Enoch Suzanne - Niesforne serce.rtf

(3095 KB) Pobierz
SUZANNE ENOCH

Suzanne ENOCH

 

Niesforne serce

Tytuł oryginału:

Sin and Sensibility


Dla mojej siostry Cheryl,

która pomimo niewiarygodnie trudnego roku

wciąż potrafiła być zarówno pomocna,

jak i postrzelona.

Kocham Cię, mała łobuziaro!


Rozdział 1

 

 

Valentine Corbett, markiz Deverill, podniósł kieliszek.

-             Zauważam kłopoty - mruknął, pociągając łyk whisky.

-             Nie z moim mężem - odparła Lydia, lady Franch, podnosząc głowę.

-             Nie, on nadal pożera wzrokiem Genevieve DuMer. - Przesunąwszy się odrobinę, Valentine mógł dostrzec profil lorda Francha w pobliżu wejścia do pokoju karcianego. Uwagę wiekowego Francha niewzruszenie przykuwał bujny biust młodziutkiej panny DuMer, z którą gawędził.

-              Dureń. - Lydia raz jeszcze pochyliła głowę.

Przymykając oczy, Valentine objął kark wicehrabiny, zachęcając ją do działania. Jednak jego spojrzenie powróciło do bardziej znaczącego małego dramatu, jaki rozgrywał się za przejrzystymi firanami. Lydia raz jeszcze przerwała.

-              Jakież to kłopoty tam widzisz? - zapytała.

-              John Priestley wręcza lady Eleanor Griffin bransoletkę z pereł, a ona pozwala mu zapiąć ją sobie na nadgarstku.

Następna uwaga lady Franch zabrzmiała niewyraźnie i nieco go załaskotała, ale Valentine założył, że to domaganie się dalszych informacji. Odstawił na bok whisky i przesunął palcami po skraju firany.

-              Stoją tak, że każdy może ich zobaczyć - opowiadał dalej. - A przede wszystkim wszyscy trzej jej bracia. - Markiz westchnął, mocniej chwytając głowę Lydii, kiedy jej ruchy stały się bardziej energiczne. - Bardzo wątpię, by książę Melbourne choćby aprobował fakt, że jego siostra przyjmuje podarki od dżentelmena... Zwłaszcza publicznie i to od idioty nieuważanego za godnego konkurenta.

Odchylił głowę do tyłu; śmiesznostki jego bliźnich stawały się coraz mniej interesujące... w miarę jak ruchy ust Lydii na jego członku zaczynały przynosić rezultaty. Jednak nawet pozwalając sobie pogrążyć się w rozkoszy, Valentine miał oczy szeroko otwarte i zwracał uwagę na zatłoczoną salę balową za ich przytulną małą kryjówką. Nigdy nie zamykał oczu; w grach, w które lubił grywać, byłoby to zarówno głupie, jak i niebezpieczne.

Kiedy Lydia znów się wyprostowała, podał jej kieliszek whisky.

-             Co za przyjemność tańczyć z tobą walca, moja droga - powiedział, wstając i pomagając jej podnieść się z kolan.

-             Tak, ale ty z przyjemnością tańczysz z każdą, Valentine - odparła, dopijając whisky, kiedy on zapinał spodnie.

-             Fakt, co do którego zawsze byłem szczery.

-             To jedna z nielicznych twoich pozytywnych cech.

Valentine odwrócił spojrzenie od sali na chwilę dostatecznie długą, by unieść brew.

- Mam przynajmniej dwie pozytywne cechy. Zaś biust znalazł sobie partnera do tańca, co, jak mniemam, oznacza, że Franch będzie szukał swojej żony.

- Tak, przy swoim słabym wzroku lubi mieć w pobliżu coś, na co może się gapić. - Lydia poprawiła ledwie zakryte obiekty uwielbienia swojego męża. - W czwartek będę na wieczorku u Beckwithów - mówiła dalej, wygładzając przód sukni. - Mają tam ten uroczy tropikalny ogród.

-             I niedostatecznie oświetlony, jak słyszałem. Może powinienem popróbować łucznictwa.

-             Czy mam namalować na sobie tarczę?

-             Myślę, że potrafię trafić w dziesiątkę. - Odsuwając się na bok, Valentine pozwolił lady Franch pierwszej powrócić do sali balowej.

Przez chwilę opierał się o ścianę, obserwując dramat, który wcześniej przyciągnął jego uwagę. Lady Eleanor Griffin była niemądrą pannicą. Nie tylko pozwoliła Priestleyowi założyć sobie bransoletkę na rękę, ale teraz najwyraźniej zachęcała go, by afiszował się, tańcząc z nią walca. Wkraczając do olbrzymiej zwierciadlanej sali balowej, Valentine zerknął na najstarszego brata Eleanor. Sebastian, książę Melbourne, nie przerywał rozmowy z lordem Tomlinem, ale Valentine znał go dostatecznie dobrze, by widzieć, że nie jest zadowolony. Hm... Być może wieczór kryje jeszcze dla niego parę interesujących chwil.

-              On jest obłąkany.

Valentine zerknął na lewo, chociaż już rozpoznał głos.

-             Zakładam, że masz na myśli Priestleya?

-             Już otrzymał ostrzeżenie. - Lord Charlemagne Griffin, oparty o ścianę w głębi sali balowej, śledził spojrzeniem jasnoszarych oczu krętą trasę swojej młodszej siostry i Johna Priestleya.

-              Zatem musisz mu przyznać punkty za odwagę. - Valentine skinął na lokaja po następny kieliszek whisky.

Spojrzenie szarych oczu szybko przesunęło się z powrotem na niego.

-             Za skrajną głupotę.

-             To tylko bransoletka, Shay. Na wieczorku ledwie wartym wzmianki w towarzystwie.

-             Bransoletka na ręce mojej siostry. - Charlemagne wyprostował się. - A ja nie dbam o to, gdzie jesteśmy, do licha. W zeszłym tygodniu przegnałem go sprzed domu, a Melbourne już pogroził temu idiocie polującemu na posagi. Eleanor także wie o wszystkim.

Valentine raz jeszcze spojrzał na tańczącą parę. Z włosami o barwie ciemnego miodu zwiniętymi w wypracowany węzeł na czubku głowy i w bladozielonej sukni wirującej wokół nóg, pełna wdzięku lady Eleanor Griffin wyglądała w tej chwili na bardziej opanowaną niż jej partner do tańca. Jednak to nie ją byli skłonni zabić jej bracia. Priestley mógł nie mieć tyle szczęścia.

-              Być może twoja siostra odgrywa mały bunt.

-              Jeżeli tak jest, to będzie on miał krótki żywot.

Uśmiechając się, Valentine dopił kolejny kieliszek whisky.

-              Komplikacje. To z ich powodu jestem szczęśliwy, że nie mam rodzeństwa. Widzimy się jutro, nieprawdaż?

Charlemagne przytaknął.

-              Melbourne powiedział, że cię zaprosił.

Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na Eleanor i Priestleya, Valentine skierował się ku drzwiom. Mógł przyjaźnić się z męskimi przedstawicielami rodu Griffinów, ale wplątywanie się w ich domowe kłopoty nie tylko go nie interesowało, a wręcz wzbudzało w nim przemożne pragnienie znalezienia się gdzie indziej. Zwłaszcza że usłyszał pogłoski o grze o wysokie stawki rozpoczynającej się właśnie w Society Club.

Wychodząc, zauważył, że kilka młodych dam śledzi go wzrokiem. To było coś, do czego był przyzwyczajony, więc oferując panienkom przelotny uśmiech, zapamiętywał ich twarze na przyszłość. Nigdy nie wiadomo, kiedy znudzą się karty.

 

* * *

 

Eleanor Griffin ostatnio zaczynała zauważać pewien schemat w swoim życiu. Ilekroć zdarzał jej się wieczór, który mogłaby w przybliżeniu określić jako rozrywkę, następnego ranka wysłuchiwała wykładu od jednego, dwóch, a od czasu do czasu nawet wszystkich trzech braci o tym, co zrobiła nie- właściwie i jak powinna się starać, żeby nigdy tego nie powtórzyć. Jak gdyby nie znała już zarówno zasad, jak i konsekwencji ich łamania... Nawet jeśli nigdy nie ośmieliła się zrobić nic więcej, niż tylko odrobinę je nagiąć.

- Nie mam ochoty marnować czasu na wykłady, jeżeli nie zamierzasz uważać - powiedział brat numer jeden, bębniąc palcami o gładką powierzchnię swojego mahoniowego biurka.

Eleanor domyślała się, że autorytet przychodził Sebastianowi Griffinowi w sposób naturalny; został wyniesiony do pozycji księcia Melbourne oraz patriarchy rodu w wieku lat siedemnastu. Jeżeli kolejne piętnaście zmieniło cokolwiek, to tylko sprawiło, że stał się jeszcze bardziej arogancki i pewny siebie, niż był na początku.

Wydawało się jej, że powinna, kiedy to tylko możliwe, sprawiać, żeby co nieco spuścił z tonu, albo przynajmniej przypominać mu, że jest człowiekiem. Eleanor wyprostowała się.

-             Dobrze. Będę w pokoju muzycznym.

-             Przede wszystkim skup się. Gdybym zamierzał mówić po to tylko, żeby posłuchać własnego głosu, wygłosiłbym mowę w Parlamencie.

-             Czy ktoś powiedział ci już, że jesteś nie do wy- trzymania, Sebastianie?

Ciemnoszare oczy wpatrywały się w nią.

-              Ktoś w tej rodzinie musi wykazywać nieco godności i powściągliwości. Ty nie wydajesz się do tego zdolna.

Eleanor ciężko westchnęła.

-             Czy nie męczy cię nieustanne ogłaszanie, jaki to idealny i wszechmocny jest klan Griffinów? Towarzystwo już spogląda na nas z przerażeniem i rozpaczą.

-             Nie uważałabyś tego za nużące, gdybyś popatrzyła na to z boku. - Książę Melbourne na nowo zaczął bębnić palcami. - Mężczyźni nie usiłowaliby dawać ci biżuterii, gdybyś była siostrą sklepikarza.

-             Biżuteria, Sebastianie, jest bez znaczenia. Wydaje się, że wszyscy trzej rozkoszujecie się zniechęcaniem mężczyzn do mnie, zanim zdążą się choćby przywitać.

-             My odpędzamy jedynie niewłaściwych mężczyzn. - Pochylił się do przodu. - A dzisiaj biżuteria ma znaczenie.

-             Nie, to...

-             Czy zajmiemy się więc twoim zachowaniem? Chociaż jeśli chciałaś pokazać, że twoje działania mogą spowodować szkody, już jestem tego świadom.

-             Na miłość boską, Sebastianie, nie masz pojęcia...

-             Być może chodziło więc o to, żeby rozmyślnie sprawić mi kłopot. Jakiekolwiek były przyczyny, Eleanor, dzisiaj skupimy się na tym, co zrobiłaś. Powiedz mi... Obiecaj mi... że nie będziesz więcej przyjmować błyskotek od dżentelmenów w miejscach publicznych. Zwłaszcza od dżentelmenów polujących na fortuny i z marnym skutkiem usiłując...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin