Holt Victoria - Dom Menfreyów.doc

(1190 KB) Pobierz

 

 

 

 

Victoria Holt

DOM MENFREYOW

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Przełożyła Ewa Tade

Prószyński i S-ka Warszawa 1997

Skan i korekta Roman Walisiak

 

Tytuł oryginału: Menfreya

Copyright © by Victoria Holt 1966

Ilustracja na okładce: PWA International

Redaktor prowadzący serię: Ewelina Osińska

Opracowanie merytoryczne: Lidia Grochola

Korekta: Wiesława Jarych

Skład i łamanie: Tomasz Mędliński

ISBN 83-7180-058-4

„Biblioteczka Pod Różą" Wydanie I

Wydawca:

PRÓSZYŃSKII S-KA SA, 02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7

Druk:

Wojskowa Drukarnia w Łodzi, 90-520 Łódź, ul. Gdańska 130

 

 

* * *

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział pierwszy.

 

Dom Menfreyów najpiękniej wygląda o brzasku. Przekonałam się o tym owego poranka, gdy patrzyłam nań z Wyspy Niczyjej, a w oddali, na wschodzie, szkarłat chmur odbijał się różowawym blaskiem na bezmiarze morza, zaś wody opływające wyspę przypominały marszczony perłowo-szary jedwab.

Ranek zdawał się jeszcze spokojniejszy wobec przerażającego wspomnienia minionej nocy, a pejzaż jeszcze piękniejszy wobec koszmarów z moich snów. I gdy tak stałam w otwartym oknie, patrząc na morze i dalej, na dom Menfreyów wznoszący się nad stromizną wybrzeża, ich piękno wprawiało mnie w uniesienie na równi z ulgą, że bezpiecznie udało mi się przetrwać noc.

Dom, prawdziwe zamczysko, miał strzelnicze wieżyczki i baszty i był punktem orientacyjnym dla żeglarzy, którzy znali tę wzniesioną przed wiekami kamienną budowlę. Jej mury zdawały się srebrnoszare w południe, gdy promienie słońca nadawały wtopionym w nie kawałkom krzemienia blask diamentów. Nigdy jednak dom Menfreyów nie wyglądał tak pięknie, jak w różowawym blasku wschodzącego słońca.

Należał do rodziny od stuleci. Potajemnie nazywałam jego mieszkańców Niezwykłymi Menfreyami, bo tacy mi się wydawali - inni, nadzwyczajni, silni, żywotni. Słyszałam, że mówiono o nich Dzicy Menfreyowie, a zdaniem A'Lee - lokaja z Kruczej Baszty - byli nie tylko dzicy, ale także nikczemni. A'Lee opowiadał różne historie o sir Endelionie. Menfreyowie mieli imiona, które wydawały się dziwaczne mnie, lecz nie Kornwalijczykom, imiona te były bowiem częścią historii hrabstwa. Sir Endelion porwał lady Menfrey, piętnastoletnią zaledwie dziewczynę, przywiózł ją do swego domu i trzymał tam, dopóki reputacja panny nie była tak nadwerężona, że jej rodzina mogła jedynie z radością przyjąć propozycję ślubu. „To nie miłość", mówił A'Lee. „Niech panienka tak nie myśli, panno Harriet. Chodziło mu o pieniądze. Ona była wielką dziedziczką, a Menfreyowie potrzebowali pieniędzy".

Kiedy w Menfreystow zobaczyłam sir Endeliona jadącego konno, wyobraziłam go sobie jako młodego mężczyznę, wyglądającego dokładnie tak samo, jak jego syn Bevil, który porywa dziedziczkę i galopuje z nią w kierunku domu nad morzem - biedna przerażona dziewczyna, dziecko prawie, zafascynowana bezgranicznie krewkim sir Endelionem!

Jego brązowe włosy przypominały lwią grzywę. Nadal interesowały go kobiety, jak mówił A'Lee. Miłosne przygody były słabością Menfreyów i wielu z nich - zarówno kobiety, jak mężczyźni - źle z ich powodu kończyło.

Lady Menfrey była zupełnie niepodobna do reszty rodziny - bladolica i krucha, delikatna dama opiekująca się okoliczną biedotą. Pokornie przyjęła swój los, przekazawszy majątek w ręce męża, który, jak mówił A'Lee, natychmiast przystąpił do jego trwonienia.

Nieszczęsna lady Menfrey zawiodła rodzinę - jeśli nie brać pod uwagę pieniędzy. Menfreyowie słynęli bowiem z płodności, a ona urodziła tylko jednego syna, Bevila, potem zaś minęło aż pięć lat, nim przyszła na świat Gwennan. Nie żeby lady Menfrey nie dokładała starań. Każdy rok przynosił poronienie, zarówno przed, jak po narodzinach Gwennan.

Gdy zobaczyłam Bevila - a wiedziałam, że był wiernym wizerunkiem ojca z młodzieńczych lat - zrozumiałam, dlaczego lady Menfrey pozwoliła się porwać. Bevil miał najbardziej niesamowite oczy, jakie kiedykolwiek widziałam: rudobrązowe, jak i włosy, ale nie ich kolor porażał, lecz ich wyraz. Patrzyły z tupetem, pewnością siebie, rozbawieniem i obojętnością, jakby nic nie zasługiwało na zbyt dużą uwagę. Bevil wydawał mi się najbardziej fascynującym członkiem tej fascynującej rodziny.

Najlepiej znałam Gwennan, jego siostrę. Byłyśmy w jednym wieku i przyjaźniłyśmy się ze sobą. Niezwykłą żywotność i butę uznawałam za jej cechy wrodzone.

Leżałyśmy często na urwistym brzegu wśród goździków i krzaków janowca i rozmawiałyśmy, czy raczej ona mówiła, a ja słuchałam.

- W kościele Świętego Neota jest witraż - powiedziała kiedyś Gwennan. - Witraż, który ma kilkaset lat i przedstawia świętego Brychana oraz jego dwadzieścioro czworo dzieci... świętych Ive'a i Menfre'a, i Endelienta... Menfre... od niego najwyraźniej się wywodzimy, imię taty pochodzi od Endelienta. Gwennan też była córką Brychana, teraz wiesz...

- A Bevil?

- Bevil? - Jego imię wymawiała z wielkim szacunkiem . -Dano mu imię sir Bevila Granville'a, najdzielniejszego żołnierza Kornwalii. Walczył przeciw Oliverowi Cromwellowi.

-Jednak... - powiedziałam, znając historię lepiej niż Gwennan - ...on nie wygrał.

- Ależ oczywiście, że wygrał - zaprzeczyła pogardliwie.

- Panna James mówi, że króla ścięto i Cromwell objął rządy.

Gwennan zasługiwała na miano panny Menfrey. Wielkopańskim gestem wyraziła lekceważenie dla mojej guwernantki i podręczników historii.

- Bevil zawsze zwyciężał - stwierdziła, i na tym stanęło.

Ściany domu powoli zmieniały barwę. Różowawy odcień stawał się coraz bledszy, a mury zaczynały srebrzyć się w jasnym świetle poranka. Patrzyłam na linię brzegu, na groźne skały, ostre jak brzytwa, zdradziecko skrywane przez wody morza. Gwennan tłumaczyła mi, że skały te, całkowicie przykryte wodą i zupełnie niewidoczne, czyhają na zbliżające się do brzegu łodzie. Wyspa Niczyja, należąca do łańcucha tychże skał, była oddalona od lądu o pół mili i niby garb wystawała ponad wodę. Jej obwód miał nie więcej niż pół mili. Stał na niej tylko jeden dom, było jednak źródło słodkiej wody i dlatego, jak mówiła Gwennan, dom w ogóle zbudowano. Wiązała się z nim jakaś tajemnicza historia, z jakiegoś sekretnego powodu nikt nie chciał tu mieszkać, co - jak sobie mówiłam - wyszło mi na dobre, bo gdyby dom był zamieszkany, nie miałabym gdzie spędzić dzisiejszej nocy.

Nie było to miejsce, które wybrałabym na nocleg, gdybym mogła wybierać. Dom, w którym ludzie nie chcieli mieszkać, wypełniał się teraz błogosławionym światłem, wciąż jednak wydawał się straszny, jakby uwięziona tutaj przeszłość w odwecie chciała uwięzić na zawsze ciebie.

Gdybym powiedziała coś takiego Gwennan, wyśmiałaby mnie. Wyobrażam sobie pogardę w jej wysokim, władczo brzmiącym głosie. „Och, jaką ty masz fantazję! Wszystko przez tę twoją ułomność".

Gwennan bez skrupułów poruszała tematy, które inni woleli uważać za nie istniejące. Może dlatego jej towarzystwo miało dla mnie nieodparty urok, choć czasami potrafiła mnie zranić.

Byłam głodna. Zjadłam kawałek czekolady, którą przyniosła mi Gwennan, i rozejrzałam się po pokoju. W nocy okryte prześcieradłami meble wyglądały jak duchy i zastanawiałam się, czy nie lepiej byłoby spać na dworze, jednak ziemia wydała mi się zbyt twarda, chłód zbyt dojmujący, szum morza zaś głośniejszy i bardziej uporczywy niż wewnątrz. Wspięłam się więc po schodach do jednej z sypialni i spędziłam noc, położywszy się w ubraniu na łóżku.

Kamienne płyty podłogi w wielkiej kuchni były wilgotne, jak wszystko na wyspie. Umyłam się w wodzie, którą poprzedniego dnia przyniosłam ze źródła. Spojrzałam w lustro wiszące na ścianie, uczesałam włosy. Wydawało mi się, że wyglądam zupełnie inaczej niż w lustrze w moim pokoju w domu. Miałam większe oczy - ze strachu. Włosy sterczały na wszystkie strony po niespokojnej nocy. Miałam proste, trudne do ułożenia gęste włosy - źródło rozpaczy licznych nianiek, które los pokarał kierowaniem moim dzieciństwem. Byłam całkiem nijaka i przyglądanie się własnej twarzy nie sprawiało mi przyjemności.

Postanowiłam wypełnić czas zwiedzaniem domu. - Chciałam się upewnić, czy rzeczywiście jestem tu sama. Dziwne odgłosy dręczyły mnie w ciągu nocy: skrzypienie desek, rytmiczne uderzenia fal o brzeg, przypominające oddechy i szepty, bieganie szczurów. Bo na wyspie były szczury. Gwennan twierdziła, że uciekały z wraków rozbitych u nadbrzeżnych skał okrętów.

Dom został zbudowany przez Menfreyow sto pięćdziesiąt lat temu - jak większość okolicznych ziem i ta wyspa stanowiła ich własność. Było tu osiem pokoi, nie licząc kuchni i przybudówek. Został niedawno umeblowany z myślą o lokatorach, których jednak nie można było znaleźć.

Weszłam do salonu, przez okna widać było morze. Dom nie miał ogrodu, choć wyglądało na to, że ktoś kiedyś próbował go założyć. Teraz wszystko zarosło trawą, krzewami janowca i jeżyn. Menfreyowie nie dbali o ogród, bo i po co, skoro podczas przypływu zalewała go woda.

Nie mając pojęcia, która może być godzina, wyszłam z domu i pobiegłam na brzeg. Położyłam się na piasku i wpatrzona w dom Menfreyow czekałam na Gwennan.

Słońce zdążyło wspiąć się wysoko, zanim przypłynęła. Zobaczyłam ją najpierw na brzegu zatoczki należącej do Menfreyow, która za specjalnym przyzwoleniem właścicieli dostępna była dla wszystkich. W zatoce cumowało kilka łódek i widziałam, jak Gwennan wchodzi do jednej z nich i odpływa.

 

 

10

 

Dom Menfreyów

 

 

Wkrótce łódź zatrzymała się na piasku, Gwennan wygramoliła się, a ja podbiegłam ją przywitać.

- Gwennan! - zawołałam.

- Cii! Jeszcze ktoś cię usłyszy albo i zobaczy. Idź natychmiast do domu.

Wkrótce przyszła, podekscytowana jak nigdy przedtem. Miała na sobie pelerynę z ogromnymi wewnętrznymi kieszeniami, wypchanymi, jak sądziłam, żywnością, którą mi obiecała.

W dłoniach trzymała gazetę i machała nią ku mnie.

- Popatrz tylko! - zawołała. - Poranna gazeta! Piszą o tobie! Na pierwszej stronie!

Podeszła do stołu i rozłożyła gazetę na okrywającym go prześcieradle.

Zerknęłam. Zaginęła córka parlamentarzysty. Policja nie wyklucza porwania. Czytałam dalej: Henrietta (Harriet), trzynastoletnia córka sir Edwarda Delvaneya, posła okręgu Lansella w Kornwalii, zniknęła przed dwoma dniami z domu w Londynie. Istnieje obawa, że została uprowadzona dla okupu.

Gwennan podciągnęła się i usiadła na stole, obejmując rękami zgięte w kolanach nogi.

- No, panno Henrietto (Harriet) Delvaney, jesteś ważną osobą. Szukają cię. Cały Londyn cię szuka. A gdzie jesteś, wiemy tylko my dwie, ty i ja.

Tego właśnie chyba chciałam. A więc do pewnego stopnia osiągnęłam swój cel.

Roześmiałyśmy się. Ludzie mówili o mnie, policja mnie szukała. To był cudowny moment, ale nauczona doświadczeniem wiedziałam, że cudowne momenty zwykle nie trwają długo. Znajdą mnie i co wtedy? Dni nie zawsze będą tak słoneczne. Gwennan nie może ze mną zostać. Gdy zapadnie zmrok, znów będę na wyspie samiuteńka.

 

 

* * *

 

 

Postanowiłam uciec tamtej nocy, gdy ojciec wydał bal w naszym londyńskim domu przy cichym placu Westminster, pięć minut marszu od gmachu parlamentu.

 

 

Dom Menfreyów

 

11

 

 

Ojciec mówił często, że wystawne, ożywione życie towarzyskie należy do jego poselskich obowiązków i dlatego czy to w Londynie, czy w Kornwalii zawsze bywało u nas mnóstwo gości: na uroczystych kolacjach i balach w Londynie, na polowaniach i parodniowych wizytach w Kornwalii. Ponieważ miałam zaledwie trzynaście lat, nie brałam w nich udziału. Moje miejsce było w dziecinnym pokoju, skąd się jednak wykradałam, by spomiędzy balasków balustrady na schodach obserwować hol i podziwiać przepych przyjęć. Mogłam też stać w oknie i przyglądać się zajeżdżającym powozom i ich pasażerom, którzy przechodzili pod biało-czerwoną markizą, rozpiętą specjalnie na tę okazję.

W ciągu dnia trwały rozliczne przygotowania. Przed domem, na chodniku i schodach prowadzących do głównego wejścia, rozkładano czerwony dywan. Dwie młode kwiaciarki przez całe popołudnie zajęte były układaniem kwiatów w wazonach i ustawianiem roślin we wnękach, niektórych w tak przemyślny sposób, że wyglądały, jakby wyrastały ze ściany; liście i kwiaty wplatano w balaski krętych schodów aż do wysokości pierwszego piętra, czyli dotąd, dokąd docierali goście.

- Pachnie pogrzebem - powiedziałam do mojej guwernantki, panny James.

- Harriet, to upiorne, co mówisz - odrzekła, patrząc na mnie z pełnym bólu wyrazem twarzy, który tak dobrze znałam.

- Co poradzę, że pachnie - upierałam się.

- Dziwne z ciebie dziecko - wymamrotała i odeszła. Biedna panna James. Miała trzydzieści lat i żadnych

środków do życia. Żeby się utrzymać, musiała albo wyjść za mąż, albo uczyć kogoś takiego jak ja.

Kolacja miała być podana w bibliotece, dekoracje z kwiatów wyglądały tam naprawdę wspaniale. Pośrodku umieszczono marmurowe akwarium, w którym pływały złote i srebrne rybki, a na powierzchni wody unosiły się kwiaty lilii.

 

 

12

 

Dom Menfreyów

 

 

Draperie miały barwę głębokiej purpury, koloru Torysów. We frontowym salonie, urządzonym na biało, złoto i purpurowo, stał fortepian przygotowany do występu sławnego artysty.

Oglądałam wchodzących gości spomiędzy balasków, z nadzieją, że nikt nie spojrzy ku górze i nie zobaczy córki gospodarza, która nie mogła być jego chlubą. Liczyłam jednak na przelotne choćby spojrzenie ojca, bo w takich chwilach był innym człowiekiem niż ten, którego znałam. Był już po pięćdziesiątce - ożenił się późno - wysoki, o ciemnych, siwiejących na skroniach włosach i niebieskich oczach, które wyglądały dość niezwykle przy jego ciemnej twarzy. Gdy patrzył na mnie, jego oczy zawsze przypominały lód, lecz gdy pełnił honory gospodarza, gdy rozmawiał z wyborcami lub bawił gości, te oczy pałały. Znany był z dowcipu i płomiennych mów w parlamencie, gazety wciąż cytowały jego powiedzenia. Bardzo bogaty, z łatwością mógł podołać obowiązkom posła. Polityka była jego żywiołem. Czerpał dochody z lokat, lecz majątek zawdzięczał stalowni, znajdującej się gdzieś w środkowej Anglii. Nigdy o niej nie wspominaliśmy, ojciec nie musiał się nią zajmować, ale to ona była głównym źródłem naszego bogactwa.

Ojciec reprezentował w parlamencie Kornwalię, dlatego mieliśmy dom niedaleko Lanselli. Gdy parlament nie obradował, jeździliśmy do Kornwalii, by „dopieszczać" wyborców. Z jakiegoś niewiadomego powodu tam, gdzie był ojciec, byłam także ja, chociaż nieczęsto się widywaliśmy.

Na parterze naszego londyńskiego domu był duży hol, biblioteka, jadalnia i pomieszczenia dla służby. Na pierwszym piętrze znajdowały się salony i gabinety, jeszcze wyżej trzy pokoje gościnne, z których jeden zajmował sekretarz ojca, William Lister, oraz sypialnie ojca i moja. Na samej górze mieściło się sześć sypialni dla służby.

Był to piękny georgiański dom. Najwspanialszym jego elementem były spiralne schody, prowadzące z parteru na samą górę, skąd właśnie obserwowałam hol podczas przyjęć.

 

 

Dom Menfreyów

 

13

 

 

Ja jednak odczuwałam w tym domu chłód. Tak samo, jak w domu w Kornwalii. Każdy dom, w którym on mieszkał, był właśnie taki... zimny, martwy. Jakże odmienny zdawał się dom Menfreyów! Ciepły, pełen życia, dom, w którym wszystko mogło się wydarzyć, o którym marzyło się, będąc z dala od niego, dom, którego nie chciało się opuszczać - prawdziwy dom.

Nasz urządzony był elegancko, stosownie do stylu budynku, a więc osiemnastowieczne meble z paroma ustępstwami na rzecz współczesnej, wiktoriańskiej epoki. Zawsze dziwiłam się, widząc ozdobne sprzęty i przeładowane wnętrza innych domów i porównywałam je z naszymi meblami w stylu chippendale i hepplewhite.

Służących mieliśmy tak wielu, że nawet nie pamiętam ich imion. Pamiętam, naturalnie, pannę James, ponieważ była moją guwernantką, panią Trant, gospodynię, i Poldena, majoDomusa. Te tylko imiona pozostały w mej pamięci, oczywiście z wyjątkiem Fanny.

Fanny nie traktowałam jednak jak służącej. Fanny była moim oparciem w tym przerażającym świecie. Kiedy czułam się zagubiona, kiedy nie mogłam sobie poradzić z lodowatym chłodem ojca, zwracałam się do Fanny o wyjaśnienia; nie potrafiła mi ich dać, dawała jednak pocieszenie. To ona sprawiała, że piłam mleko i jadłam budyń z ryżu, to ona beształa mnie i martwiła się o mnie, dzięki czemu nie tak bardzo brakowało mi matki. Była kobietą o wyrazistej twarzy z głęboko osadzonymi rozmarzonymi oczyma, ziemistej cerze i siwiejących kasztanowych włosach, upiętych w kok na czubku głowy tak ciasno, że wydawało się, że to musi ją boleć. Miała około trzydziestu pięciu lat, drobną sylwetkę -co najwyżej metr pięćdziesiąt pięć wzrostu. Zawsze wydawała mi się taka sama, od pierwszej chwili gdy ją ujrzałam, będąc maleńką dziewczynką. Fanny była dzieckiem londyńskiej ulicy, mówiła jej językiem, i gdy podrosłam, zaczęła mi ją pokazywać, naturalnie w tajemnicy przed resztą domowników.

 

 

14

 

Dom Menfreyów

 

 

Przyszła do nas wkrótce po moim urodzeniu, była moją mamką. Nie sądzę, by chciano zatrzymać ją na dłuższy czas, ale widocznie już od pierwszych tygodni byłam trudnym dzieckiem, a Fanny bardzo sobie upodobałam. Została więc jako moja niania, co wzbudziło gniew pani Trant, Poldena i mojej opiekunki, ale Fanny niewiele sobie z tego robiła. Ja także.

Fanny była uosobieniem sprzeczności. Jej język nie pasował do rozmarzonych oczu; to, co mi opowiadała o swojej przeszłości, stanowiło mieszaninę bujnej fantazji i przyziemnej praktyczności. Podrzucono ją, gdy była niemowlęciem, do sierocińca. „Tuż obok posągu świętego Franciszka karmiącego ptaki. Dano mi więc imię Frances, zdrobniale Fanny". Potem poślubiła Billy'ego Cartera. Nie rozmawiałyśmy o Billym Carterze. Fanny powiedziała mi kiedyś, że Billy leży na dnie oceanu i więcej go już za życia nie zobaczy. „Co było, to było", mawiała dziarsko. „Najlepiej zapomnieć". Zdarzało się, że Fanny oddawała się zabawie w udawanie, i naszą ulubioną rozrywką w czasach gdy miałam sześć czy siedem lat, było opowiadanie historyjek o życiu Fanny, nim porzucono ją przy posągu świętego Franciszka. Na przykład, że urodziła się w domu równie wspaniałym jak nasz, lecz ukradli ją Cyganie; niegodziwy wujek zaniósł ją, wielką dziedziczkę, do sierocińca podrzucając do domu jej ojca nieżywe niemowlę... Rozmaite wersje losów Fanny miały zawsze takie samo zakończenie: „I tak nigdy nie dowiemy się prawdy, panno Harriet, więc proszę wypić mleko, bo już pora spać".

Opowiadała mi o sierocińcu, o dzwonku wzywającym dzieci na skromne posiłki. Oczyma wyobraźni widziałam zmarznięte maleństwa, upstrzone łatami odmrożeń, widziałam je dygające przed swymi przełożonymi, uczące się pokory.

- Uczyliśmy się także czytania i pisania - mówiła Fanny - co dla wielu z nas było wielkim wyróżnieniem.

Prawie nie mówiła o swoim dziecku, a jeśli mówiła, przytulała mnie do siebie i przytrzymywała mi głowę, żebym nie mogła zobaczyć jej twarzy.

 

 

Dom Menfreyów

 

15

 

 

„To była dziewczynka, żyła ledwie godzinę. Tylko ją zostawił mi po sobie Billy".

Billy nie żył, dziecko nie żyło. „Wtedy przyszłam tutaj" - mówiła Fanny.

Zabierała mnie na spacery do parku. Karmiłyśmy kaczki albo siadałyśmy na trawie i namawiałam ją na kolejną wersję opowieści z pierwszych dni jej życia. Pokazywała mi Londyn, o którego istnieniu w ogóle nie wiedziałam. To była nasza tajemnica, jak mówiła, bo nie podobałoby się im -czyli domownikom - gdyby się dowiedzieli, dokąd mnie zabiera. Chodziłyśmy na targ. Trzymając mocno moją rękę, ciągnęła mnie wzdłuż straganów, zafascynowaną ludźmi, którzy zachwalali ochrypłym głosem i niezrozumiałym dla mnie językiem zalety swych towarów. Pamiętam sklepiki z używanymi ubraniami, wiszącymi na zewnątrz, o niezapomnianym, mdłym zapachu. Pamiętam stare kobiety, sprzedające szpilki i guziki, ślimaki, pierniki i krople na kaszel. Raz Fanny kupiła mi pieczonego ziemniaka - uważałam go za najwspanialsze danie, póki nie spróbowałam pieczonych na rozżarzonych węglach gorących kasztanów.

- Nie mów nikomu, gdzie byłyśmy - ostrzegała. Tajemnica czyniła nasze spacery jeszcze bardziej ekscytującymi.

Na targu można było wypić gazowany imbirowy napój, sorbet, lemoniadę; kiedyś nawet zagrałyśmy w orła i reszkę z pasztetnikiem. Fanny powiedziała mi, że to bardzo stary zwyczaj. Stałyśmy i patrzyłyśmy, jak młody kramarz i jego dziewczyna podrzucili monetę, przegrali i nie dostali pasztecika. Fanny odważnie podrzuciła w górę pensa i wygrałyśmy. Wzięłyśmy pasztecik do parku, siadłyśmy nad jeziorkiem i pochłonęłyśmy go do ostatniej okruszynki.

- Nie widziałaś jeszcze targu w sobotni wieczór - powiedziała Fanny. - To dopiero coś! Może... jak będziesz starsza...

Miałyśmy co planować!

 

 

16

 

Dom Menfreyów

 

 

Uwielbiałam targi i kramarzy o twarzach bohaterów obyczajowych sztuk. Było w tych twarzach pożądanie, pragnienie zysku, chciwość, gnuśność i przebiegłość, ale zdarzała się też świętość. Fanny najbardziej fascynowali sztukmistrze; lubiła stać i patrzeć na kuglarzy i magików, połykaczy ognia i mieczy.

Fanny pokazała mi inny świat, który był tuż za progiem, choć tylu ludzi zdawało się o nim nie wiedzieć. Jedyną okazją do spotkania obu tych światów było niedzielne popołudnie, gdy rozlegał się dzwonek ulicznego sprzedawcy maślanych bułeczek. Siedząc w oknie patrzyłam, jak idzie przez plac z tacą na głowie, a pokojówki w białych czepkach i fartuszkach wybiegają i je od niego kupują.

Tak toczyło się moje życie do czasu owej balowej nocy.

Gdy zbliżało się wydarzenie takie jak bal, wszyscy zobowiązani byli pomagać w przygotowaniach, Fanny wołano więc do kuchni na całe popołudnie i wieczór, panna James pomagała gospodyni, a ja zostawałam sama.

Ciotka Clarissa, siostra ojca, mieszkała wówczas razem z nami, ponieważ ojcu potrzebna była osoba pełniąca honory pani domu. Nie lubiłam jej równie mocno, jak ona nie lubiła mnie. Wciąż porównywała mnie ze swoimi córkami, Sylvią, Phyllis i Clarissą - wszystkie były złotowłose, niebieskookie i, zdaniem ciotki, piękne. Ciotka zaczynała już myśleć o wprowadzeniu ich w życie. Ja także miałam poddać się tej przerażającej powinności młodych panien. Ciotka Clarissa niepokoiła się o rezultaty owego przedsięwzięcia, a ja wiedziałam, że z trudem je zniosę.

Obecność ciotki Clarissy w naszym domu była jeszcze jednym powodem, dla którego ja w nim być nie chciałam.

Tamtego dnia błądziłam markotna po kątach, aż spotkałam ciotkę na schodach.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin