Lewis Clive Staples - Perelandra.pdf

(1301 KB) Pobierz
25515869 UNPDF
CLIVE STAPLES LEWIS
PERELANDRA
Tytuł oryginału: Perelandra
Przeło Ŝ ył: Andrzej Polkowski
Data wydania polskiego: 1990
Data wydania oryginalnego: 1943
25515869.001.png
1
Kiedy opuszczałem dworzec w Worchester, rozpoczynaj ą c piesz ą w ę drówk ę do
wiejskiego domu Ransoma, przyszło mi na my ś l, Ŝ e na peronie nikt nie byłby w stanie
odgadn ąć , kim naprawd ę jest człowiek, którego miałem odwiedzi ć . Mieszkał w osadzie
le Ŝą cej jakie ś pi ęć mil na północ od stacji. Rozci ą gaj ą ce si ę przede mn ą płaskie wrzosowiska
nie wyró Ŝ niały si ę niczym szczególnym, a pochmurne niebo wygl ą dało tak, jak powinno
wygl ą da ć niebo w zwykłe jesienne popołudnie. Trudno te Ŝ było doszuka ć si ę czego ś
niezwykłego w nielicznych wiejskich domach lub w k ę pach drzew okrytych czerwonymi i
Ŝ ółtymi li ść mi. Kto mógłby si ę domy ś li ć , Ŝ e po przej ś ciu paru mil przez t ę spokojn ą , typowo
angielsk ą okolic ę u ś cisn ę r ę k ę człowiekowi, który przebywał, jadł i pił w ś wiecie oddalonym
o czterdzie ś ci milionów mil od Londynu, który widział Ziemi ę jako zielonawy punkcik
jarz ą cy si ę na czarnym niebie, który rozmawiał z istot ą zrodzon ą w czasach, gdy na naszej
planecie nie było jeszcze Ŝ ycia?
Przebywaj ą c na Marsie Ransom spotkał bowiem nie tylko Marsjan. Spotkał tam istoty
zwane eldilami, a przede wszystkim wielkiego eldila, który rz ą dzi t ą planet ą i w tamtejszym
j ę zyku nazywany jest Ojars ą Malakandry. Eldile ró Ŝ ni ą si ę znacznie od wszystkich innych
mieszka ń ców planet - ludzi czy Marsjan. Nie od Ŝ ywiaj ą si ę , nie rozmna Ŝ aj ą , nie oddychaj ą ,
nie umieraj ą ze staro ś ci; pod tym wzgl ę dem bardziej przypominaj ą my ś l ą ce minerały ni Ŝ co ś ,
co mo Ŝ na uzna ć za organizmy zwierz ę ce. Chocia Ŝ pojawiaj ą si ę na planetach, a nawet - w
naszym odczuciu - niekiedy na nich mieszkaj ą , to dokładne okre ś lenie, gdzie si ę eldil
znajduje w danym momencie, nie jest spraw ą łatw ą . One same za swoje prawdziwe
ś rodowisko uwa Ŝ aj ą przestrze ń kosmiczn ą (czyli Gł ę biny Niebios), a planety nie s ą dla nich
zamkni ę tymi ś wiatami, lecz jedynie ruchomymi punktami - a mo Ŝ e nawet lukami - w tym, co
my nazywamy Układem Słonecznym, a one - Polem Arbola.
Bezpo ś rednim powodem odwiedzin u Ransoma był jego telegram:
„PRZYJED Ź WTOREK JE Ś LI MO ś LIWE STOP WA ś NE SPRAWY”.
Domy ś lałem si ę , o jakie sprawy chodzi, i chocia Ŝ wci ąŜ sobie powtarzałem, Ŝ e wieczór
sp ę dzony na rozmowie z Ransomem b ę dzie wspaniałym prze Ŝ yciem, dr ę czyło mnie poczucie,
Ŝ e nie ciesz ę si ę z tego tak, jak powinienem. Prawd ę mówi ą c, ź ródłem mojego niepokoju były
wła ś nie eldile. Zdołałem ju Ŝ pogodzi ć si ę z faktem, Ŝ e Ransom był na Marsie, ale spotkania z
eldilami, rozmowy z istotami w naszym poj ę ciu nie ś miertelnymi - tu ju Ŝ zaczynały si ę pewne
problemy. Ju Ŝ sama podró Ŝ na Marsa wystarczała, by czu ć si ę troch ę nieswojo w jego
towarzystwie. Człowiek, który przebywał w innym ś wiecie, nie mo Ŝ e z niego wróci ć nie
odmieniony, cho ć trudno t ę odmian ę uj ąć w słowa. Kiedy tym człowiekiem jest przyjaciel,
odczuwa si ę j ą wyj ą tkowo dotkliwie: trudno o zachowanie dawnej za Ŝ yło ś ci. Ale o wiele
przykrzejsze było narastaj ą ce we mnie przekonanie, Ŝ e mimo jego powrotu na Ziemi ę , eldile
wcale nie zostawiły go w spokoju. Pewne drobne szczegóły w tym, co mówił, osobliwy
sposób patrzenia na ś wiat, przypadkowe aluzje, z których si ę nieporadnie wycofywał,
wszystko to skłaniało do przypuszczenia, Ŝ e nadal przebywa w do ść dziwnym towarzystwie,
Ŝ e jego wiejski dom odwiedzaj ą ... no, powiedzmy, „go ś cie”...
Maszeruj ą c pust ą , nie ogrodzon ą drog ą biegn ą c ą przez podmiejskie błonia Worchesteru,
próbowałem pokona ć narastaj ą ce złe samopoczucie przez analiz ę jego ź ródeł. Czego
wła ś ciwie si ę l ę kam? Ale natychmiast po Ŝ ałowałem tego pytania, gdy u ś wiadomiłem sobie,
Ŝ e zupełnie niespodziewanie u Ŝ yłem słowa „l ę k”. Do tego momentu wmawiałem w siebie, Ŝ e
czuj ę tylko niech ęć , zakłopotanie, mo Ŝ e nawet co ś w rodzaju znudzenia. Ale słowo „l ę k”
wyszło samo, jak przysłowiowe szydło z worka. Nie mogłem ju Ŝ dłu Ŝ ej ukrywa ć przed sob ą ,
Ŝ e to, co czuj ę , to ni mniej, ni wi ę cej, tylko po prostu l ę k. L ę k przed czym? Odpowied ź nie
była trudna. Bałem si ę dwóch rzeczy: tego, Ŝ e wcze ś niej czy pó ź niej sam mog ę spotka ć eldila,
oraz tego, Ŝ e zostan ę w co ś „wci ą gni ę ty”. S ą dz ę , Ŝ e ka Ŝ dy zna takie uczucie: moment, w
którym człowiek zaczyna zdawa ć sobie spraw ę , Ŝ e to, co wydawało mu si ę do tej pory
rozwa Ŝ aniem czysto teoretycznym, zaprowadziło go w ko ń cu do drzwi, dajmy na to, partii
komunistycznej lub jakiego ś Ko ś cioła; poczucie, Ŝ e za chwil ę te drzwi si ę zatrzasn ą i nie
b ę dzie ju Ŝ odwrotu. Ostatecznie cała ta sprawa była skutkiem nieszcz ęś liwego zrz ą dzenia
losu. Sam Ransom został uprowadzony na Marsa (czyli na Malakandr ę ) wbrew swojej woli,
wła ś ciwie przypadkowo, ja równie Ŝ zostałem wpl ą tany w jego przygod ę przez przypadek. I
oto obaj byli ś my coraz gł ę biej wci ą gani w sprawy, dla których najwła ś ciwszym okre ś leniem
byłoby chyba poj ę cie polityki mi ę dzyplanetarnej.
Je ś li chodzi o moj ą ę bok ą niech ęć do spotkania z jakim ś eldilem, to nie jestem pewien,
czy zdołam to wytłumaczy ć . Było w tym co ś wi ę cej ni Ŝ płyn ą ca z ostro Ŝ no ś ci ch ęć unikni ę cia
kontaktu z przedstawicielem obcego rodzaju - całkiem odmiennego, a jednocze ś nie
obdarzonego niezwykł ą moc ą i inteligencj ą . Prawd ę mówi ą c, wszystko, co usłyszałem o
eldilach, prowadziło do ł ą czenia dwóch spraw, które umysł ludzki zwykle rozdziela. Trudno
si ę dziwi ć , Ŝ e to poł ą czenie dawało w efekcie co ś w rodzaju szoku. Jeste ś my przyzwyczajeni
do my ś lenia o pozaziemskich inteligencjach w dwu kategoriach: jedn ą mo Ŝ na nazwa ć
„naukow ą ”, drug ą - „nadprzyrodzon ą ”. Zupełnie inaczej my ś li si ę o stworzonych przez
wyobra ź ni ę pana Wellsa Marsjanach (notabene wcale nie przypominaj ą cych prawdziwych
Malakandryjczyków) czy Selenitach, a zupełnie inaczej o aniołach, duchach, elfach i tym
podobnych istotach. To dwa zupełnie ró Ŝ ne ś wiaty wyobra ź ni. Ale gdy tylko zmuszeni
jeste ś my uzna ć istot ę nale Ŝą c ą do jednej lub drugiej kategorii za realn ą , rozró Ŝ nienie to
zaczyna si ę zaciera ć , a w wypadku eldila wydaje si ę zanika ć zupełnie. Z jednej strony, nie ma
on organizmu typu zwierz ę cego i pod tym wzgl ę dem trzeba go raczej zaliczy ć do drugiej
kategorii, z drugiej - jego inteligencja dysponuje pewnego rodzaju no ś nikiem materialnym,
który (w zasadzie) mo Ŝ na podda ć naukowej weryfikacji, co skłaniałoby do umieszczenia go w
kategorii pierwszej. W ten sposób granica mi ę dzy tym, co „przyrodzone” a
„nadprzyrodzone”, p ę ka i dopiero wówczas docenia si ę całe dobrodziejstwo tego
tradycyjnego podziału. Jak bardzo pomaga on człowiekowi znie ść ow ą niesamowit ą obco ść
wszech ś wiata przez podzielenie go na dwie cz ęś ci, o których umysł ludzki nigdy nie my ś li w
tym samym kontek ś cie! Jak ą cen ę płacimy za to dobrodziejstwo (my ś l ę tu przede wszystkim
o złudnym poczuciu bezpiecze ń stwa i zaakceptowanym przez wszystkich zafałszowaniu
obrazu ś wiata), to ju Ŝ inna sprawa.
„Có Ŝ to za ponura i długa droga!”, pomy ś lałem. „Dzi ę ki Bogu, nie mam Ŝ adnego
baga Ŝ u.” I wówczas nagle zdałem sobie spraw ę , Ŝ e przecie Ŝ powinienem nie ść torb ę z
drobiazgami niezb ę dnymi podczas noclegu w obcym domu. Zakl ą łem cicho. Musiałem j ą
zostawi ć w poci ą gu. Czy uwierzycie, Ŝ e w pierwszym odruchu chciałem wróci ć na stacj ę , by
„co ś z tym zrobi ć ”? Oczywi ś cie nie miało to sensu, na stacji mogłem załatwi ć tyle samo, co
przez telefon od Ransoma. W tym czasie poci ą g z baga Ŝ em musiał ju Ŝ by ć wiele mil od
Worchesteru.
Teraz jest to dla mnie równie jasne jak dla was. Ale wtedy wydawało mi si ę oczywiste, Ŝ e
musz ę natychmiast zawróci ć . Prawd ę mówi ą c, zrobiłem nawet kilka kroków z powrotem,
zanim rozs ą dek, a mo Ŝ e i sumienie doszły do głosu i nakazały mi znowu podj ę cie marszu
naprzód. Ale wiedziałem ju Ŝ o wiele wyra ź niej ni Ŝ przedtem, Ŝ e w istocie wcale nie mam
ochoty na doj ś cie do celu mojej podró Ŝ y. Prawd ę mówi ą c, co ś mnie od tego formalnie
powstrzymywało. Szedłem z takim trudem, jakbym pokonywał wichur ę wiej ą c ą mi w twarz.
W rzeczywisto ś ci był cichy, spokojny wieczór: ani jedna gał ą zka nie zadr Ŝ ała na drzewach,
nad ziemi ą zaczynała si ę gromadzi ć lekka mgła.
Im dalej szedłem, tym trudniej było mi my ś le ć o czymkolwiek innym ni Ŝ eldile. Co
wła ś ciwie Ransom o nich wiedział? Według jego słów te eldile, które spotkał na Marsie, nie
odwiedzały zwykle naszej planety, a w ka Ŝ dym razie zacz ę ły j ą odwiedza ć dopiero po jego
powrocie na Ziemi ę . Mówił, Ŝ e mamy własne, ziemskie eldile, zasadniczo ró Ŝ ni ą ce si ę od
tamtych i zdecydowanie wrogie człowiekowi. Wła ś nie dlatego nie było ł ą czno ś ci mi ę dzy
naszym ś wiatem a innymi planetami. Według Ransoma Ziemia znajduje si ę jakby w stanie
obl ęŜ enia, jest faktycznie terenem okupowanym przez nieprzyjaciela, czyli przez ziemskie
eldile, prowadz ą ce wojn ę zarówno z nami, lud ź mi, jak i z „kosmicznymi” eldilami z Gł ę bin
Niebios. Podobnie jak bakterie w skali mikroskopijnej, tak owe niewidzialne, szkodliwe istoty
w skali makroskopowej przenikaj ą całe nasze Ŝ ycie. To one s ą prawdziw ą przyczyn ą owego
fatalnego skrzywienia ludzkiej rasy, o którym dowiadujemy si ę studiuj ą c histori ę . Je ś li to
wszystko prawda, to oczywi ś cie nale Ŝ ałoby si ę cieszy ć , Ŝ e owe lepsze eldile przełamały w
ko ń cu barier ę (jest ni ą podobno orbita Ksi ęŜ yca), oddzielaj ą c ą Ziemi ę od reszty Układu
Słonecznego, i zacz ę ły nas odwiedza ć . Tak, to rozs ą dny wniosek - oczywi ś cie pod
warunkiem, Ŝ e informacje, jakimi dysponował Ransom, s ą wiarygodne.
Bo w tym momencie przyszła mi do głowy niezbyt przyjemna my ś l. A je ś li Ransom padł
ofiar ą sprytnego oszustwa? Przecie Ŝ gdyby jakie ś istoty z kosmosu chciały dokona ć inwazji
naszej planety, to nie mogłyby stworzy ć lepszej zasłony dymnej ni Ŝ cała ta opowie ść o
dobrych i złych eldilach. Ostatecznie, czy mamy cho ć by najmniejszy dowód na istnienie
owych rzekomych złych eldilów na Ziemi? A je ś li mój przyjaciel - nie zdaj ą c sobie z tego
sprawy - jest czym ś w rodzaju konia troja ń skiego przygotowuj ą cego l ą dowanie naje ź d ź ców?
Znowu poczułem przemo Ŝ n ą ch ęć powrotu na stacj ę , jak wówczas, gdy odkryłem brak
torby. Wracaj, wracaj - szeptało co ś we mnie - wracaj i wy ś lij mu telegram, Ŝ e jeste ś chory, Ŝ e
przyjedziesz kiedy indziej, cokolwiek! Byłem zaskoczony sił ą tego impulsu. Zatrzymałem si ę ,
powtarzaj ą c sobie w duchu: „Nie b ą d ź głupcem”, a kiedy po kilkunastu sekundach ponownie
ruszyłem naprzód, przyszło mi do głowy, Ŝ e znajduj ę si ę u progu załamania nerwowego.
Natychmiast dostrzegłem jeszcze jeden argument przemawiaj ą cy za powrotem do domu.
Przecie Ŝ w tym stanie nie mog ę si ę zajmowa ć „niezwykle wa Ŝ nymi sprawami”, jakie
zapowiadał telegram Ransoma. W takim stanie nie powinienem opuszcza ć domu nawet na
najzwyklejszy weekend! Jedyne rozs ą dne wyj ś cie to natychmiastowe przerwanie marszu i
bezpieczny powrót do domu, zanim utrac ę pami ęć lub dostan ę napadu histerii. Musz ę jak
najszybciej poradzi ć si ę lekarza. Dalsza w ę drówka to czyste szale ń stwo!
Wrzosowe błonia ju Ŝ si ę ko ń czyły. Droga opadała teraz po zboczu niewielkiego wzgórza.
Po lewej stronie rósł zagajnik, po prawej dostrzegłem opuszczone budynki fabryczne. W dole
g ę stniała wieczorna mgła.
Najpierw mówi si ę zwykle, Ŝ e to kryzys nerwowy... Ale czy symptomem jednej z chorób
umysłowych nie jest wła ś nie złudzenie, Ŝ e zwykłe przedmioty wydaj ą si ę niezno ś nie
złowrogie?... Tak jak ta opuszczona fabryczka... Wielkie, bulwiaste kształty z betonu,
dziwaczne ceglane widma, spogl ą dały na mnie gro ź nie poprzez pas suchej, marnej trawy
popstrzonej tu i ówdzie kału Ŝ ami i poprzecinanej resztkami kolejki w ą skotorowej.
Przypomniały mi si ę dziwy, jakie Ransom widział w innym ś wiecie. Tyle Ŝ e były to Ŝ ywe
istoty: długie, paj ą kowate olbrzymy, które nazywa sornami. I twierdzi, Ŝ e s ą to istoty dobre,
mało tego: o wiele lepsze od ludzi... Ale Ŝ to jasne! Ransom jest z nimi w zmowie. Sk ą d mi
wła ś ciwie przyszło do głowy, Ŝ e jest tylko nie ś wiadom ą ofiar ą podst ę pu? A je ś li jest o wiele
gorzej, je ś li... i znowu si ę zatrzymałem.
Czytelnik, który nie zna Ransoma tak jak ja, nie dostrze Ŝ e absurdalno ś ci tych podejrze ń .
Rozumna cz ęść mojej ś wiadomo ś ci bardzo dobrze wiedziała, Ŝ e gdyby nawet cały
wszech ś wiat był chory, szalony i wrogi, to Ransom pozostałby zdrowy, rozs ą dny i uczciwy.
W ko ń cu rozum zwyci ęŜ ył i ruszyłem w dalsz ą drog ę , cho ć nadal odczuwałem trudn ą do
opisania niech ęć . Szedłem, bo w gł ę bi duszy wiedziałem , Ŝ e ka Ŝ dy krok przybli Ŝ a mnie do
Zgłoś jeśli naruszono regulamin