Dąbrowska - Rok 1956.doc

(1038 KB) Pobierz
Dzienniki (roczniki)

Strona 2 z 1

Maria Dąbrowska

Dzienniki

Rok 1956

1.I.1956 – 31.12.1956

 

 

64

 


Maria Dąbrowska, Dzienniki              Rok 1956, 1.I.1956 – 31.XII.1956              Strona 64



 

Następujący tekst, do 2.IV.1956, wg BN/ML CD nr 8, Tom XIV, 8.XII.1955 – 31.XII.1956, s. 720 - 733 (pdf), maszynopis autorski

 

ROK 1956

1 stycznia 1956. Niedziela. Dziennik zamienia się w pamiętnik. Święta zeszły na niczym, choć czułam się z Anną, Tulcią i naszym tajemniczym cudem – panną Hanią tak szczęśliwie i dobrze, jak tylko jeszcze mogę i potrafię. Boże Narodzenie, którego żywy, wonny i śpiewny czar dawno zetlał (po śmierci Mariana) odzyskuje w obecnych warunkach nieco nowych rumieńców życia. Radio raczyło nas kolędami rano, w południe i wieczorem przez trzy dni. W Wilię i Pierwsze Święto dawano samą prawie wielką muzykę. Choinki na placach miasta ustawiono i zapalono nie jak przez 10 lat dotąd – po rusku – w Nowy Rok, lecz już w Wilię Bożego Nar. Oto, jak się obawiam, przelotny błysk liberalnego kursu pozwalającego narodowi choć w minimalnych dawkach być sobą. Bo wkraczamy, zdaje się, w okres drugiej „zimnej wojny”.

Anna bardzo napracowała się przy urządzaniu Świąt. Upiekła niezwykłej dobroci sernik, piernik i makowiec. Zrobiła pasztet i niebywałego smaku nadzienie do indyka. W drugie święto gości było około 20 osób. Jedzenie dzisiejszą modą „à la fourchette” z nakryciami na wszystkich stolikach i we wszystkich pokojach. Ale nic zajmującego z tej „zabawy” nie wynikło. Około północy się rozeszli, Anna nazwała to „wieczorem wierności”. Najciekawsza była pani Danusia Bieńkowska, która opowiadała (Annie) o dzisiejszych „siłaczkach” i cichych bohaterach bezinteresownej pracy społeczno-oświatowej. Efektowna Małyniczówna (jej renesans). Wojtek Żukrowski emablował panią Bieńkowską. Jedzenie było przewyborne, ale w Święta wszyscy są aż za syci, tak że goście najwięcej wypili czarnej kawy, najchętniej jedli Anny świetne słodycze, a rzucali się wręcz na zimną (z lodówki) sałatkę pomarańczowo-jabłczaną.

27-go Anna z paczką pozostałych smakołyków i z Tulcią pojechała na Henryków do Teslarów. A wtedy właśnie przyszli Mikulscy, których przyjęłam śniadankowym obiadem. On wrócił z Belgii, gdzie miał 5 odczytów o Mickiewiczu. 28-go była na obiedzie Kazia Musz.[ałówna]. Przyjmowałyśmy ją zającem. Ale jedzenie powinno być tylko dodatkiem do innych powabów wizyty, serwowanych tak przez gościa jak przez gospodarzy. Jakoś już nikogo na to nie stać – wszyscy są czymś morderczo zmęczeni – światem? historią? epoką? czy może sobą samymi?

Widmowy Głowacki przyszedł nieoczekiwanie rysować Annę na zamówienie „Nowej Kultury”. Nie widziałam go wiele lat, a zwłaszcza po tym wypadku złamania podstawy czaszki i po śmierci żony. Nie poznałam go. Wzięłam go w pierwszej chwili za obłąkanego księdza Kisiela i tylko pomyślałam, że bardzo już zaawansowany w sposobie bycia i obłąkanym wyglądzie.

Wczoraj o 8-mej Tulcia odjechała z panną Hanią na dwa tygodnie do Zakopanego. My zaś na usilne zaproszenie Kornackich – do nich na Sylwestra. Co im się przyśniło, by nas zaprosić, nie mam pojęcia. Były Beylinówny (okazało się, że z nimi właśnie spędzają zawsze wieczór sylwestrowy), wnuk Boguszewskiej, bardzo miły chłopaczek ze Szkoły Dziennikarskiej, poeta Ficowski i jakiś młody biolog. Karola Beylin robi się podobna do starej Mortkowiczowej. Jej siostra jest w innym typie i delikatniejszej urody. Obie bardzo poczciwe. Wracałyśmy z nimi po pierwszej. Miasto ciemne, puste i smutne.

Przed Świętami byłyśmy z Anną na „Domu Kobiet” z jubilatką Dulębianką w roli babki. Mdła sztuka, a i tamta obsada z prapremiery nieskończenie świetniejsza. Święta były mokre, ciepłe i deszczowe. I ciemne tak że całe dnie lampy się paliło. Szkoda, że Tulcia taka jest niemuzykalna. Kolędy dla niej nie istnieją. A jakaż to Gwiazdka bez kolęd śpiewanych przez dzieci!

Popołudniu przyszli na krótko Bartelscy z życzeniami. Telefony od Wyszomirskich, od panny Hani i Tuli z Zakopanego i od Pierzchały z Sosnowca.

Anna wieczorem pracuje. Ja idę spać o wpół do 11-tej. Bogusiowi dałam 3 tysiące zł. na zrobienie ubrania.

6.I.[1956] Trzech Króli. Od Wilii, a nawet od kilku dni przed Wilią, pierwszy słoneczny dzień. Zaraz lżej na sercu i nawet ulica zagrała kolorami kjosków, tramwajów, autobusów, gałęzi. Jedynie kamienice zachowały nawet w słońcu swą smutną wszawą barwę.

Na dwu obiadach była i nocowała pani Tola (Teslarowa). A wczoraj Bogdziewiczowa z Leopoldem Buczkowskim (autorem „Czarnego potoku”) w sprawie tej mojej literackiej konsultacji w związku z ich scenariuszem filmowym ze „Szkiców węglem” Sienkiewicza. Bardzo temu jestem niechętna, bo choć przyjemni ludzie o to się zwracają, ale chcą się tylko podeprzeć moim nazwiskiem (ich iluzja!). Widziałam błysk rozczarowania na ich twarzach, gdy prosiłam, aby właśnie mego nazwiska nie umieszczali. A ja czuję, że moich uwag nie uwzględnią, nie wiem nadto, co wogóle z tego tematu zrobią. Nie wiem także, jaki jest mój stosunek do kina. Cywilizacja mechaniczna płodzi mnóstwo rzeczy zbędnych zarówno dla szczęścia, jak i dla wewnętrznego rozwoju człowieka. Właściwie uznaję film tylko jako popularyzację wiedzy, sztuki, krajoznawstwa. Realistyczny film fabularny nudzi mnie i nie jest mi do życia potrzebny. Ale ci filmowi goście opowiadali parę ciekawych rzeczy. M.in. o owym mordercy krakowskim Mazurkiewiczu. Ten skandal kryminalny rozległ się już podobno szerokim echem po świecie. Ów Mazurkiewicz przez 11 lat uprawiał z premedytacją morderstwa seksualne i rabunkowe – swoje ofiary zalewał betonem w zapadni mieszczącej się pod autem w jego garażu. Miał dwa auta rejestrowane jako jedno na ten sam numer, tym sposobem ułatwiał sobie alibi. W czasie okupacji był podobno pracownikiem jakiejś instytucji Gestapo. Teraz podobno był w UB. Napewno przepłacał milicję. Uprawiał na wielką skalę spekulację dolarami, której podobno Kraków jest centrem. To jeszcze nic. Przez dziesięć lat prowadził dokładny dziennik ze szczegółowym wymienianiem wszystkich ludzi, z którymi miał do czynienia w tych transakcjach. M.in. skompromitowani są jakoby jacyś laureaci nagród państwowych, którzy u Mazurkiewicza zmieniali nagrody na dolary!! W Krakowie w związku z tą sprawą aresztowano podobno 30 osób. Stąd zeszło na inny „dziennik” równie skrupulatnie prowadzony przez Niemcy Zachodnie. Tam są całe instytuty poświęcone badaniu naszej gospodarki na ziemiach odzyskanych. W stosownej chwili to zostanie rzucone na świat jako świadectwo przeciw naszemu posiadaniu tych ziem. Stąd – o zaprzepaszczaniu spraw na Mazurach. O wyniszczeniu ryb w jeziorach, o straszliwych tam w tej gałęzi gospodarki kradzieżach – a stąd – o zatruciu Wisły. Ten fenol, co zatruł wodę w Krakowie, dalej truje c a ł ą  W i s ł ę, tak że wyniszcza nawet jej mikroflorę i mikrofaunę, nie mówiąc o rybach. Stan zarybienia Wisły zbliża się do zera. Wisła – główna rzeka, bóstwo ojczyzny staje się rzeką zatrutą! Podobno trzeba będzie kilkudziesięciu lat, by zmienić ten stan rzeczy. Zatruwanie wód było w dawnych czasach zbrodnią popełnianą tylko przez śmiertelnych wrogów. A i oni nie wychodzili poza studnie. Pierwszy raz chyba w dziejach świata przez zbrodniczą głupotę rodzimych twórców pseudosocjalizmu zatruta została wielka rzeka. Żyć się nie chce, gdy się to wszystko słyszy. Choć ile prawdy jest w rzeczach słyszanych, trudno dociec.

Na obiedzie panie Milska (dawn. Blumentalowa) i Markowska. Markowska zastępuje Żółkiewskiego w dziale kultury w KC. Ale odczuwamy je jako osoby zacne i poczciwe, napewno szczerze zatroskane tym, co się dzieje. Siedzą do 7-mej wieczór. Przed samym ich odejściem przyszli Wojtkowie Żukrowscy. On przeczytał opowiadania „Kamienny słupek”. Bardzo dobre. Fantastyka dość makabryczna, trochę w stylu Linkego. On też ma to ilustrować. Ale rzecz nie jest w naszej sytuacji do druku. Powinnam notować tematy do szkiców, essejów, opowiadań czy jakiejś innej formy wypowiedzi, doskonale artystycznej, lecz nie powieści. Normalna belletrystyka coraz mniej mnie nęci. Artykuły: Czego nam nie daje kino; o kulturze dnia powszedniego; zachowanie się ludzi na postojach taksówek, wręcz besjalskie; zwierzęta w mieście – przedwojenne sikorki, wiewiórki, które schodziły na rękę, na ramię, gołębie; a teraz zastraszająco pleniące się po miastach wrony i kawki; opowiadania pani Burskiej (krawcowej). Instynkty społeczne, dawna obserwacja: matka z dzieckiem w zatłoczonym tramwaju, dziecko przepycha się, depcząc ludziom po nogach, matka woła: „Nie ciągnij mnie tak, rękę mi wyrwiesz”. Stosunek do windy: dzieci, psy i śmieci, zwożone na dół, gdy ja w moim wieku używam windy tylko do wjeżdżania na górę; wiadomo jak ciągle się psują; śmietniki nieoczyszczane nawet na Święta, gdy dawniej opróżniano je każdej nocy.

Wciąż myślę o ostatnim szkicu z podróży do Niemiec, a nie jestem w stanie zasiąść do jego wykończenia. Jakże deprymująco imponuje mi Mann! Przeczytałam jego komentarz do „Doktora Fausta”. Nieludzka siła! Aż dziwne, że ten tytan pracy pozwolił sobie na relaks śmierci. Lektura Parnickiego „Zgody Narodów”. Okrzyknięty przez emigrację jako największy pisarz nie tylko emigracyjny. Anna, która ma bardzo szeroką skalę indulgencji dla wszystkich typów i poziomów literatury, odrzuciła to po kilkudziesięciu stronnicach jako szmirę. Ja się przez to cierpliwie przedarłam, bo mnie interesuje zagadnienie, czy na naszej dzisiejszej emigracji może powstać wielki utwór. Stawiam bowiem tezę, że o słuszności emigracji stanowi wielkość dzieł, jakie na niej powstają. Czytam Grahama Greene’a: „The quiet Americain” – świetne stamtąd zdanie: „God save us form the innocent and the good” – potwierdzające to, co często mówimy, że najwięcej zła przynoszą ci, co chcą świat uszczęśliwiać lub umoralniać. Dobre pokrewne zdanie z humorystycznej książki Doninosa: „Major Thompson”. „Czuję się spokojniejszy z ludźmi, którzy źle wykonują rzeczy dobre, niż z ludźmi, którzy rzeczy złe robią doskonale”.

8.I.[1956] Niedziela. Trzech Króli było jedynym dniem z trochą słońca. Już wczoraj zaczął się mróz i ciemność. Miałam dziś skończyć ostatni szkic z podróży. Ale ogarnęło mnie jakieś monstrualne lenistwo i załatwiłam jedynie część zalegającej korespondencji. Wieczorem u Ireny Szymańskiej, która dawno już nas do siebie zaprasza. Oboje Szymańscy i Staszewski z żoną. Wszystko Polacy żydowscy. To towarzystwo reprezentuje jakąś wewnętrzną frondę partii, podczas gdy dwie przedwczorajsze panie x są te „wierne” (Bermanowi), chociaż też „widzą zło”. Ciekawe, że wewnętrzna opozycja komunistyczna jest reprezentowana nadewszystko przez Żydów. Żydzi są znacznie inteligentniejsi, czy też lotniejsi umysłowo od Polaków i zawsze są gotowi do jakiegoś fermentu duchowego. Nie jest jednak przypadkowe, że „ferment” zaczął się w nich, gdy w Sowietach ujawnił się antysemityzm. Tak jak i poparcie rewolucji rosyjskiej dali państwu wyraźnie filosemickiemu. Co jest rzeczą ludzką i zrozumiałą, że każdy łączy się z tym, co mu sprzyja, przeciwstawia się zaś temu, co mu niechętne. Ale jakoś chciałoby się, żeby Żydzi wyskoczyli wreszcie ponad swoje żydowstwo. Staszewki był w Rosji długo więziony pod zarzutem... chęci oderwania jakiejś republiki (Ukrainy, Gruzji czy Azarbejdżanu) od Związku Radzieckiego! Zna więc, jak mówią Rosjanie, „podnogotnuju” całego moskiewskiego systemu; potem był u nas długo kierownikiem działu prasy i propagandy w KC, nie wiem jakie teraz stanowisko zajmuje, ale jakieś zajmuje. To całe towarzystwo, to przyjaciele Kulisiewicza, grafika i Kaliszanina. Wynikła stąd rozmowa o Kaliszu. Mówię, że to piękne miasto i zdecydowanie powinno być wojewódzkim. Na to Staszewski: „Przecież i pod rosyjskim zaborem nie było nawet gubernią, Kalisz należał do gubernii Piotrkowskiej”. Oto dygnitarz partyjny, budujący „na gruzach caratu Polskę socjalistyczną”, a nie wiedzący nawet, jaki był podział administracyjny tzw „kongresówki”. Wracamy z tej wizyty już po 12-tej z mięszanymi uczuciami.

11.I.[1956] Środa. W poniedziałek byli u nas Kottowie. Po ich odejściu zastanawiamy się, jak dziś już prawie niema ludzi, których obchodziłoby cośkolwiek poza nimi samymi. Nawet elementarne zasady życia towarzyskiego wymagające choć odrobiny zainteresowania sprawami gospodarzy, nie odsuwają ani na chwilę uwagi gości od spraw ich własnych. Zdawało się, że Kottowie zamkną na jakiś czas serię spotkań towarzyskich z naszymi żydowskimi przyjaciółmi. Ale nie – Czajka (Bela Herz), tak się dopomina widzenia ze mną, żeśmy ją zaprosiły na dzisiaj na kolację. Ale ona jest przynajmniej malownicza i zabawna, ma się z nią rodzaj kabaretu à payer ses places.

13.I.[1956] Piątek. Przedwczorajsza kolacja z Czajką zawiodła nasze oczekiwania na przyjemność. Zostawiła niemal uczucie grozy. Z „Czajką” jest gorzej niż ona sobie wyobraża. Zupełna inkoherencja w myśleniu i w mówieniu. Bredzi jak w gorączce albo we śnie. Ani jednego opowiadania, ba, zdania, nie jest w stanie doprowadzić do końca. W jej repertuarze musi być zawsze jakaś jej humorystycznie podana historia erotyczna i jakieś przez nią ocalanie kogoś z więzienia. Dziś więc było: l)jak jechała z kochankiem przez pustynię (geografia Czajki!) i poczęstowana tartinką bez popicia dostała czkawki. Świetnie naśladowała miłosne zaloty partnera, na które odpowiadała czkawką. 2) Jak wydobyła z więzienia siostrę Doboszyńskiego (o którym też podaje, że był jej kochankiem, czy też w niej zakochanym). Aby, jak mówi, podać skazanemu Doboszyńskiemu przed śmiercią „dwa jabłka” przekupiła „naczelniczkę” w więzieniu Mokotowskim, jakąś Irenę Szymańską (napewno myli imię i nazwisko) ofiarowując jej... „Noce i Dnie”, którymi ta ubiaczka jakoby była wstrząśnięta i zachwycona. Co to całe obłąkane gadanie znaczy? Do czego służy, ku czemu prowadzi? Czyżby tylko świadczyło o absurdalnym stanie umysłu? Dlaczego ją, taką jak jest w rozmowach z nami, całkiem antyrządową, partia trzyma? Czyżby jako osobę na „chlebie zasłużonych”? Czy jako nadwornego błazna? Czy ona może celowo udaje wariatkę i w tej roli chce ją UB w stosunkach z osobami „niedostępnymi” wykorzystać? Czy może udaje taką wobec partii, by w niej tkwić i jaknajwięcej wiedzieć? Czy wogóle to wszystko nic prócz wariactwa nie znaczy? Jedno jest pewne, że ona więcej może i więcej rzeczy uzyskuje, niż to by się komukolwiek innemu udało. Ale może to tylko kwestia bezczelności i wiary w swoje babie (mimo wieku) walory, coś w rodzaju sposobów, jakimi posługują się Strugowa i Parańdzia, żeby uzyskać zawsze wszystko, czego im trzeba. Tak czy owak, milczymy zazwyczaj w jej towarzystwie słuchając tylko i śmiejąc się, gdy nas rozśmieszy. Dziwne zjawisko natury budzące mimo wszystko jakiś gatunek rozbawionej sympatii. Opowiada, że znała w warszawskim ghettcie żydowskich policjantów, którzy we współpracy z Niemcami likwidowali za (niepewną) cenę własnego życia swych rodaków, a potem spotykała ich na stanowiskach w służbie państwowej, nadewszystko w UB. Tych, w czasie własnej służby w UB (której nie kryła, tylko że u niej wszystko traktuje się jak rzecz „na niby” i nic z jej życia nikt nie bierze na serio) wskazywała władzom, jako „zdrajców swego plemienia”. Ale czy im się co stało? Wątpię. Systemy, oparte na donosach i policji, chętnie korzystają z typów, które tę samą służbę pełniły u władz pokonanych. A inteligentni Żydzi lepiej tu się mogą przydawać, jak ci durnie Polacy. Ale jednego z tych byłych żydowskich policjantów Czajka nie wydała. Jak twierdzi, „nie widziała go nigdy w akcji”, a oprócz tego: „patrzył na mnie takim błagalnym wzrokiem” – powiada. A jaka była istotna przyczyna, tego „aktu wspaniałomyślności”, nigdy się nie dowiemy. Ona mówi, że ten „ocalony” przez nią, będąc potem kimś ważnym w UB dopomógł jej przez wdzięczność uwolnić siostrę Doboszyńskiego. Była skazana na dożywocie, a dzięki Czajce (jakoby) wyszła po siedmiu latach. Czajka pono przez cały ten czas opiekowała się jej synem. Czajka twierdzi, że nigdy nie piła, choć ja ją w pierwszych latach po wojnie, gdy przychodziła jeszcze za życia St., nigdy inaczej nie widziałam, jak pijaną. Sama wchodząc mówiła: „Jestem pijana”, poczym, jeśli zastała mnie samą, opowiadała szczegóły swego romansu z Jerzym St.[empowskim].

Dziś cudowna, ciepła, wiosenna pogoda, byłaby upajająca, gdyby nie taka niestosowna w styczniu! W kwietniu i w maju będziemy mieli zapewne wspaniałą zimę!

Zapomniałam dodać, że dziś o 13-tej byłam w Ministerstwie Kultury na rozdaniu dyplomów... zeszłorocznych nagród państwowych. Bzdurna uroczystość, nie wiem jak można czymś takim niepokoić ludzi, którzy pracują. Mogliby przesłać pocztą. Na szczęście byłam druga i nie czekałam długo w tłumie laureatów. Słonimski miał auto Związku i odwiózł mnie do domu.

25.I.[1956] Środa. Prawie dwa tygodnie sine linea w tych notatkach. Mordowałam się przepisując ostatni szkic z podróży do Niemiec. Nikt nie ma pojęcia, jak ja się teraz męczę pisząc. Przedwczoraj skończyłam, ale oczy mam podsinione i serce bolące, jakbym zachorowała. Dwa wieczory siedziałam do pierwszej w nocy, co u mnie niebywałe, bo ja dobrze pracuję tylko rano. Tego samego wieczora był Jurek. Okazuje się, że jest członkiem i współtwórcą jazz-klubu, założonego przez młodzież uniwersytecką (oto w co się obróciły jego talenty muzyczne). Mają magnetofon, zapraszają tam różnych jazzistów, którzy, jak mówi Jurek „w lokalach grywają pod publikę”, a w tym ich klubie „stają się artystami”. Ich występy są nagrywane na taśmę, a potem dyskutowane. Ostatnio zaprosili do siebie Murzynów bawiących w Warszawie z operą Gershwina „Porgy and Bess” – i nagrali ich muzykę i śpiewy. To była pasjonująca wiadomość o tym klubie. Chciałabym tam kiedy pójść i zobaczyć, w czym dzisiejsza młodzież szuka ewazji ze świata purytańskiego racjonalizmu.

Na dworze niegodziwa pogoda – ponuro, czarno, mokro, huraganowe wichury. Dziś przed południem Bartelski (był i wczoraj wieczorem przez trzy godziny) – rozmowa o Mannie. Małe poprawki do mego rękopisu. Potem – Kruczkowski – zawracanie głowy z nową „naradą w sprawie literatury”. Anna w Bristolu na obiedzie z jakimś niemieckim filozofem. Ślicznie wypadł jej płaszcz uszyty przez panią Burską – zielono-czarna drobna kratka i czarny karakułowy kołnierz. Wczoraj na obiedzie pani Orłowska z Radia. Wzięła mój rękopis (jeden ze szkiców z podróży), choć według mnie to się nie nadaje do Radia.

Wizyta Iwanowej-Perczyńskiej

W 1953-cim roku w Moskwie poznałyśmy młodą rosyjską polonistkę, Ninę Iwanową, która przez jeden dzień zastępowała w asyście przy nas Jadzię Staniukowicz. Podobała nam się i nawet wydała nam się typem szczególnie polskim, a przedewszystkim zadziwiła nas doskonałą polszczyzną. Otóż przed jakimiś dziesięciu dniami dostałam od niej list z... Placu Zbawiciela, 5. Wyszła za mąż za kolegę ze studjów, Polaka Perczyńskiego, od roku mieszka w Warszawie. Zapytuje, czy mogłaby mi przesłać „Gwiazdę Zaranną” do podpisania. W tak nieoczekiwanej sytuacji uważałam za konieczne okazać uprzejmość. Napisałam zapraszając ją razem z mężem na herbatę w niedzielę popołudniu. Przyszła tedy – lecz sama. Mąż jakoby ma postrzał, leży chory. Ale jak się później wydało, może i chciała przyjść sama, by się wyżalić, a może i mąż nie chciał przyjść do nas z żoną Rosjanką. Oto rozmowa z nią.

„No i jakże się Pani w Polsce podoba, jak się pani urządziła etc?” – „Żyć – mówi – to tu jest o wiele wygodniej niż w Moskwie. I mleko przyniosą do domu, i w sklepach można wszystko dostać, i ludzie tacy uprzejmi”... – „Jakto – uprzejmi? A my właśnie rozpaczamy, że staliśmy się tak barbarzyńsko nieuprzejmi i ordynarni. No, i że w sklepach tak mało można dostać”... – „Ah, co pani mówi, tu jak się co kupi w sklepie to powiedzą: dziękuję, a u nas...” – Po chwili: – „I jest co czytać. W Polsce wszystkie pisma takie ciekawe. Ja się poprostu zachłystuję z zachwytu, jak czytam polskie pisma literackie”.

Wyjazd więc do Polski dla Moskali jest czymś w rodzaju, jak dla nas wyjazd na Zachód. Ale ta biedna Nina skarżyła się i za to na inne rzeczy. Na wielką ilość form towarzyskich w Polsce, z czym ona sobie wcale nie może dać rady. Mąż ją ciągle strofuje, że w takim czy innym wypadku postąpiła niewłaściwie. To jej zatruwa życie i może dojść do poważnych rozdźwięków, bo już teraz ciągle się z mężem kłócą. – „U nas wszystko jest prościej” – skarży się bliska płaczu. Ojciec tego Perczyńskiego jest emerytowanym wojskowym, ale służył też i w powojennej armii. Kiedy młoda para pojechała do świekrów (do Łodzi) świekra powitała synową płacząc, a świekr wogóle do niej nie wyszedł. Ale zważywszy na okoliczności, owi rodzice mieli wiele do przeniesienia, jak na przedwojenną „rodzinę wojskową”. Nina Iwanowa ma nieślubne dziecko, ośmioletniego już syna. Perczyński nie tylko się z nią ożenił, ale i to dziecko usynowił, przywieźli je z sobą do Polski. Wyobrażam sobie, czym to musiało być dla jego rodziców. Synowa Moskiewka, do tego komunistka, a na dobitek panna z dzieckiem. Syn postąpił z honorem, ale też widać nie wytrzymuje tej sytuacji. Iwanowa opowiadała nadto, że pracuje u prof. Doroszewskiego, więc w jakichś słownikach, czy innym rodzaju językoznawstwa. I że tam też jest w kłopocie, jak się zachować, bo: „Tam wszyscy są tacy pobożni, panie mówią dużo o tym, na jakiej mszy która była, albo na jaką pójdzie”. Iwanowa jeździła z jakąś ekipą badającą gwary na wieś, to też nie wiedziała, jak odpowiadać na chłopskie: „Niech będzie pochwalony”. Zrazu odpowiadała tymi samymi słowy, ale potem nauczyła się odpowiadać: „Na wieki wieków”. Oto troski rosyjskiej komunistki w komunistycznej Polsce. Dziwne paradoksy. Męża swojego nazywa: „niby-komunista”.

28.I.[1956] Sobota. We czwartek byłyśmy z Anną na owym przedstawieniu amerykańskiej prywatnej trupy murzyńskiej „Everyman’s Opera” – grającej operę Gershwina „Porgy and Bess”. Interesujące, jako nieznany nam kawałek Ameryki, ale nie było się o co zabijać. W Orbisie kolejka do biletów sięgała Nowego Światu, macherzy od „podsprzedaży” (odkąd czytam książkę Tyrmanda „Zły” – wiem z jakich przestępczych elementów taka „branża biletowa” się składa) brali po 500 i 600 złotych za bilet. I byli frajerzy, co z „antyustrojowej” miłości do Ameryki brali takie bilety. A przedstawienie było prztyczkiem w nos dla wszystkich. Dla cerberów rządowych i speców od propagandy – bo jakże – „rasistyczna i antymurzyńska” Ameryka naszych propagandzistów – a tu ambasadorowie USA i w Moskwie, i w Warszawie wychodzą z całym personelem na dworce, urządzają dla murzyńskich operowców przyjęcia, zajmują loże dyplomatyczne na premierach. Dla antykomunistycznych „reakcjonistów”, bo jakże – sami będąc antysemitami i wogóle poniekąd rasistami, zabijaniem się o bilety składają hołd kolorowym, a w dodatku kolorowym już mocno pobielałym i nie bez współudziału Żydów; autorzy zarówno libretta jak muzyki, to Żydzi (Gershwin nawet z Polski), a i napół biała część zespołu wybielała nie tylko od krwi „czystych yankesów”. Nie darmo w tłumie postaci aktorskich widziałam naprzemian podobieństwa to do Stasi Blumenfeldowej, to do Milskiej, to do Ani Linke. Dla entuzjastów ras kolorowych wreszcie, bo mówiąc prawdę cała ta opera była czymś brutalnie prymitywnym. To, co się działo na scenie, przypominało mi bardzo zachowanie się papużek Tulci w klatce. Muzyka Gershwina, owszem, ładna, lecz nie może zadowolić wybredniejszego ucha. Jakieś połączenie folkloru murzyńskiego z europejskim brukowym sentymentalizmem. Niebanalny wątek miłości do jeżdżącego na wózku (zapewne po Heine-Medinie – motyw bardzo amerykański) Porgy’ego nie jest pozbawiony osobliwej poezji. W sumie nie żałowałyśmy, żeśmy poszły zobaczyć to widowisko, ale raczej ze względów poznawczych.

1.Lutego.[1956] Wtorek.[Środa] Nieborów. Wczoraj przyjechałam autem do Nieborowa. Od trzech dni są nieprawdopodobne mrozy, wczoraj było 29 st. dziś podobno 25. Mało śniegu. Powiew północno-wschodni wskazuje, że to może potrwać dłużej.

2.II.[1956] Środa.[Czwartek] Mróz 25-stopniowy pozwala tylko na krótki spacer. Ból twarzy i oddychanie na tym zimnie jest cierpieniem. Całe popołudnie leżę i śpię w myśl zaleceń dr Rutkiewicza, który badał mnie przed wyjazdem (miałam jakiś atak, ciśnienie skoczyło znów do 210) i kazał mi spać... czternaście godzin do dobę. Przepisał nawet w tym celu jakieś środki nasenne. Schodzę tylko na kolację. Telefon od Anny.

3.II.[1956] Czwartek.[Piątek] Niestety, po napół przespanym dniu do trzeciej w nocy czytałam „Złego” Tyrmanda. Wszyscy się z tego wyśmiewają, a ja uważam to za ważną książkę 10-lecia. Może równie ważną, jak w swoim czasie „Dzieje grzechu” Żeromskiego; niższa klasa artyzmu, ale tak samo szmirowato-melodramatyczne; lecz rzeczywistość jest szmirowata i to powinno było znaleźć swój ekwiwalent w literaturze. Pisane, mimo pewnych dłużyzn, z takim talentem, że w miarę czytania robiło mi się słabo i dostawałam bicia serca. Czułam, że sobie szkodzę, a jednak czytałam. Oczywiście, dziś leżałam potem do obiadu czując się całkiem chora. O 12-tej wszedł raptem do mnie pan Gantz (finansowy dyrektor Czytelnika, elegancki i kulturalny jegomość – podobno nie jest Żydem). Przyniósł mi cytryny i cukierki od Anny. Przyjechał z żoną i Stefczykiem (prezesem Czytelnika). Spotkałam ich wszystkich przy obiedzie. Popołudniu spacer z Gantzem i Stefczykiem. Potem śpię i leżę do kolacji. Wieczorem – listy do Anny i dr Rutkiewicza. Do 10-tej czytam „Złego”.

4.II.[1956] Piątek.[Sobota] Wczoraj wieczorem telefonował Natanson. Dowiedział się, że jest mój Wejmar w Radiu i że tam jest coś o teatrze. Chciał to do pisma „Teatr”. Rozczarowałam go, że to już się drukuje w „Nowej Kulturze”. Dziwnie ludzie poszaleli na punkcie moich marnych pisanin. Poszłam spać o 9-tej (wczoraj). Do 10-tej czytałam. Do piątej rano spałam, potem znowu czytałam „Złego”. Palenie w piecach, śniadanie, o 9-tej znowu zasnęłam i spałam do 11-tej. Od wpół do dwunastej do pierwszej spacer. Po południu znów spacer do spółdzielni i do Multanowej po jabłka. Mróz 8 stopni, pochmurnawo, bez wiatru. Tak mi ten spacer dobrze zrobił, że w myśl zaleceń dr Rutkiewicza (i na jego miksturach) znów od 4-tej do wpół do siódmej spałam jak zabita. Mimo tak wielkiej ilości snu nie czuję się dobrze. Coś we mnie całej drży, nawet ręce mi drżą, co mnie przeraża. Analiza moczu – niedobra. Tętno stale przyśpieszone. Zwierzęcy strach przed wylewem. Żeby nie to wszystko, byłoby mi tu znakomicie.

Wczoraj zaczęłam czytać mój dziennik z 1947-8. Dziwne, jak wiele szczegółów pozapominałam. I to tak, że nawet odczytując, nie mogę ich sobie przypomnieć. A przecież pamięć była moją największą siłą.

5.II.[1956] Sobota.[Niedziela] Cudna pogoda, 12 stopni mrozu, słońce, cisza w powietrzu, ani gałązka nie drgnie. Wciąż nic nie robię, ale czy wytrzymam przepisane mi trzy tygodnie próżniactwa? To rodzi hipohondryczne myśli. Leżałam i po części spałam znów do 16-tej. Od wpół do 12-tej do 1-szej na spacerze. Po obiedzie znów długi spacer z prof. Jakubowskim (Łódź, medycyna), Gantzem i Stefczykiem. Bardzo piękny spacer po lasach, ale trochę za intensywny na mój obecny stan. Poznałam to po tym, że po powrocie nie spałam już tak dobrze jak powinnam, jeśli to ma być sen kuracyjny. Po kolacji telefon do Anny. List do Jurka. Telefon od Bohdziewiczów – przyjadą jutro w sprawie tego scenariusza. W związku z tym czytam „Szkice węglem”. Przed przeczytaniem tekstu Sienkiewicza scenariusz wydawał mi się dobry. Teraz widzę w nim poważne mankamenty.

6.II.[1956] Niedziela.[Poniedziałek] Mróz zelżał rano do 8-miu, a popołudniu do 4 stopni. Cały dzień pada gęsty śnieg. O 11-tej przyjechali Bohdziewiczowie i omawialiśmy ten ich scenariusz. Moje uwagi idą w kierunku „odcenzurowania” Sienkiewicza. Tam przecie pełno aluzji do powstania 63-go roku i cała akcja jest zdeterminowana tym, co kto robił w powstaniu i jak się zachowuje wobec skutków zainscenizowanego równocześnie przez Rosję uwłaszczenia chłopów. Zołzikiewicz, jołop, leń i blagier wykorzystał nastrój powstańczy młodzieży szkolnej, by podrzeć książki i spróbować leśnej przygody. Obity za próbę dezercji, przeszedł na stronę moskiewską przeciw powstaniu. Rzepa był kurierem powstańczym. Dziedzic Skorabiewski zachował rezerwę i nie wziął udziału w powstaniu, a potem wyżywał się „patryotycznie” w sprzeciwie wobec „moskiewskiego” uwłaszczenia (któremu byłby przeciwny także, gdyby je zrealizował Rząd Powstańczy). Skorabiewskiego zasada nie interweniowania w sprawy chłopów (Rzepowa) wynika z przekonania, że w systemie pańszczyźnianym pan miał obowiązek opiekowania się chłopami, wglądania w ich troski; a teraz, gdy z rad gminnych usunięto dziedziców niech gmina radzi na nieszczęście Rzepów. Stary proboszcz był życzliwym świadkiem powstania i pamiętał powstanie 1831 roku. Wójt Burak boi się Zołzikiewicza, ale raczej nie ze względów politycznych (Zołzikiewicz jest donosicielem); ma zdaje się jakieś machlojki na sumieniu. Ale wójtowie byli z regały antypowstańczy, innych naczelnik powiatu by nie zatwierdził. Oni głównie otrzymywali medale „za usmirenje miatieża” i taki chyba medal zakłada Burak w czasie posiedzenia Rady Gminnej. Także w rozmowie Srul-Zołzikiewicz, żydowski krawiec mógł mieć na myśli taki medal. Tego wszystkiego niema nawet śladu w scenariuszu. Jest tylko goły konflikt: chłopi, pan i biurokracja rosyjska. A jednak Bohdziewiczowie tę sprawę powstania zauważyli, ale Buczkowski (według ich relacji) chciał to załatwić jedynie wprowadzeniem inwalidy kościelnego; co widzom kinowym nic nie powie, inwalida bez nogi może się zdarzyć zawsze i wszędzie.

Po obiedzie jeszcze godzinę konferujemy na ten temat, ale czuję, że nic z moich uwag nie będzie uwzględnione. Mały z Bohdziewiczami spacer po parku, o wpół do czwartej odjechali do Łodzi. Po czwartej przyszli do mnie na czarną kawę Gantzowie i Stefczyk. Towarzyska rozmowa bez znaczenia do 6-tej. Wciąż niedobrze ze mną, ten dzień odrobiny wysiłków umysłowych i towarzyskości bardzo mnie zmęczał. Huk w głowie, bicie serca, jak mnie to nudzi!

7.II.[1956] Poniedziałek.[Wtorek] Rano spacer skierniewicką szosą z architektem Żarynem, którego spotkałam wychodząc i zapytał, czy może mi towarzyszyć. Było cudownie cicho i za gorąco w kożuszku. Wróciliśmy przez dziurę w siatce do parku i do domu. Nic nie robię. Po wczorajszej śnież...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin