepło jego ciała, jego leśny zapach. Cofnął rękę. Śmiał się teraz jeszcze głośniej, szaleńczo. Gdy sztylet zatopił się w moim brzuchu, otworzyłam oczy i znowu krzyknęłam.

     Dźwięk wypełniał skrzynię, ale ja nie mogłam przestać. Wciąż krzyczałam, drapiąc czerwoną jedwabną wyściółkę wieka, aż ją podarłam. Wrzeszczałam, aż zakrztusiłam się szlochem, który utkwił mi w gardle.

     Zaciskając palce na podartym jedwabiu nad głową, le­żałam nieruchomo w swojej skrzyni. Mięśnie rąk miałam boleśnie napięte. Zaciskałam zęby, próbując powstrzymać krzyk. Łzy spływały mi po policzkach. Powstrzymałam szloch, starając się odprężyć. To był tylko koszmar. Nerian nie żył, a mnie w tej chwili nic nie zagrażało.

     Rozluźniając dłonie zaciśnięte w martwym uścisku na obiciu wieka skrzyni, otarłam łzy z twarzy grzbietami dło­ni. To wszystko wydawało się takie realne. Czułam jeszcze tamte zapachy, czułam, jak ręce moich oprawców wbijają mi się w ciało. A najgorsze ze wszystkiego było to, że pa­miętałam bicie swojego serca. Położyłam drżącą dłoń na piersi, ale nic nie poczułam. Takie zjawiska jak oddychanie i bicie serca były swego rodzaju sztuczką, złudzeniem, któ­rym posługiwały się wampiry, aby sprawiać wrażenie ży­wych. Wymagały jednak siły i energii, a więc rzadko zaprzą­taliśmy sobie tym głowę, chyba że próbowaliśmy omamić ludzi. Nigdy nie uciekałam się do tanich sztuczek, ale leżąc teraz tutaj, zastanawiałam się, czy moje serce naprawdę bi­ło, kiedy śniło mi się to wszystko.

     Od bardzo dawna nie miałam koszmarów sennych zwią­zanych z Machu Picchu. Kiedyś niemal doprowadziły mnie do szaleństwa, ale Jabari pokierował mną tak, że doszłam do siebie. Gdy przed wiekami opuściłam Egipt, myślałam, że tym samym wyrwałam się spod skrzydeł Jabariego, ale okazało się, że byłam w błędzie. Może przez te wszystkie lata pomagał mi, gdy spałam w ciągu dnia, a obecnie, kiedy nasze drogi się rozeszły, przestał mnie chronić. Czy teraz miałam zawsze budzić się z krzykiem na ustach?

A może, co gorsza, to Jabari nasłał na mnie ten sen? Czy będzie mnie zadręczał, aż w końcu znowu przyczołgam się do niego? Zamknęłam oczy i złożyłam na brzu­chu drżące ręce. Starałam się pokonać narastający lęk. Ten koszmar po prostu był złym snem. Byłam zdenerwowana z powodu Jabariego i naturi.

Leżałam, a znużenie ogarniało moje ciało. Nocni wę­drowcy na ogół nie śnią podczas dnia. Nie pamiętamy tych godzin, kiedy słońce wznosi się nad ziemią. Śnienie było dla mnie niebezpieczne. Zużywałam wtedy energię, którą miałam zachować na noc, na polowanie.

Nocni wędrowcy potrafili śnić, ale zdarzało się to tylko tym z nas, znanym jako Pierwsza Krew. Stanowili oni rzad­kość, ponieważ większości nocnych wędrowców po prostu nie chciało się poświęcać nocy na mozolne wypracowywa­nie uroków rzucanych na ludzi. Przedstawiciele Pierwszej Krwi wyrastali na silniejszych niż nasi zwyklejsi pobra­tymcy, których z przymrużeniem oka nazywaliśmy „kole­siami". To przezwisko, choć nieco obraźliwe, pasowało do nich. Kolesia stwarzało się szybko i dla prawdziwego dra­pieżnika niewiele różnił się od ofiary.

Gdy moje myśli się uspokoiły, przestając krążyć wokół koszmaru, przeniknęło mnie na wskroś nowe złe przeczu­cie. Natężyłam zmysły, ale nie musiałam zbytnio się wysilać. Michael opierał się o skrzynię i był ranny. Ktoś jeszcze znaj­dował się w pokoju. Otworzyłam zamek i odrzuciłam na bok wieko, siadając. Od razu zobaczyłam Michaela, który leżał na podłodze u moich stóp, przyciskając rękę do piersi.

Skoczyłam na nogi, odwróciłam się i ujrzałam jakiegoś człowieka stojącego przy ścianie z pistoletem w dłoni. Ledwie powstrzymałam warknięcie na widok Omariego, ciem­nowłosego mężczyzny o śniadej cerze, który służył Jabariemu. Opuścił broń, ale nie schował jej do kabury.

- Przyszedł, żeby cię bronić - wyjaśnił Michael. Nie powiedziałam mojemu ochroniarzowi o tym, co wydarzyło się podczas spotkania z Jabarim, ale nie miałam wątpliwo­ści, że wyczuł mój nastrój.

- Co się stało? - spytałam, odwracając się powoli na pięcie i rozglądając się po pokoju. Szczęśliwie udało nam się dostać narożny apartament w hotelu Sarah na połu­dniowym krańcu miasta. Zrobiłam kilka kroków i szkło za­skrzypiało pod moimi stopami. Uroczy pokoik przeistoczył się w istne pobojowisko. Meble były połamane, obrazy ze­rwane ze ścian, a zasłony podarte. Jedna biała ściana spry­skana była krwią, a inne podziurawione kulami. Hotel stał na szczycie urwiska i rozciągał się z niego widok na miasto. Przy odrobinie szczęścia, dzięki temu, że był tak oddalony, mogliśmy uchronić się przed ściągnięciem na siebie uwagi innych mieszkańców tej miejscowości. Wiedziałam jednak, że przed wyjazdem stąd trzeba będzie sowicie opłacić za­równo właściciela hotelu, jak i policję.

- Czterech mężczyzn zaatakowało nas kilka godzin przed zachodem słońca. To byli świetnie wyszkoleni łowcy odrzekł Michael. Wyciągnął rękę i zamknął wieko mojej trumny. Pośrodku widniało głębokie wgniecenie, jakby ktoś uderzał w pokrywę toporem. Patrząc na to, zacisnęłam zęby. Wgniecenie znajdowało się na wysokości mojego serca.

- Przybyłem krótko po nich - oznajmił Omari, a jego słowa potoczyły się w moim kierunku jak przytłumione dudnienie grzmotu.

Obrzuciłam go wzrokiem, patrząc spod zmrużonych powiek.

- Skąd wiedziałeś?

Ubrany w dżinsy i zwyczajną białą koszulę, wyglądał jak szef jakiejś firmy na wakacjach. Tylko plama krwi na koszuli i dziura w spodniach w okolicy łydki psuły to wra­żenie.

- Jabari nie ufa Danausowi. Wysłał mnie, żebym cię pilnował, a Jamila miał śledzić Danausa, gdyby wyszedł z hotelu w ciągu dnia - rzekł Omari, chowając wreszcie broń do kabury pod pachą.

- Gdzie jest teraz Danaus?

- Wyszedł z hotelu na godzinę przed przybyciem na­pastników - powiedział Michael. - Jeszcze nie wrócił.

Wpatrywałam się w mojego obrońcę, ciesząc się, że za­pach jego krwi nie mąci mi umysłu. Po przekroczeniu wie­ku pięciuset lat odkryłam, że mogę obywać się bez posiłku przez kilka dni. Po uczcie, jakiej dostarczył mi Michael po­przedniej nocy, wciąż czułam się syta.

- Gdzie Gabriel? - spytałam, zdając sobie nagle spra­wę z tego, że nie ma go w pokoju.

Michael się skrzywił.

- Śledzi tych ludzi, żeby się dowiedzieć, kim są i gdzie się ukrywają. Nie miałem jeszcze od niego wiado­mości.

Martwił się i nie mogłam go za to winić. Gabriel był dobry w tym, co robił, ale czterech na jednego to trochę za dużo nawet dla niego. Wyjrzałam przez okno i zobaczyłam ciemne szare niebo. Przebudziłam się nieco wcześniej niż zwykle. Szybko przeszukałam swymi mocami miasto, pró­bując namierzyć Gabriela.

- Jest bezpieczny. - Mój głos zabrzmiał tak, jakby prze­był dużą odległość, zanim dotarł do moich uszu. - Wraca do hotelu. - Sięgnęłam myślami nieco dalej i zobaczyłam, że Danaus znajduje się kilka przecznic dalej na północ, ale nie zmierza jeszcze w stronę hotelu.

- Jeśli nie jestem potrzebny, wrócę do swojego pana - powiedział Omari.

- Czy Jabari jest w pobliżu?

- Tak, ma swoją rezydencję w Koti.

Skinęłam głową, rozpoznając nazwę jednej z nubij­skich wiosek na Elefantynie.

- Czy zabierzesz Michaela, żeby wyleczyć jego rany?

Omari popatrzył na mojego ochroniarza, na mnie, a po­tem lekko skinął głową.

- Tak, wezmę go ze sobą.

Spojrzałam ponownie na swojego anioła stróża.

- Zabierzecie też Gabriela. Zjawię się u Jabariego, jak poradzę sobie z łowcą.

- Jesteś pewna, że nie będziemy ci potrzebni? - zapytał Michael. Skrzywił się, wstając. Był ranny, ale Omari i Jami­la mieli dopilnować, żeby dobrze go opatrzono. Musiałam przemieszczać się szybko i nie chciałam, żeby byli ze mną, kiedy spotkam się z Danausem.

- Poradzę sobie - odparłam i bezwiednie ukazałam kły. - Idźcie już.

Wyszłam na balkon i spojrzałam na miasto oraz na Nil. W pobliżu znajdowała się pierwsza katarakta Nilu. Dzię­ki Wielkiej Tamie Asuańskiej, wybudowanej w latach sie­demdziesiątych XX wieku, rzeka została w dużej mierze ujarzmiona. Poczekałam trochę, aż w końcu wyczułam, że Gabriel spotkał się z Michaelem i Omarim w holu, a potem położyłam rękę na balustradzie balkonu i przeskoczyłam nad nią z łatwością. Zanim wylądowałam na ziemi cztery piętra poniżej, stałam się niewidzialna i rzuciłam zaklęcie, które pozwalało mi skryć się przed ludzkim wzrokiem. Nie mogli mnie też zobaczyć ani wyczuć inni osobnicy posłu­gujący się magią. Nie wiedziałam, do czego Danaus jest zdolny, ale nie zamierzałam ryzykować. Wyszedł akurat w tym czasie, kiedy ktoś mnie zaatakował i zagroził życiu moich ochroniarzy. Próbowałam uwierzyć, że mógł zostać porwany, gdy to wszystko się działo, lub że zupełnie przy­padkowo wyszedł z hotelu właśnie w tym czasie.

Przecinając drogę, która wiodła do centrum miasta, pobiegłam, kierując się na wschód. Zwalniałam kroku co parę przecznic, żeby sprawdzić położenie Danausa, ale jeszcze się nie przemieścił. Na ulicach miasta wciąż były tłumy miejscowych i turystów rozkoszujących się chłod­niejszą temperaturą, jaka panowała teraz, po zachodzie słońca. Wkrótce wysokie białe budynki i niższe, jasnobrązowe domy mieszkalne ustąpiły miejsca rozległej przestrze­ni, która wyglądała jak starożytne ruiny jakiejś zapomnia­nej metropolii. Było to cmentarzysko Fatymidów. To stare muzułmańskie miejsce pochówku pełne było niewielkich, czworokątnych mauzoleów z kopulastymi dachami i łuko­watymi wejściami. Jednakże słońce, wiatr i piach w ciągu wieków dały się we znaki stojącym tutaj monumentom. Imiona i inskrypcje wyryte w kamieniach zatarły się. Ka­mienne ścieżki wiodące na cmentarz były zniszczone i za­sypane piachem.

Odgłosy miasta prawie już tutaj nie docierały, zamie­niając się w cichy szum. Przystając przy wejściu, odgarnę­łam włosy z oczu. Wiatr się wzmógł, niosąc ze sobą woń Nilu. Nie był to może najprzyjemniejszy zapach, ale przy­woływał miłe wspomnienia. W niektóre noce Jabari i ja wę­drowaliśmy wzdłuż krętej rzeki na północ. Opowiadał mi wtedy historie z czasów, kiedy stolicą egipskiego państwa były Teby, a on projektował wielkie budowle dla faraona.

Danaus wreszcie się ruszył. Był wcześniej z grupą trzech ludzi. Czułam, że zmierza teraz w moim kierun­ku, a pozostali mężczyźni kierują się na północny zachód, w stronę miasta i rzeki. Z uśmiechem czmychnęłam w cień dużego mauzoleum. Gdy już poradzę sobie z Danausem, zajmę się tamtymi.

Opierając się ramieniem o gładką białą kamienną ścia­nę, uświadomiłam sobie ze zdziwieniem, że jestem niezwy­kle spokojna. Wiedziałam, że zabiję Danausa. Wbiję dłonie w jego pierś i wyrwę mu serce. To wszystko było całkiem proste. Być może nie miał w zwyczaju zabijać wampirów za dnia za pomocą zaostrzonego kołka, ale najwyraźniej chętnie wysyłał innych, aby uczynili to za niego. Trochę się to nie trzymało kupy, ale trudno. Nie było go na miejscu, kiedy zostałam zaatakowana. Stanowiło to dla mnie dostateczny, obciążający dowód jego winy.

Minęło zaledwie pięć minut i Danaus przeszedł obok mnie.

- Gdzie byłeś? - spytałam, cofając jednocześnie zaklę­cie, które czyniło mnie niewidzialną. Poskromiłam chęć za­topienia zębów w jego gardle, gdy patrzyłam, jak odwraca się w moją stronę, wyciągając sztylet z pochwy u boku.

- Wyszedłem - warknął. Wyprostował się, kiedy prze­konał się, że to tylko ja, i schował swój nóż z powrotem. Pomyślałam, że to błąd z jego strony.

- Gdzie byłeś? - powtórzyłam, cedząc powoli słowa.

Stał zaledwie kilka metrów ode mnie, z szeroko rozsta­wionymi nogami i rękami zwisającymi przy bokach. Mimo że schował nóż, był czujny, gotowy do walki.

- Zwiedzałem miasto.

- Akurat w tym czasie, kiedy cię nie było, pojawili się napastnicy. - Wyszłam na odkryty teren. Danaus zrobił dwa kroki w prawo, zachowując między nami bezpiecz­ny dystans. - Czterej łowcy, dobrze wyszkoleni. Zupełnie tak... jak... ty. Czy to ty ich nasłałeś?

- Nie.

- A czy wiedziałeś, że nadchodzą?

- Nie.

Rzuciłam się na niego i z głośnym dźwiękiem uderzyli­śmy o bok innego podniszczonego mauzoleum.

- Kłamstwa - warknęłam, obnażając kły. Nie byłam głodna, ale chętnie wyssałabym z niego krew przed wyrwa­niem mu serca z piersi.

Danaus odepchnął mnie i ponownie wyciągnął nóż, skupiając na mnie wzrok. Próbowaliśmy już tego wcześ­niej, ale tym razem zabawa się skończyła.

- Nie wiedziałem, że się zjawią.

- Ale wiesz, kim są, prawda? - Lewą stopą uderzyłam go w rękę, ale trzymał nóż mocno. Żałowałam, że się nie przebrałam i wciąż miałam na sobie ubranie z poprzedniej nocy. Chociaż spódnica była rozcięta po obu stronach aż do kolan i nie krępowała ruchów, nie lubiłam walczyć w takim stroju. - Znasz ich, ponieważ jesteś jednym z nich. Wie­dzieli, gdzie mnie znaleźć, bo im powiedziałeś.

- Nie miałem pojęcia, że cię zaatakują. - Odsunął się od ściany, aby mieć większe pole manewru, ale poruszanie się tutaj nie było łatwe. Teren był nierówny, pełen mogił i dużych płyt nagrobnych, nie wspominając o porozrzuca­nych gdzieniegdzie kawałkach pokruszonych pomników.

- Sprzedałeś mnie!

Chwyciłam go. Danaus zranił mi nożem rękę, ale nie po­wstrzymało mnie to przed rzuceniem go na ścianę. Powietrze uszło mu z płuc i dopadłam go, zanim zdołał wziąć kolejny wdech. Zacisnęłam mu dłoń na gardle, gniotąc przełyk. Zno­wu zamachnął się na mnie nożem, ale złapałam go za nadgar­stek. Nie mogąc nic innego zrobić, kopnął mnie. Uderzenie to odrzuciło mnie do tyłu, lecz padając, pociągnęłam Danausa za sobą. Wylądował na ziemi obok mnie.

Rozluźniłam uścisk na jego gardle. Musiałam dobrać się do niego inaczej. Powstałam, zanim on zdołał to uczy­nić, i kopnęłam go w podbródek, tak że odchylił głowę do tyłu, podnosząc się na kolana.

- Obroniłam cię przed Jabarim! - Okrążając go, ledwie słyszałam skrzypienie żwiru i piachu pod stopami, gdyż wściekłość rozsadzała mi głowę. - Obroniłam cię i teraz straciłam go na zawsze. - Chwyciłam go obiema rękami za koszulę. - Moje życie legło w gruzach z twojego powodu. Utraciłam swoje terytorium. Wszystko przez ciebie.

- Nie nasłałem ich - powtórzył, zwężając oczy w po­łyskujące szparki. - Po co miałbym posyłać kogoś inne­go, kiedy nie mogę się doczekać, żeby samemu wyrwać ci serce?

Napięłam mięśnie rąk, przygotowując się do tego, by rzucić go na pobliski stos ostrych kamieni, kiedy coś przemknęło przez tę niewielką odległość, jaka oddziela­ła od siebie nasze twarze. Odwróciłam gwałtownie głowę i otworzyłam szeroko oczy. Oboje spoglądaliśmy na jasnobrązową ceglaną ścianę mauzoleum obok nas, w której tkwiła niewielka, drżąca strzała. Strzała z miniaturowej kuszy naturi.

Danaus zareagował szybciej niż ja, rzucając się na mnie całym ciałem. Wylądowaliśmy na ziemi za wysokim kamie­niem nagrobnym. Leżał na mnie, kiedy usłyszałam, jak trzy kolejne strzały odbijają się z brzękiem od kamienia. Naturi nas odnaleźli. Rozluźniłam dłoń zaciśniętą na koszuli Danausa i wyśliznęłam się spod niego, próbując wysunąć się zza grobu na tyle, by rozejrzeć się po cmentarzysku.

- Ilu ich jest? - spytałam, kiedy kolejna strzała śmignę­ła nad grobem. Leżałam płasko na plecach na ziemi, nasłu­chując odgłosów, które świadczyłyby o tym, że tamci są bli­sko. Spojrzałam znowu na Danausa, który patrzył na mnie zdezorientowany. - Nie mogę ich wyczuć - wyjaśniłam.

- Jak twoja rasa przetrwała tak długo? - spytał, lekko kręcąc głową.

Piorunując go wzrokiem, uniosłam wargi na tyle, by odsłonić kły. Nie byłam w nastroju do wymiany przytyków, kiedy naturi próbowali mnie zabić, a ja nadal planowałam uśmiercić Danausa przed upływem nocy.

Wiatr się wzmógł i poczułam lekki zapach drzew i wo­dy, woń żyznej ziemi po burzy, aromaty, których nie spoty­kało się w Egipcie. Tamci byli gdzieś blisko. Sięgnęłam ręką i wyciągnęłam miecz z pochwy na plecach Danausa. Star­cie z naturi, gdy nie miało się przy sobie żadnej broni, nie mogło się dobrze zakończyć.

- Siedmiu - powiedział Danaus. - Czterech na cmen­tarzu, którzy szybko się zbliżają, i trzech na dachu, poza jego obrębem.

Skinęłam głową. Tamci trzej na zewnątrz mieli nas trzymać w szachu, aż ci na cmentarzu nas dopadną. Pod­niosłam się na kolana i w tym samym momencie usłysza­łam niezwykle ciche kroki zbliżających się nieproszonych gości - naturi.

Skoczyłam na równe nogi i uniosłam miecz tak, że zna­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin