Ken McClure - Siec intryg.rtf

(1180 KB) Pobierz
KEN McCLURE

 

 

 

KEN McCLURE

 

SIEĆ INTRYG

 

 

 

Przekład:

Marek Mastalerz

 


„Och, jakąż to sieć zawiłą tkamy,

kiedy w oszustwie się wprawiamy!

              Walter Scott Marmion

 

 


Prolog

 

John Palmer wszedł do salonu i dołożył kolejną kłodę do kominka. Upewnił się, że ogień nie zgaśnie, i spojrzał na żonę, która siedziała z córeczką na kolanach.

- Wiesz, Lucy, zawsze o tym marzyłem - powiedział. - Ty, ja i nasze dziecko w naszym własnym domu. - W gruncie rzeczy masz miękkie serce - uśmiechnęła się Lucy. - Ale sam wiesz, że nie będzie łatwo.

John ukląkł przed nimi i delikatnie pogładził policzek niemowlęcia.

- To nasza córka - stwierdził. - Nic więcej się nie liczy. Poradzimy sobie ze wszystkimi problemami, jakie się pojawią.

- Na pewno - zgodziła się żona.

John połaskotał dziecko po brzuchu. Niemowlę zagruchało radośnie.

- Widzisz? Ona też to wie - powiedział z czułością.

- Pachniesz trocinami - rzekła Lucy, wąchając włosy męża.

- Nic dziwnego, przecież rąbałem drewno - odparł John z uśmiechem.

- Lubię ten zapach. Jest taki męski - zapewniła go. - Czy wciąż pada?

- Trochę prószy, ale to na pewno ostatni śnieg tej zimy.

Podszedł do okna, oparł ręce na parapecie i wyjrzał na ogród.

- W prognozie pogody mówili, że pod koniec tygodnia się ociepli - powiedziała Lucy.

- Skoro ma być odwilż, powinienem jeszcze dzisiaj ulepić Anne-Marie bałwana - rzekł John z namysłem.

- Bałwana?! - zawołała Lucy, tłumiąc śmiech. - Daj spokój, ona ma dopiero trzy miesiące.

- Nieważne. Zabierzemy małą do ogrodu i pokażemy jej bałwana. Na pewno doceni artystyczny kunszt swojego tatusia. - John był pełen entuzjazmu. - Wiesz co? Poszukaj jakichś ubrań dla bałwana, a ja zacznę go lepić. Jeśli się postarasz, pozwolę ci wybrać dla niego imię. No, ruszamy!

- Dobrze. - Lucy wiedziała, że gdy mąż zapalił się do jakiegoś pomysłu, wszelkie argumenty stawały się nieskuteczne. - Położę Anne-Marie, niech się prześpi. Potem poszukam w szafach. Pewnie coś znajdę.

- Potrzebna będzie też marchewka na nos, guziki na oczy i...

- Nie wszystko naraz! - zaprotestowała Lucy.

- No, bierzmy się do roboty, raz dwa!

- Najpierw twoja córeczka utnie sobie słodką drzemkę. - Wzięła Anne-Marie na ręce i wstała. - Postaraj się za bardzo nie hałasować.

- Może powinienem go ulepić w ogrodzie przed domem? - zasugerował John.

- Świetny pomysł.

- Bądź na dworze najpóźniej za dziesięć minut.

- Nie spieszyłaś się - powiedział John, gdy po pół godzinie Lucy wreszcie przyszła do ogrodu. Niosła kosz pełen ubrań. - Prawie skończyłem. Co cię zatrzymało?

- Zdumiewające, co człowiek znajduje, gdy zaczyna opróżniać szafy - odparła Lucy. Zostawiła drzwi uchylone, żeby móc słyszeć głos dziecka. Znalazłam rzeczy, których nie widziałam od lat i o których całkiem zapomniałam. Tę niebieską sukienkę miałam na ślubie twojej siostry, pamiętasz? To sandały, które kupiłam w Grecji. Na tę bluzkę upadło mi spaghetti i potem nie mogłam wywabić plam. Wygrzebałam mnóstwo rzeczy, także twoich. Pokażę ci później.

- Dobrze. No, gotowy. Możesz teraz go ubrać, jeśli chcesz.

- Pewnie, z przyjemnością - odrzekła Lucy. Zrobiła bałwanowi oczy z guzików i nos z marchewki. Sięgnęła po pasek czerwonego materiału, mający służyć za usta, i nadała mu kształt półksiężyca. - Niech ma szeroki uśmiech - stwierdziła. Starą czapkę naciągnęła na szeroką głowę bałwana, a na ramionach udrapowała żółtą pelerynę. Bałwan prezentował się nader okazale.

- Przystojniak, prawda? - Lucy cofnęła się, by podziwiać swoje dzieło.

- Fantastyczny! - zawołał John, obejmując żonę. - Czuję się, jakbym znowu był dzieckiem. Nie mogę się doczekać wycieczek do zoo i pikników na plaży. Zbudujemy Anne-Marie domek w ogrodzie. Będzie mogła trzymać w nim lalki. Może kupimy jej psa, gdy będzie starsza.

- Opanuj się, jest jeszcze malutka - uśmiechnęła się Lucy.

- Zobaczysz, będzie wspaniale - odparł John.

Lucy wciąż się uśmiechała, ale w jej oczach pojawił się cień smutku.

- Właśnie sobie przypomniałam, że mam gdzieś czerwony szal - powiedziała. - Chyba w szafce w holu. Przyniosę go. Pobiegła do domu i po paru chwilach wróciła ze szkarłatnym wełnianym szalem. Zawiązała go na szyi bałwana.

- Jak go nazwiesz? - spytał John.

- Kapitan Mainwaring - odpowiedziała Lucy i roześmiała się.

- Idealnie! - On też zauważył podobieństwo śniegowego człowieka do pompatycznej postaci z serialu Dads Army. - Wobec tego mamy Kapitana Mainwaringa. Czy możemy już obudzić Anne-Marie?

- Najpierw napijmy się herbaty - odparła Lucy. - Mała powinna jeszcze pospać, bo cały dzień była niespokojna. Chodź, wstawię wodę.

Weszli do domu. Buty zostawili na rozpostartej przy drzwiach gazecie, by ściekła z nich woda. Kilka minut później herbata była gotowa. Pili ją, jedli biszkopty i grzali ręce nad piecem.

- Dają dziś coś dobrego w telewizji? - spytał John sennym głosem.

- Nie patrzyłam, - Niech pomyślę. Zdaje się, że o ósmej jest jakiś film, ale to dla mnie za wcześnie. Muszę sprawdzić trochę prac. I tak za długo się obijałem, lepiąc Kapitana Mainwaringa.

- Co to za prace? - spytała Lucy:

- Przemyślenia trzeciej c na temat biologicznych podstaw życia. Jeśli chodzi o lotność intelektualną, Kapitan Mainwaring mógłby się uplasować w środku tej ferajny.

- Nie mówisz poważnie.

- Może i nie, ale te dzieciaki czasami doprowadzają mnie do rozpaczy - powiedział John. - Chyba można już obudzić małą. Przedstawimy jej Kapitana.

- Dobrze - odparła Lucy. - Ale muszę ją ciepło ubrać. Nie chcemy, żeby się przeziębiła, prawda?

Wyszła z pokoju, a John zaczął zmywać naczynia. Nagle usłyszał przeraźliwy krzyk żony. Upuścił filiżankę, która roztrzaskała się na drobne kawałki, i pobiegł do pokoju dziecinnego. Lucy wyglądała przez otwarte okno. Zasłony z postaciami z kreskówek Disneya powiewały lekko w lodowatym przeciągu.

- Ona znikła! - wykrztusiła przez ściśnięte gardło.

- Ale jak?! - spytał łamiącym się głosem. - W jaki sposób?

- Ktoś ją porwał!

- O Boże!

John spojrzał na puste łóżeczko. Pościel była rozgrzebana, boczna ochronna siatka - opuszczona. Bez chwili namysłu wybiegł z pokoju i popędził do drzwi domu. Nie założył nawet butów, od razu wypadł do ogrodu. Miał nadzieję, że dostrzeże odciski stóp na śniegu. Ale nie zobaczył żadnego śladu.

- Policja! Musimy wezwać policję! - krzyknął. Lucy wciąż stała przy oknie i wpatrywała się w dal. John wbiegł do domu, chwycił za słuchawkę aparatu w holu i zgrabiałymi palcami wystukał 999.

- Policja? Przyjedźcie natychmiast! Ktoś porwał nasze dziecko!

 

* * *

 

Doktor Tom Gordon patrzył ze szczytu wzgórza na Felinbach, niewielką nadmorską wioskę w północnej Walii, która od dwóch lat była jego domem. Za cieśniną Menai słońce zniżało się nad wyspą Anglesey. Niebo było bezchmurne, stalowoszare. Zwiastowało to kolejną mroźną noc. Choć zbliżała się połowa marca, wiosna jeszcze nie nadeszła. Tom miał już dość manewrowania land-roverem po oblodzonych drogach i ośnieżonych górskich szczytach. Nagłe opady śniegu na przełęczy Llanberis sprawiły, że tego dnia musiał nadkładać sporo drogi podczas wizyt domowych. Poświęcił na nie więcej czasu, niż się spodziewał, ale zdołał dotrzeć do wszystkich pacjentów i powinien zdążyć na wieczorne wizyty.

Gdyby nawet się spóźnił, doktor Julie Rees go zastąpi. Pochodziła z tych stron i wiedziała, jak trudna jest jazda w zimie po lokalnych drogach. W razie potrzeby poradzi sobie sama. Słońce było już bardzo nisko;jego blask odbijał się w spokojnym morzu. Łagodna pomarańczowa poświata spowijała leżącą w dole wioskę. Felinbach liczyło około tysiąca pięciuset mieszkańców. Domy schodziły wzdłuż stromego zbocza aż do portu.

Przy Main Street znajdowało się sześć sklepów i dwa puby, trzeci pub zagnieździł się przy falochronie; obok warsztatów szkutniczych. Po obu stronach ulicy były przystanki autobusowe; można stąd było pojechać do Caernafon lub do Bangor.

W wiosce znajdowała się szkoła podstawowa, dwa kościoły i kaplica; wszystkie zbudowano w czasach wiktoriańskich. Na sepiowej fotografii Felinbach z 1898 roku, wystawionej w oknie poczty, Main Street wyglądała niemal identycznie jak obecnie; brakowało tylko latarni. Ale okolice portu zmieniły się ostatnio nie do poznania - zbudowano nowoczesną przystań jachtową, mogącą pomieścić eleganckie jachty bogatych gości. Tam, gdzie kiedyś napełniano ładownie obskurnych barek łupkiem z walijskich kamieniołomów, teraz zatrzymywały się katamarany o wyszukanych nazwach. Ich właściciele korzystali z gościnności miejscowego jachtklubu.

Obok samochodu Toma zatrzymała się biała furgonetka z piekarni. Rumiany krępy mężczyzna opuścił okno.

- Wszystko w porządku, panie doktorze? - spytał.

- Tak, Glyn - odpowiedział Gordon. - Stanąłem na chwilę, bo chciałem nacieszyć oczy widokiem.

- Musiałby pan długo szukać, żeby znaleźć ładniejszy - rzekł Glyn Morris, miejscowy piekarz.

- Poza Szkocją, oczywiście - powiedział Gordon.

- Och, zupełnie zapomniałem, że jest pan Szkotem! - zawołał Morris. - Mieszka pan u nas tak długo.

- Dwa i pół roku - odparł młody lekarz.

- Nie jest tu najgorzej, prawda? - odpowiedział Tom i wrzucił bieg. - Do zobaczenia, panie doktorze - pożegnał się piekarz.

Gordon włączył silnik. W duchu zgodził się z oceną Morrisa. Gdyby w Felinbach było mu źle, nie zostałby tu tak długo. Czy jednak była to cała prawda? Ludzie często sądzą, że dokonują niezależnych wyborów, ale nierzadko się mylą. Może im się wydawać, że nie poddają się biernie biegowi zdarzeń, a jednak postępują tak, jak nakazuje rząd, rodzina, społeczeństwo czy nawet kościół.

Tom przyjechał z Edynburga do Felinbach po bolesnym rozwodzie. Ogłoszenie o czasowo wolnej posadzie lekarza ogólnego znalazł w British Medical Journal. Pragnął oderwać się od dotychczasowego życia. Chciał ocenić sprawy z dystansu, zanim podejmie jakiekolwiek decyzje o przyszłości. Wyjazd do północnej Walii wydawał się idealnym rozwiązaniem. To, że wciąż tu mieszkał, wynikało z kilku przyczyn. Pracował w Felinbach zaledwie cztery miesiące, gdy doktor Glyn Williams, właściciel praktyki, który dał mu posadę, nagle zmarł.

Praktykę przejęła Julie Rees, jego zamężna córka. Zaskoczyła Toma propozycją pełnoprawnego partnerstwa, jeśli zgodzi się zostać. On z kolei zaskoczył ją tym, że przyjął ofertę niemal bez namysłu. Lubił Julie i czuł, że ich współpraca będzie się dobrze układać. Tak też się stało.

Gordonowi podobała się również wioska i jej okolice. Pokochał góry Snowdonii tak samo, jak kochał szkockie góry Cairngorms i Cuillins. Północna Walia pod wieloma względami przypominała Szkocję, brakowało tylko wielkich połaci dziewiczych wrzosowisk; dzięki temu jednak wszędzie łatwiej było się dostać.

Tom zdawał sobie sprawę, że powinien wreszcie pomyśleć o swojej przyszłości. Ale życie z dnia na dzień było w gruncie rzeczy wygodne. Wiedział też, że po tak długiej przerwie trudno byłoby mu wrócić do pracy w szpitalu. Właściwie pogodził się z tym, że pozostanie lekarzem ogólnym. Taka praca mu odpowiadała i dawała satysfakcję. Nie był obecnie z nikim związany, przede wszystkim dlatego, że nie miał na to ochoty. Miał za sobą kilka niezobowiązujących związków z kobietami z okolicy i liczył na kolejne w przyszłości, ale unikał głębszego zaangażowania. Po jednym nieudanym małżeństwie wolał nie ryzykować. Poza tym miał dopiero trzydzieści dwa lata; nie musiał się jeszcze w nic pakować na łeb na szyję.

Doktor Tom Gordon był przystojnym mężczyzną, wysokim i dobrze zbudowanym. Podobał się kobietom i to one szukały jego towarzystwa. Oczywiście, w małej społeczności wiązało się to z ryzykiem, bo każda kobieta, którą spotkał, mogła zostać jego pacjentką. Był tego stale świadom i starał się tego wystrzegać. Ośrodek zdrowia w Felinbach znajdował się przy małej uliczce na północ od Main Street, na wzgórzu, schodzącym ku przystani jachtowej.

Obok stała kaplica metodystów. Nad drzwiami wisiała tabliczka z napisem Ośrodek Zdrowia, choć wszyscy starzy mieszkańcy wciąż nazywali przychodnię izbą chorych. Tak jak pozostałe okoliczne budynki, wzniesiono go w czasach wiktoriańskich. W latach sześćdziesiątych z tyłu dostawiono betonową przybudówkę.

Tom zaparkował land-rovera obok vauxhalla frontery Julie i wszedł do środka. Otoczyło go przyjemne ciepło. Julie włączyła piecyk gazowy, wspomagający centralne ogrzewanie, które dawało więcej hałasu niż ciepła. Gordon zorientował się, że koleżanka ma pacjenta, więc nie zawiadomił jej, że już wrócił. Rozejrzał się po poczekalni. Siedziało w niej około ośmiu osób, pogrążonych w lekturze rozmaitych wiekowych magazynów. Uśmiechnął się, powiedział dobry wieczór, po czym przeszedł do swojego gabinetu w przybudówce.

Zdjął płaszcz, usiadł za biurkiem, rzucił okiem na karty pacjentów i nacisnął guzik, by przywołać pierwszego z nich. Do gabinetu weszła niska kobiecina w czerni. Siadając, uśmiechnęła się niepewnie. Zmarszczki na jej twarzy świadczyły, że ma za sobą ciężkie przejścia.

- Pani Lloyd, prawda? - zapytał Tom. - W czym mogę pani pomóc?

- Nie mogę spać, panie doktorze. Czy mógłby mi pan coś na to przepisać?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin