Southwick Teresa - Trzeba je tulić i kołysać.pdf

(445 KB) Pobierz
274149911 UNPDF
Teresa Southwick
Trzeba je tulić i kołysać
274149911.002.png
ROZDZIAŁ PIERWSZY
– Naprawdę chce pan z nami pracować?
Liz Anderson spojrzała na mężczyznę po drugiej stronie biurka.
Miała nadzieję, że udało jej się przy tym uniknąć rozanielonego
spojrzenia, co nie było łatwe, bo miała przed sobą
najprzystojniejszego bruneta na świecie. W duchu pogratulowała
sobie, że język nie odmówił jej posłuszeństwa.
– Dziwi to panią?
– Owszem, bardzo.
Przybysz nie spuszczał z niej lekko rozbawionego wzroku.
Widziała go nie po raz pierwszy. Jakiś rok temu wyciągnęła go za
uszy ze szpitalnego pokoju siostry, której składał wizytę po
godzinach odwiedzin. Swoją drogą, sama nie wiedziała, jak to
zrobiła, wziąwszy pod uwagę jego wzrost.
– Nie bardzo rozumiem, dlaczego to panią dziwi.
Głos tego człowieka działał na nią równie silnie jak on sam.
Opanowała się z wysiłkiem.
– Z tego prostego powodu, że mężczyźni zgłaszają się do nas
bardzo rzadko.
– Ich strata.
On po prostu próbuje z nią flirtować! Trzeba reagować
274149911.003.png
natychmiast i stanowczo.
– Panie Marchetti, opieka nad dziećmi to bardzo poważna
sprawa.
Twarz rozmówcy zajaśniała jak słońce.
– Widzę, że mnie pani pamięta.
Ukazał w uśmiechu śnieżnobiałe zęby jak z reklamy najlepszej
pasty świata, i lekko dotknął swojego ucha.
– Za ucho mnie pani wyciągnęła.
Wyglądał tak niesamowicie, że Liz ucieszyła się, że siedzi i
może ukryć drżenie kolan.
– Trudno pana zapomnieć – mruknęła.
– Naprawdę? – Uśmiechnął się jeszcze szerzej.
Nie potwierdziła ani nie zaprzeczyła. Słuch najwyraźniej miał
dobry; na oko zresztą trudno się było w nim dopatrzyć jakiejś
niedoskonałości...
Siedział teraz przed nią na brzegu biurka, tak jakby w pokoju
brakowało krzeseł, dowodząc raz jeszcze, że żadne reguły go nie
obowiązują.
Rozluźnił krawat; w wycięciu białej, lekko rozpiętej koszuli
dostrzegła ciemne włosy i odwróciła wzrok. Doszedł ją zapach
dobrej wody kolońskiej i poczuła się jeszcze bardziej niepewnie.
Zauważyła ciemny zarost na twarzy swojego gościa i pomyślała,
że najlepiej by zrobił, gdyby wrócił do domu i się ogolił.
274149911.004.png
Dochodziło wpół do siódmej.
Patrzył na nią, jakby czytał w jej myślach, pewny wrażenia,
jakie wywiera. Liz otrząsnęła się; nie da mu się osaczyć, nie ma
powodu, by mu poprawiać i tak znakomite samopoczucie.
Przyszedł do niej w konkretnej sprawie i należy udzielić mu
konkretnej odpowiedzi.
– I co jeszcze pani pamięta?
Pytanie było nieoczekiwane i bardzo krępujące. Pamiętała
doskonale, że kiedy mu zwróciła uwagę na nieodpowiednią porę
odwiedzin, zagroził jej, iż ją zamknie w schowku na szczotki, a
potem zaczął się umawiać z jedną z pielęgniarek, którą następnie
porzucił w obrzydliwy sposób. Liz nie bardzo lubiła tę
dziewczynę, ale to nie powód, by jej nie współczuć.
– Że był pan tu wtedy z atrakcyjną blondynką. Zmarszczył
czoło, jakby próbował sobie przypomnieć, o kogo chodzi, a potem
odetchnął z ulgą.
– To była moja sekretarka. Przyniosła prezent dla dziecka mojej
siostry; mąż czekał na nią w samochodzie.
Nic jej nie obchodzi, kim jest dla niego ta blondynka; to nie jej
interes; ona tutaj pracuje.
– Chciałabym pana o coś zapytać.
– Śmiało.
– Czy naprawdę przyszedł pan tu dlatego, że chce się pan
274149911.005.png
zajmować dziećmi?
– Tak. – Energicznie potrząsnął trzymanym w dłoni
pomarańczowym formularzem. – Tu jest wszystko napisane.
– Chce się pan opiekować niemowlętami? Stanowczo skinął
głową.
– Właśnie.
– Wolałabym się upewnić, że dobrze się rozumiemy. Zupełnie
nie widziała go w tej roli. Nie mogła sobie wyobrazić, jak ktoś
taki mógłby kołysać i przytulać niemowlę. Do pana Marchettiego
doskonale pasowała długonoga blondynka, ale małe płaczące
zawiniątko raczej nie. Zresztą był jeszcze inny aspekt całej
sprawy: dziewięćdziesiąt dziewięć procent wolontariuszy
stanowiły kobiety; mężczyzn się tu prawie nie widziało, nie licząc
kilku emerytów wpadających od czasu do czasu w nadziei, że
mogą się na coś przydać.
– Czy pan zdaje sobie sprawę...
– Na imię mam Joe.
– Co takiego?
Zerknął na złotą tabliczkę na jej biurku.
– Liz, mam na imię Joe.
Bohatersko zniosła spojrzenie, które w brukowym romansie
określono by mianem uwodzicielskiego.
– Dobrze, Joe, pytam, czy zdajesz sobie sprawę, na czym to
274149911.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin