Kopia Sandemo Margit - Saga O Ludziach Lodu Tom 31 - Przewoźnik.doc

(1267 KB) Pobierz

 

 

        ROZDZIAŁ I

 

 

  Taki długi... długi... sen.

  Głęboko pod powierzchnią ziemi, na Południu, z dala

od siedzib Ludzi Lodu w Skandynawii, Tengel Zły

otwierał prastare oczy.

  Robił to bardzo powoli; uniesienie powiek, ciężkich ze

starości i pokrytych szarym pyłem, kosztowało go ogrom-

nie wiele trudu.

  Wreszcie ostatnim wysiłkiem woli zdołał je podnieść.

Żółte szpary oczu widziały jedynie otaczającą je ciemność.

Ale Tengel Zły nie był zależny od światła. I tak potrafił

widzieć. Daleko, dużo dalej, niżby się mogło zdawać.

  Jego wielosetletni sen nie trwał ciągle, nie był też

nieustannie jednakowo głęboki. Czasami coś go zakłóca-

ło. Zdarzało się, że któryś z jego przodków próbował

odnaleźć naczynie z wodą, zakopane w Dolinie Ludzi

Lodu. Tengel Zły musiał wtedy koncentrować całą swą

moc w obronie skarbu. Nie mógł się poruszyć, a sen

sprawiał, że i mózg miał ociężały, tak więc jego śmiercio-

nośna moc nie działała z pełną siłą. Mimo to jednak był

w stanie przenosić swój obraz tam, w tamto miejsce, by

odstraszał śmiałków. Wielokrotnie wytwór jego myśli

ukazywał się intruzom, którzy mieli czelność naruszyć

jego teren.

  Najwięcej wysiłku kosztowali go to wówczas, gdy

przybyli tam Heike i Tula. Heike, jeden z najpotężniej-

szych potomków rodu, jeden z tych, którzy ośmielili się

zwrócić przeciw niemu, Tengelowi Złemu, groził mu

zaklęciami z zamierzchłej przeszłości Ludzi Lodu. Były to

niezwykle trudne chwile, jego siła została wystawiona

naprawdę na ciężką próbę. A jeszcze gorzej było kiedy

Tula, ta przeklęta dziewezyna, napuściła na niego cztery

demony.

  Koszmarne wspomnienie!

  Po tym zdarzeniu Tengel Zły na długo musiał pogrążyć

się we śnie, by na powrót zebrać siły.

  Ale pamiętał też przyjemne chwile! Ohydne oczy

zwracały się to tu, to tam, żółtoszare spojrzenie powoli,

ale z dziką rozkoszą przedzierało się przez mrok, prze-

czesywało świat wspomnień w poszukiwaniu radośniej-

szych zdarzeń.

  Nie wszyscy z jego dotkniętych przekleństwem potom-

ków okazali się odszczepieńcami. Tengel Zły po raz

kolejny przesłał kipiącą nienawiścią myśl Tengelowi

Dobremu, temu, który zdołał odwrócić przekleństwo

i sprawić, że jego nędzni następcy podjęli walkę ze złym

przodkiem.

  Miał też jednak powody do radości. Pamiętał je

świetnie. Ów piękny mężczyzna z dawnych czasów, ten,

który odciął głowę swojej kobiecie. No i Kolgrim, choć

on nie na wiele się przydał. Oprócz tego, oczywiście, że

zgładził niebezpiecznego Tarjeia, ale to przecież on,

Tengel Zły, kierował jego poczynaniami. Solve był jego

wiernym sługą, no i Ulvar! Ten był najbardziej obiecujący,

tak, bo Ulvhedina zmarnowali ci świętoszkowaci łajdacy.

Ale Ulvar pozostał mu wierny.

  Flety! Za każdym razem, gdy któryś z potomków

natrafił na zaklęty flet, rosła moc Tengela Złego. Tuli

wpadł w ręce taki instrument, lecz powstrzymała ją ta

obrzydliwa gromada zmarłych, sprzysiężonych przeciw

niemu. Tymczasem nie dokończona gra dziewczyny i tak

miała na niego zbawienny wpływ. Zaczął się budzić;

oprzytomniał na tyle, że mógł podjąć próbę otwarcia

oczu. Najpierw były to tylko niewielkie przymiarki, ale

teraz wreszcie mu się udało.

  Na moment zasłonił powiekami żółte szpary oczu,

mrugnął raz tylko, po to, by sprawdzić, czy naprawdę

może nimi poruszać, a już ten nieznaczny ruch wzbił

w powietrze tuman szarego jak popiół cuchnącego pyłu.

  Gra Tuli na flecie, choć przerwana, obudziła go na tyle,

by mógł poprowadzić jednego ze swych bezrozumnych

potomków do Eldafjord, tam gdzie znajdował się jego

własny flet, ten, który utracił w tak niecny sposób.

  Eldafjord... Podróż Eskila. Doprawdy, tak niewiele

brakowało! O mały włos, a Tengel Zły by się obudził.

Dokonałby tego Heike, jeden z jego najzagorzalszych

przeciwników. W głębi mrocznej duszy Tengela Złego na

to wspomnienie rozległ się złośliwy chichot.

  Ale potem pojawiła się ONA. Ona, ta najstraszniejsza,

najbardziej odrażająca. Na samą myśl o niej Tengel skręcił

się z nienawiści. Ta, która zdołała dotrzeć do jasnej wody.

  Shira, jego śmiertelny wróg.

  I flet, drogocenny flet! Zniszczyła go na zawsze!

  Poczuł, że to wspomnienie setkami noży wbija mu się

w ciało.

  Nie, nie będzie więcej myślał o tym upokorzeniu,

o palącym wstydzie.

  Znów wrócił pamięcią do radośniejszych wydarzeń.

Pojawił się kolejny potomek. Nosił imię Ulvar i był

naprawdę wiernym uczniem Tengela Złego. Znalazł nie

dokończony flet, oczywiście idąc za wskazówkami Ten-

gela, i już sama świadomość tego faktu wzmocniła złego

przodka.

  Ale i ten flet także został unicestwiony.

  Teraz Tengel nie wiedział już o żadnym innym.

  Przeklęte łotry, i to krew z jego krwi! Przez cały czas,

choć leżał tu unieruchomiony, musiał pilnować, by nie

zniweczyli jego planów.

  Akurat teraz byli słabi. Mieli tylko jednego dotkniętego,

w dodatku dziewczynę, a ona nic nie znaczyła. Nosiła imię

Benedikte. Ach! Wiedział niemal wszystko o Ludziach

Lodu! Nad mrocznym źródłem zła obdarzono go życiem

wiecznym i władzą nad ludźmi. Pełni władzy jeszcze nie

osiągnął, leżał wszak w okowach snu, ale losy Ludzi Lodu,

zwłaszcza tych z rodu, których dotknęło przekleństwo,

mógł śledzić stąd, z tajemnego miejsca spoczynku. Wszel-

kie zło świata docierało tu do niego, niesione ziemią

i powietrzem, ognietn, wodą i kamieniem, pięcioma

dawnymi żywiołami plemienia Ludzi Lodu. Kiedy bowiem

odwiedził Źródła Życia i napił się wody zła, również

żywioły stały się jego niewolnikami, środkiem do osiągnię-

cia władzy. Kiedyś miał władzę nad całą ziemią...

  Ach, jakże żałował, jakże wyrzucał sobie ten pomysł,

który wówczas przyszedł mu do głowy! Postanowił, by

pogrążono go we śnie. A potem został zdradzony!

Zdradzony przez własny ród! Setki razy żałował, tysiące

razy wybuchał gniewem, ale na nic się to nie zdało. Leżał

pogrążony we śnie, który ciążył mu jak kajdany, i stan ten

musiał trwać do czasu, aż znajdzie się kolejny flet, zaklęty

albo niewydarzony, to już nie ma znaczenia, byle tylko

dało się na nim wygrać jego sygnał.

  Gorzki nieustający gniew odbierał mu siły. Przymknął

szkaradne oczy i skupił się na chwili obecnej.

  Nie było to trudne, dźwięki fletu wzmocniły jego

zdolność widzenia tego, co znajdowało się daleko. Jedy-

nie ciało było jeszcze słabe, uwięzione, i przez to jego

śmiertelnie niebezpieczna moc nie mogła zostać w pełni

wykorzystana. To, czego do tej pory dokonał, było

jedynie pierwszym ostrzeżeniem przed tym, co kiedyś

miało nastąpić.

  Teraz, choć ta Benedikte była właściwie nikim, zerem,

musiał mieć na nią oko, czujnie się przed nią strzec. Bo ona

była jedną z nich, z tych niewiernych, którzy próbowali

go zwalczać. Sama, co prawda, nie mogła niczego osiąg-

nąć, ale jeśli jej pomogą...

  Musi uważać na tę głupią dziewczynę.

  A gdyby tak sprowadzić ją na drogę wiodącą ku

nieuchronnej zagładzie?

  Tak! Tyle przynajmniej mógł dokonać, przebywając

tu, w swym przeklętym więzieniu.

  Musiało się to jednak stać potajemnie. Oczy Tengela

Złego zamigotały w ciemnościach. Przez ciało przebiegł

mu zimny dreszcz strachu. Gdzieś w jakimś miejscu...

Gdzieś w jakimś miejscu istniało inne niebezpieczeń-

stwo. Shira nie była jedynym zagrożeniem. Tego drugie-

go nie znał. Umknęło mu, skryło się przed nim. Ale

Tengel Zły zdawał sobie sprawę, że jest ono silne, bardzo

silne!

  Dlatego zniszczenie dziewczyny musi się odbyć

w ukryciu, tak by to drugie coś, co mu zagraża, nie mogło

jej znaleźć i, być może, przybyć na ratunek.

  Myśli zaczęły pracować, zmysły szukały, wstrętne macki

rozeszły się po świecie, kierując się ku krajom na Północy...

  Obudziło się niejasne wspomnienie.

  Tak, znał pewne miejsce daleko od ludzkich siedzib.

Wspaniałe, na wskroś przepojone złem miejsce. Wiedział

o nim, ponieważ w trakcie swej podróży na Południe sam

je odwiedził.

  To miejsce poświęcono złu. Został tam nawet przez

jakiś czas, tak mu się spodobało.

  Wtrącił się w historię tego miejsca.

  Wspaniały, wspaniały czas.

  Pamiętał też... Tengel Zły zebrał myśli, z wysiłkiem

starał się sobie przypomnieć.

  Tak! Był tam przewoźnik! Oczywiście, tak.

  I znów w duchu złośliwie zachichotał. Przewoźnik,

tak, tak, właśnie on!

  Zabawnie było współdziałać z tym człowiekiem. Cie-

kawe, co się z nim później stało, po tym, jak on, Tengel,

opuścił tamto miejsce. Ciekawe, doprawdy, bardzo inte-

resujące.

  Miejsce to, zanim jeszcze on się tam pojawił, było tak

skalane, tak przepojone wspaniałym złem, czynami tak

potwornymi, że myśląc o nim odczuł dreszcz rozkoszy.

Bez względu więc na to, jaki wpływ on sam na nie wywarł,

z pewnością było to właściwe miejsce, by wyeliminować

Benedikte.

  Zaprowadzi ją tam niezłomna siła jego myśli.

  Trzeba jednak szukać okrężnych dróg, żadne bezpo-

średnie poczynania nie są już możliwe. W jaki sposób tego

dokonać?

  Jak pająk pracowicie tka pajęczynę, tak on począł snuć

swój okrutny plan. Niezwykle przyjemne zajęcie dla

najbardziej złego stwora na świecie. Dla samego uosobie-

nia zła.

 

 

 

 

 

        ROZDZIAŁ II

 

 

  Księżyc czekał za chmurami, które ciemne i po-

strzępione pędziły po niebie. Od czasu do czasu ukazywał

bladą tarczę i przez moment zimnym błękitnozielonym

blaskiem oświetlał dom na jednym ze wzgórz.

  Dom był duży, piętrowy, miał wiele okien, w których

odbijała się księżycnwa poświata. Niegdyś zapewne po-

malowano go na jakiś kolor, teraz jednak szarawe gołe

drewno dominowało nad łuszczącą się farbą. Dachówki

wyglądały na porośnięte mchem, a kolumienki werandy

gniły od dołu. Na parterze zza zakurzonych aksamitnych

zasłon wydobywało się słabe światło, piętro zdawało się

nie zamieszkane, w oknach wisiały postrzępione resztki

zasłon.

  Kiedy księżyc skrył się za pokrywą chmur, dom

w swym przytłaczającym smutku objawił się jako jeszcze

ciemniejszy. Nagle jednak gdzieś w głębi opustoszałego

piętra zamigotało przez moment światełko - przelotnie

i niewyraźnie, jakby ktoś osłonięty gęstą zasłoną pajęczyn

niósł świeczkę.

  Księżyc znów wyjrzał zza chmur i światełka zniknęło.

  Nikt jednak nie jechał drogą prowadzącą przez wzgórza,

któż więc mógł to zobaczyć? Nikt też nie miał ochoty, by

odwiedzić ten dom, nikt nie pragnął spotkania z jego

mieszkańcami ani też nie chciał sprawdzić, dlaczego cieszy

się złą sławą. Odnosiło się wrażenie, że w tym domu straszy.

I tak było w istocie; tak przynajmniej twierdzili ci, którzy

znaleźli się dostatecznie blisko. Mówiono o krzykach,

niosących się stąd nocą, i innych niezwykłych zjawiskach.

  Chyba tylko księżyc pałał do tego domu szczególnym

uczuciem.

  Nadszedł dzień i światło księżyca zagasło.

  Guri Martinsen rozpięła guziczki wysokiego kołnierza

i rękawiczkami zaczęła wachlować twarz. Była dość

korpulentną panią w wieku okoła trzydziestu pięciu lat,

o twarzy czerwonej i błyszczącej od potu. Nosiła nieprak-

tyczną suknię z turniurą i opadający na czoło kapelusz,

umocowany morderczo ostrymi szpilkami.

  - Nie, nie mam już siły, żeby zrobić choćby jeszcze

jeden krok. Schodzę nad rzekę odpocząć.

  Jej poirytowany małżonek postawił walizę na ziemi.

Jemu także dokuczał upał.

  - Guri, nie mamy czasu. Godzina jest późna, a ciotki

na nas czekają.

  Guri jednak już skierowała się w dół, na brzeg rzeki.

  - Powiedziałeś, że to tylko kawałek od stacji, a idzie-

my już godzinami!

  - Godzinami, też coś! - mruknął. - Zawsze musisz

przesadzić.

  Ale i on w duchu musiał przyznać, że droga okazała się

znacznie dłuższa, niż pamiętał. Co prawda nie był tu od

bardzo dawna. Wtedy nikt jeszcze nawet nie słyszał

o kolei.

  - Chodź, Sidsel! - zawołała żona do ich ośmioletniej

córeczki.

  Sidsel, drobna, szczuplutka dziewczynka o cienkich

jasnych włosach i wiecznie przestraszonym spojrzeniu,

jakby stale proszącym o wybaczenie, ostrożnie zeszła na

trawę. Jej ojciec westchnął zrezygnowany i poczłapał za

nią.

  - Ale ten odpoczynek nie może trwać zbyt długo!

- zapowiedział. - Czas płynie, a my przecież wieczorem

mamy jechać dalej.

  Sidsel wsunęła drobną rączkę w dłoń ojca.

  - Czy nie mogę jechać z wami? - pisnęła żałośnie.

  - Już o tyrn rozmawialiśmy. Tatuś i mamusia wybiera-

ją się w swoją pierwszą podróż za granicę. Musimy trochę

pobyć sami, zrozum. Ty przez ten czas zostaniesz u swo-

ich ciotecznych babek. Na pewno są bardzo miłe, a my

niedługo wrócimy.

  Ove Martinsen miał nadzieję, że jego ciotki naprawdę

okażą się miłe. Nie widział ich od czasu, gdy był jeszcze

dzieckiem, a wówczas trochę się ich bał. Ale upłynęły lata,

na starość z pewnością złagodniały. Wiedział, że są,

nazwijmy to, oryginalne, bo pozostała część rodziny nie

chciała mieć z nimi nic wspólnego. On jednak i Guri

postanowili przełamać lody i pozwoiić, by przez krótki

czas zaopiekowały się Sidsel. Trzy kochane stare ciote-

czki... Na pewno dziecko w domu sprawi im dużą

przyjemność! A poza tym mieszkają na wsi i w ogóle...

  Sidsel nie prosiła już, by ją zabrać w podróż. Wiedziała,

że to i tak nie nie pomoże.

  Podczas gdy rodzice odpoczywali, przysiadłszy każde

na swoim kamieniu, dziewczynka zaczęła przechadzać się

wzdłuż brzegu rzeki. Była szczuplutka i lekka, słoneczny

skwar nie dawał się jej tak mocno we znaki. Przyglądała

się ślicznym kamieniom leżącym na piasku, od czasu do

czasu brała jakiś i wrzucała do bystro płynącej wody.

  Pochyliła się, żeby przyjrzeć się dokładniej czemuś, co

lekko połyskując leżało pod wodą na dnie tuż przy samym

brzegu. Co to mogło być? Wsadziła rączkę do wody,

poczuła, jak rwący jest nurt, ale udało jej się dotknąć

dziwnego przedmiotu.

  Kiedy już miała go w dłoni, zobaczyła, że to tylko jakiś

pieniążek z dziwnym wzorem. Jakby jakieś litery, a może

nazywało się to znaki? Moneta była w bardzo złym stanie,

więc właściwie nie warto było jej brać, ale dziewczynka

mimo wszystko wytarła ją o trawę i schowała do kie-

szonki. Matka zawołała, wróciła więc do rodziców i kon-

tynuowali męczącą wędrówkę wzdłuż gościńca.

  - Pewien jesteś, że idziemy właściwą drogą? - zapytała

Guri męża.

  Nie był już wcale o tym przekonany.

  - To powinna być dobra droga - odparł niepew-

nie. - Ale z drugiej strony powinniśmy już być na miejscu.

Wszystko tak bardzo się zmieniło od czasów mojego

dzieciństwa. Kolej żelazna i...

  - Jesteś lekkomyślny! - syknęła Guri. - Dobrze,

zapytamy tych chłopów, którzy ścinają drzewo.

  Okazało się, że w istocie zabłądzili. Dotarcie do

właściwej drogi zajęło im wiele godzin i lepiej nie

przytaczać, czego Ove w tym czasie musiał się nasłuchać.

 

  Z uczuciem pewnej niechęci przyglądali się domowi na

wzgórzu. Zapadł już zmierzch i księżyc znów pojawił się

na niebie. Ten wieczór był pogodny i księżyc bez

przeszkód mógł napawać się widokiem swego ulubionego

domostwa, skąpanego w jego zimnym zielonym świetle.

  - Cóż to za straszny zamek duchów! - mruknęła Guri.

- Naprawdę mieszkają tu twoje ciotki?

  - Adres się zgadza. Ale jest gorzej, niż mi się wydawa-

ło - przyznał Ove. - Tego domu nie naprawiano całymi

latami!

  Dziewczynka nic nie powiedziała. Cała się trzęsła ze

strachu.

  - W każdym razie chętnie zajmą się Sidsel - powie-

dział Ove, chcąc pocieszyć samego siebie.

  - Owszem, jeśli tę kartkę uważasz za "chętnie"

- odparła Guri. - 'Dziewczynka może przyjechać. Oczywiście

należy nam się za to wynagrodzenie'. Koniec i kropka. Ani

słowa więcej.

  - One są stare i na pewno ubogie - bronił ciotek Ove.

- Ale wejdźmy do środka, tam na pewno jest przytulniej.

  Kiedy pociągnęli za sznurek przy drzwiach, w głębi

domu rozległ się nieprzyjemny dźwięk pękniętego

dzwonka. Po chwili drzwi otworzyły się o cal i ani

odrobinę więcej. Łańcuch zabezpieczający naprężył się jak

struna.

  - Dzień dobry - Ove dzielnie przywitał oko majaczące

w ciemnościach. - To my, przywieźliśmy dziewczynkę.

  Po dłuższej chwili wpuszczono ich do przedpokoju,

pełnego czarnych mebli i oświetlonego oszczędnym świa-

tłem, jakie dawała staroświecka lampa.

  - Dzień dobry, ciociu... hmmm... ciociu Gerd, dawno

się nie widzieliśmy! - wykrztusił wreszcie Ove.

  Sidsel wpatrywała się w olbrzymtch rozmiarów broszę

z kameą i parę zimnych rybich oczu ponad nią. Ciotka

Gerd była bezkształtnie rozlana i blada, miała postrzępio-

ne włosy bez połysku. W drzwiach stała równie blada, lecz

szczuplejsza i starsza ciotka Agnes, a w pokoju siedziała

najmłodsza z sióstr, okrągła ciotka Beate, pochłonięta

ustawianiem pasjansa i zajadaniem czekoladek.

  - Wejdźcie - zagdakała ciatka Gerd. - Późno przyjeż-

dżacie.

  Ove wymamrotał coś o tym, że zabłądzili, a kiedy

wszyscy już się ze wszystkimi przywitali, ciotka Agnes

oświadczyła:

  - Pieniądze na stół, Ove! Twój ojciec zawsze był

utracjuszem, najlepiej więc będzie, jeśli od razu otrzyma-

my zapłatę za dziewczynkę. Po wakacjach wrócisz na

pewno bez grosza. Dowiadywałam się, ile w dzisiejszych

czasach trzeba zapłacić za mieszkanie i wyżywienie. No

i należy ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin