Anna Kłodzińska - W pogardzie prawa.pdf

(611 KB) Pobierz
Kłodzińska Anna
W pogardzie prawa
Rozdział 1
Starzec szedł powoli, ciągnął, nogi za sobą, przystając co kilka
kroków. Jego długi, wyplamiony płaszcz był rozpięty, plątał mu się poniżej
kolan i owijał dokoła ceratowej torby, niesionej z widocznym trudem.
Doszedł do krawężnika, zatrzymał się chwilę, ale nie patrzał na
światła sygnalne, głowę miał zwieszoną, jakby szukał czegoś na chodniku.
Potem wszedł na jezdnię, zupełnie nie zważając na samochody. Milicjant,
który od paru chwil przyglądał mu się z irytacją, teraz gwizdnął
ostrzegawczo raz i drugi. W tym samym momencie szary opel-record z
przeraźliwym gwizdem opon zahamował o kilka centymetrów przed
starym, wydawało się, że maska wozu skoczyła do góry jak wspinający się
i nagle powściągnięty koń.
Ktoś krzyknął, nadjeżdżające samochody zatrzymały się, blokując
ruch Wielki czerwony ikarus nawoływał klaksonem, kierowca autobusu
niecierpliwił się, nie znal przyczyny korka. Milicjant był już przy starym
człowieku, który spoglądał dokoła wyblakłymi oczami i milczał. Z opla
wysiadł mężczyzna wysoki, o bujnych, lekko falistych włosach, twarzy
pociągłe, teraz trochę przybladłej.
- Ma pan refleks! - powiedział milicjant z uznaniem.
- I dobre hamulce - dodał jeden z przygodnych gapiów.
- Zobaczyłem go z daleka - głos kierowcy opla lekko drżał. - Na
szczęście zdążyłem. No i nie było karambolu z innymi wozami.
Milicjant sprowadził starca na chodnik. Potem obejrzał się za
tamtym, ale dostrzegł już tylko samochód odjeżdżający w błyskawicznym
tempie. Uchwycił jedynie wzrokiem litery z tablicy rejestracyjnej: WAL,
numer znikł mu z oczu. Zaklął pod nosem, zaraz jednak przyszło mu na
myśl, że tak na dobrą sprawę, nie ma sprawy. Wypadku nie było, kierowca
pewnie nie chce być wmieszany w jakiekolwiek dochodzenie, nikt tego nie
lubi.
- No i co ja mam z panem zrobić? - mruknął, patrząc z niechęcią na
starucha. - Dokumenty pan ma?
Ten skinął głową, trzęsącymi się rękami zaczął macać po
kieszeniach. Wyjmował po kolei brudną chustkę, gazetę, paczkę
papierosów, wreszcie znalazł wymiętą zieloną książeczkę, podał
milicjantowi. Podoficer przejrzał ją dla porządku, wzruszył ramionami i
oddał. Rencista, siedemdziesiąt,; osiem lat, mieszka niedaleko.
Niech pan uważa na światła przy przejściu na drugą stronę ulicy! -
pouczył z przyzwyczajenia. Zasalutował i odszedł. Wiedział, że właśnie
tacy, jak ten stary, niedołężny człowiek najczęściej są ofiarami wypadków,
bo z trudem docierają już do nich takie pojęcia, jak bezpieczeństwo ruchu
drogowego, światła, pasy. A może - myślał potem - nie zależy im na życiu,
bo przeżyli już wszystko, co chcieli?
*
Szary opel-record skręcił w boczną uliczkę, wjechał na parking.
Kierowca zgasił silnik i siedział parę minut bez ruchu, jakby chciał
ochłonąć po tamtym wydarzeniu. Bądź co bądź, o mały włos nie
przejechał człowieka. Wyciągnął paczkę marlboro, zapalił, puszczał dym
przez uchylone okno i spoglądał przed siebie. Po drugiej stronie ulicy
znajdował się mały prywatny bar, trochę była to kawiarenka, a trochę
restauracja. Miała doskonałą kucharkę, ładny lokal, zadbany i przytulny.
Ściągała tu zadomowiona klientela, najczęściej z pobliskich placówek
konsularnych i kilku przedsiębiorstw handlu zagranicznego.
Właściciel opla wiedział o tym wszystkim, gdyż bar prowadziła jego
żona. On był tu niemal gościem, zresztą zawsze mile widzianym, gdyż
wnosił ze sobą pogodny humor, uśmiech dla znajomych i nieznajomych,
wiele życzliwych słów, które nieme kosztują, a sprawiają dobre wrażenie.
Pomagał też czasami w dostawie towarów lub w sprawach finansowych,
jeżeli pozwalał mu na to czas.
Wysiadł z wozu, zamknął go starannie, zabrał przedtem kilka paczek
i wszedł do baru. Parę osób obejrzało się od stolików.
- Jakże miło znowu pana zobaczyć, panie Kaziu! - zawołał starszy
pan, aktor z zawodu. Miał garbaty nos i czarne, krzaczaste brwi,
najczęściej grywał role gangsterów i oszustów.
- Prosimy do nas,- panie Kazimierzu - zawtórowała mu chuda,
elegancka pani. - Tak dawno pana nie widzieliśmy, cóż to się działo?
Kłaniał się, ściskał wyciągnięte w jego kierunku ręce, pytał o
zdrowie, odpowiadał, Wyjaśniał, nic nie wyjaśniając, gdyż w gruncie
rzeczy nie był wylewny. Uśmiechał się do wszystkich, przepraszał, że
bardzo się śpieszy i po chwili znikł na zapleczu baru. Jego żona, która
zdążyła przed tymi powitaniami odebrać przyniesione paczki Z towarem,
wróciła za ladę. Z pewnością podobała jej się sympatia, jaką goście
otaczali małżonka, a poza tym przysparzało to klienteli.
Płynnymi ruchami parzyła kawę, chowała pieniądze do podręcznej
kasy i wydawała resztę, pytała czy smakuje i martwiła się, jeżeli
dostrzegła zasępioną twarz. Drobna i szczupła, miała czarne włosy, gładko
przyczesane, odsłonięte wysokie czoło i regularne rysy, wydawało się, że
taką urodą powinna przyciągać wszystkie oczy, ale tak nie było. Dziwnym
trafem goście i personel woleli pana Kazimierza. Od pani Danuty bił jakiś
chłód wewnętrzny, trzymający ludzi na dystans.
Ruchem głowy przywołała za ładę jedną z kelnerek, sama weszła do
kuchni.
- Zjesz coś? - spytała. Kazimierz zawahał się, spojrzał na zegarek.
- No dobrze - odparł. - Pierożki i kawę.
- Znowu się spieszysz? Zabrzmiało to jak wyrzut.
- Mam robotę - rzucił obojętnie. Przysiadł do małego stolika w
kuchni, zaczął jeść. Przez uchylone drzwi zajrzał zaprzyjaźniony gość.
- Pani Danusiu, czy nie było dziś Janka Zawadowskiego? Wie pani,
taki chudy, z wąsikiem i smutną twarzą?
- Nie, już od paru dni - odpowiedziała. - Podobno chory. Ktoś mówił,
zniżyła głos do szeptu - że chciał popełnić samobójstwo.
- On?! A cóż mu do szczęścia brakowało?
- Podobno wplątał się w jakieś brzydkie sprawy.
- Trudno uwierzyć. Coś podobnego! - Gość szybko ulotnił się z
kuchni.
Kazimierz zjadł, wypił kawę, rozejrzał się po twarzach, uśmiechnął
do kucharki. Nałożył kurtkę i z papierosem w ustach, nie chcąc już
wywoływać zamieszania na sali, wymknął się bocznymi drzwiami do
samochodu.
*
W pokoju panował półmrok, paliła się tylko mała lampka przy
tapczanie. Cicho grało radio. Człowiek, leżący w pościeli, miał
przymknięte powieki, ręce bezwładnie wyciągnięte wzdłuż ciała. Szare,
zapadnięte policzki i jakaś przerażająca sztywność rysów robiły wrażenie,
że jest martwy, choć przeczył temu płytki, ledwie dostrzegalnej oddech.
Nie poruszył się, kiedy ktoś ostrożnie uchylił drzwi. Do pokoju
wsunęła się kobieta w stroju pielęgniarki, ze szklanką herbaty na tacy.
Postawiła ją na bocznym stoliku, nasypała trochę cukru, wcisnęła pół
cytryny, dotknęła brzega szklanki i zmarszczyła nos.
- Za gorąca - szepnęła do siebie.
Chory usłyszał to widać, bo otworzył oczy i spojrzał przytomnie.
- Przyniosłam herbatę - powiedziała pielęgniarka. - Trzeba popić
lekarstwo. Jak pan się czuje?
Nie odpowiedział. Wodził wzrokiem po ścianach, meblach, coś sobie
może przypominał, albo układał w pamięci, chwilami brwi ściągały mu się
w bolesnym zdziwieniu. Kobieta usiadła na brzegu tapczana.
- Czuje pan się trochę lepiej? - zapytała. - Zaraz podam tabletki i
herbatę.
- Dlaczego ja leżę? - odparł pytaniem. - Jakie tabletki?
- Jest pan przecież chory. Doktor przepisał lekarstwa.
Patrzał teraz na nią, wzrok miał uważny i nieprzychylny.
- Kim pani jest? Co pani tu robi?... A w ogóle, gdzie ja jestem?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin