Roland Topor - Swieta ksiega cholernego Proutto.pdf

(523 KB) Pobierz
Roland
Roland Topor Święta Księga cholernego Proutto
Roland
TOPOR
ŚWIĘTA KSIĘGA
CHOLERNEGO PROUTTO
Nie wiem, jak do tego doszło, ale takie są fakty: od trzystu dni jestem Bogiem Zoasów. To zajęcie najprostsze na świecie. Piję,
jem i spaceruję brzegiem morza. Dużo śpię, głównie dlatego, że brakuje innych rozrywek, chociaż Zoasi robią, co mogą, by
zaspokoić każdy mój kaprys. Wystarczy, że ściągnę brwi, a ogarnia ich przerażenie. Kichnę, a chylą się w pokorze, pierdnę - padają
na twarz. Są na każde moje skinienie, wypełniają rozkazy, których jeszcze nawet nie wypowiedziałem.
Czasami trudno o coś bardziej wkurzającego.
Wczoraj rozsierdzony wściekłym bólem zębów nabazgrałem na piasku: „A żebyście wszyscy zdechli!"
Gdy mi coś dokucza, staję się porywczy.
Wieczorem ból minął i nastrój natychmiast się poprawił.
„Gdzie, do diabła, podziali się moi wyznawcy?"
No cóż, potraktowali poważnie moje życzenie i umarli.
Całe plemię.
Został tylko Proutto, dyżurny sceptyk. Wolnomyśliciel, który ciągle pokazywał mi język i śmiał się drwiąco za moimi
plecami.
Cały ten jego rozsądek ulotnił się, kiedy odkrył, że jest jedynym, który przeżył.
Uwierzył, że sprawiłem cud. Od tej chwili zniknęły wszelkie wątpliwości - byłem prawdziwym Bogiem. Czołgał się u moich
stóp, płacząc krokodylimi łzami.
„Przebacz! Przebacz! Przebacz!"
Upojony dopiero co przyjętą wiarą błagał, bym poddał go próbie. Tylko w ten sposób mógłby przekonać mnie o szczerości
swego nawrócenia.
Wówczas postanowiłem, że jeszcze mu to wyjdzie bokiem.
Leniwie rozciągnięty na miękkiej warstwie suchych liści, pogryzałem pestki karłowatego arbuza i snułem marzenia. Był to
czas sjesty, ale ptasie trele przetykane bzyczeniem i chrobotem owadów nie dawały mi spać.
Nagle w otworze szałasu pojawiła się komiczna postać Proutto.
- Boli brzuch, Panie - wyjaśnił płaczliwym głosem.
- I bardzo dobrze. Będziesz miał nauczkę. Zabroniłem ci jeść moje owoce. A poza tym nie jestem twoim Panem, mizeraku. Na
cóż mi potrzebny taki sługa jak ty?
- Nie jesteś moim Panem, lecz ja jestem twoim niewolnikiem.
- Nie, Proutto. Nie jesteś moim niewolnikiem ani ja twoim władcą. Nie przyjmę na siebie takiej odpowiedzialności.
- A jednak należę do ciebie!
- Żałosny Proutto, gdybyś do mnie należał, stanowiłbyś część moich dóbr! Mam nadzieję, że nie uważasz się za dobro? Ty
sam jesteś dla siebie Bogiem, władcą i niewolnikiem, więc sam sobie radź ze swoimi niezliczonymi nieprawościami, a mnie daj
odpocząć po obiedzie.
Proutto zbity z tropu gapił się na swoje stopy, przestępując z nogi na nogę. W końcu wymamrotał:
- Jak mam cię wołać?
191347703.001.png
Roland Topor Święta Księga cholernego Proutto
- A czy musisz mnie wołać? Jestem tutaj.
- Ale gdybyś pewnego dnia był daleko?
- Jak nazywał się twój ojciec?
- Gisou.
- W takim razie w modlitwach zwracaj się do mnie Gisou, ale mnie nie wołaj. Módl się. Im ciszej będziesz się modlił, tym
lepiej cię będę słyszał.
Twarz Proutto rozjaśniła się szerokim uśmiechem, a on sam zaklaskał w dłonie.
-Och tak, dobrze. Gisou! Gisou! Gisou!
- Ciszej, nieznośny Proutto. Jeśli rzeczywiście we mnie wierzysz, musisz się ćwiczyć w milczeniu.
*
Codzienna przechadzka, której zażywałem celem zaostrzenia apetytu, zaprowadziła mnie nad strumyk. U jego brzegu
spostrzegłem przykucniętego Proutto. Zaspokajał pragnienie, pijąc z dłoni złożonych niczym dwie muszle.
- Więc to tak we mnie wierzysz, wstrętny Proutto?
Zamarł z przerażenia, a woda wyciekała mu spomiędzy palców.
- Tak, Gisou, wierzę w ciebie.
- I pijesz?
- Tak, piję. To niedobrze?
- Wierzysz we mnie i pijesz. Zapewne chciało ci się pić? I uwierzyłeś, że woda ugasi pragnienie. Wierzysz w wodę, a nie we
mnie.
- Wierzę w ciebie.
- Uznałeś mnie za gorszego od wody. Gdybyś prawdziwie we mnie wierzył, tobyś nie pił. Przy najmniejszym pragnieniu
wystarczyłoby ci się pomodlić, a orzeźwiłbym cię lepiej niż najświeższa i najzimniejsza woda.
- Proszę cię, Gisou, ugaś moje pragnienie.
Westchnąłem ciężko.
- Mógłbym to zrobić, przebrzydły Proutto, ale szczerze mówiąc, nie zależy mi na tym. Sprawiłeś mi zbyt wielką przykrość. Pij
sobie wodę, skoro tak ją lubisz. Ulegaj złym przyzwyczajeniom. Zapomnij o mnie.
- Gisou, ja nie lubię wody. Ja lubię ciebie.
- Patrz i staraj się zrozumieć.
Wszedłem do strumienia i tym razem ja się napiłem.
- Nie rozumiem, Gisou.
- Przecież to proste: woda jest we mnie, a ja jestem w wodzie. Między nami nie a już różnicy.
- Nigdy więcej nie będę pił wody, przyrzekam. Wybaczysz mi, Gisou?
- Możesz pić, ile tylko zapragniesz, niemożliwy Proutto, ale musi to być woda morska. W ten sposób, kiedy sól będzie palić ci
gardło, przypomnisz sobie łzy, które przez ciebie wylałem. Im silniejsze będzie pragnienie, tym większa szansa na uzyskanie
przebaczenia.
*
Proutto dokładał wszelkich starań, żeby zapewnić mi obfite i urozmaicone pożywienie. Kucharzem był beznadziejnym, ale
potrawy przyrządzał wyłącznie z pierwszorzędnych, świeżych produktów: bulw pochrzynu, owoców mango, ananasów, orzechów
kokosowych, korzonków, jaj, skorupiaków, ryb, ptactwa i dziczyzny. Jego stała obecność w czasie posiłków grała mi jednak na
nerwach. Miał taki sposób przyglądania się, jak jem – żując i przełykając razem ze mną - że traciłem apetyt.
- Powiedz mi, Proutto, co ja teraz robię?
- Jesz, Gisou?
- Chcesz powiedzieć, że się posilam?
- Tak, Gisou.
- Podobnie jak ty, gdy jesteś głodny?
- Tak, Gisou.
Przyjrzałem mu się z niechęcią.
- Nie wierzysz we mnie. Jesteś przekonany, że moje istnienie zależy od przyjętego pokarmu. Że moje ciało czerpie budulec z
twoich zgniłych owoców, cuchnących ryb i anemicznego ptactwa.
- Jesz, bo ci smakuje.
- Od dzisiaj już niczego więcej nie tknę. Masz nadal przynosić mi posiłki, tak jak to robiłeś dotychczas, ale to będą tylko
symboliczne ofiary. Nic będę ich jadł. Mocą mojego ducha sprawię, że znikną. Przekonasz się, jak mało mnie obchodzi pospolity
pokarm. Żywię się wyłącznie tajemnicą.
- Będą znikały rzeczy, Gisou? Pozwolisz mi popatrzeć?
- Nie, nieczysty Proutto, na czas tych ceremonii będziesz musiał się oddalać. W przeciwnym razie mógłbyś także zniknąć.
Ponieważ ja, inaczej niż ty, nie przyjmuję ciał stałych, lecz wdmuchuję próżnię w pełnię, która mnie otacza.
Proutto słuchał z otwartymi ustami.
- Zrozumiałeś, barania głowo? Wyraziłem się jasno?
- A ja, Gisou? Byłoby ci przykro, gdybym nadal jadł?
- Oczywiście, to by mnie dotknęło. Traktujesz swój żołądek jak bóstwo ważniejsze ode mnie. Myślisz, że to dla mnie miłe?
- Byłbyś zadowolony, gdybym ja także przestał jeść?
- Dobre sobie! Nie wytrzymasz nawet dwóch dni bez jedzenia.
- Wytrzymam osiem dni, Gisou. Nie będę już słuchał swojego żołądka.
Proutto wykonywał dziki taniec, depcząc zażarcie resztki mojego posiłku.
- Wystarczy. Idź poszukać dla mnie innych darów, bo w przeciwnym razie sprawię, że znikniesz.
Roland Topor Święta Księga cholernego Proutto
Akurat tropiłem jaszczurkę, której odciąłem tylne nogi - to jedna z moich rzadkich rozrywek - kiedy natknąłem się na
przykucniętego za krzakiem Proutto. Natychmiast przyjął postawę pełną fałszywej uniżoności, którą stosował zawsze przed moim
obliczem.
- Wybacz mi, Gisou.
- Co za głupstwa znowu wyczyniałeś, paskudny Proutto? Chwileczkę, nic nie mów. Wiem. Zanosiłeś prośby do innego Boga
Żywego? A może Martwego?
- Nie, zapewniam cię, Gisou. Byłem za potrzebą.
- Próbujesz mi wmówić, że miewasz potrzeby, ty, który masz tylko obowiązki.
- Wybacz, Gisou. Robiłem kupę.
- Masz na myśli zapewne wydalanie stolca?
Spuścił głowę, porażony wstydem.
- Porównaj, rozważ i odpowiedz swemu Bogu: jakie odchody wydają ci się bardziej uciążliwe: ty czy twój kał?
- Ja, Gisou.
Łzy potoczyły się po jego krągłych policzkach.
- To nie ty wydalasz ekskrementy, to one odrzucają cię z odrazą. Zważ na ich chwalebne przeznaczenie: zmieszane z glebą
wzbogacą ją o dobroczynne pierwiastki, których ty nie potrafisz wykorzystać, bo jesteś zbyt głupi. No a ty, jaką szlachetną misję
wypełniasz? Kogo wzbogacasz? Opychasz się, żresz, niszczysz przyrodę. Twój gnój jest więcej wart od ciebie.
- Przykro mi, Gisou.
- Odchody nadają sens twemu życiu. Są najlepszą cząstką twojej istoty. Dopóki gromadzą się we wnętrznościach, udzielają ci
odrobiny swojej szlachetności. Z chwilą gdy cię opuszczają, pogrążasz się na powrót w przyrodzonej sobie marności. Powinieneś
płakać za każdym razem, kiedy srasz.
- Chcesz, żebym się powstrzymywał, Gisou?
- Ty? Tylko twoje ekskrementy mogłyby się powstrzymać, ale nie miałbym serca narażać ich na takie cierpienie. Bierz z nich
przykład i staraj się do nich upodobnić. W ten sposób być może uda ci się je przekonać, by przedłużyły pobyt w twoim obrzydliwym
brzuchu.
- Wytarzam się w gównie, Gisou, i dzięki temu stanę się do niego podobny, przesiąknę jego zapachem.
- Tylko muchy dadzą się na to nabrać. Nie, ja chcę, żebyś mył się starannie, tak byś nigdy nie zapomniał, jak długą drogę
będziesz musiał pokonać, zanim zamienisz się w gnój.
*
Musiałem wczoraj wypić za dużo wina palmowego, bo kiedy otworzyłem oczy, światło podziałało na mnie jak walnięcie
młotem wewnątrz czaszki. Po chwili spostrzegłem Proutto siedzącego na ziemi u nóg łóżka.
Przyglądał mi się natrętnie.
- Jesteś zmartwiony, Gisou?
- Tak, cierpię widząc, jakie paskudne myśli chodzą ci po głowie.
- Znasz moje myśli?
- Naturalnie. Dla Boga to dziecinnie proste. Patrzysz na mnie i jesteś pewien, że śpię - bo mam zamknięte oczy - a ja właśnie
dokonuję przeglądu zawartości twojej głowy.
- Śniłeś mi się dzisiaj w nocy.
Uniosłem się ostrożnie.
- Wiem. Jesteś rad ze swojego snu?
- Och tak, Gisou. Powiedziałeś mi, że jesteś ze mnie zadowolony i dumny. Poklepałeś mnie nawet po plecach.
- Powinieneś mi podziękować, bo to ja zesłałem ci ten sen.
- To znaczy, że naprawdę jesteś ze mnie zadowolony i dumny? Dziękuję, Gisou.
Zaśmiałem się drwiąco.
- Zapominasz, że to tylko sen. Chciałem ci po prostu pokazać, jak bardzo mógłbyś być szczęśliwy, gdybym był z ciebie
zadowolony i dumny. Żebyś zobaczył różnicę między snem a jawą. Nie ma żadnego powodu, żebym był z ciebie zadowolony i
dumny. Zabierasz za dużo miejsca, hałasujesz i w ogóle mam cię powyżej uszu.
Chciałbym, żebyś zdechł.
Proutto runął jak długi na dywanik przed moim łóżkiem.
- Zabij mnie, Gisou.
- Żebyś w ten sposób mi się wymknął? O nie, to byłoby zbyt proste. Skoro we mnie wierzysz, to powinieneś zrobić porządek
w swojej głowie.
- Ale jak, Gisou?
- Myśląc dokładnie odwrotnie niż myślisz, przywołując wszystkie wspomnienia poza własnymi, pragnąc tego, czego nie
pragniesz.
- Próbuję, ale nie daję rady.
- Bo źle się do tego zabierasz. Skup się na jednej prostej myśli: żeby mi sprawić przyjemność, i zapomnij o reszcie. Wtedy
będę zadowolony i dumny.
- Właśnie to sobie w kółko powtarzam. Ale po chwili czuję się zmęczony, zasypiam i przestaję się kontrolować.
- Im mniej będziesz spał, tym ja się będę lepiej miał.
Przez cały dzień Proutto trwał pogrążony w osobliwym milczeniu, na które ani myślałem się uskarżać. Ta cisza jawiła mi się
jak prawdziwe błogosławieństwo. A jednak po dłuższym czasie jego zachowanie zaczęło mnie intrygować. Przykucnięty wśród
morskich fal, które sięgały mu łydek, wypinał na nie zadek i bezgłośnie poruszał wargami. Ulokowałem się na brzegu, żeby
przyjrzeć się tym jego sztuczkom. Nie podszedł do mnie jak zazwyczaj. Pod wieczór oświeciło mnie. Proutto się modlił!
Podszedłem do niego.
- Nie brak ci tupetu, paradny Proutto! Wciąż tylko żebrzesz o łaski i względy.
- Bo wierzę w ciebie, Gisou, bardziej niż w wodę.
Roland Topor Święta Księga cholernego Proutto
- Chce ci się pić? Chcesz, żebym zaspokoił twoje pragnienie?
- Nie trzeba, Gisou, napiłem się wody morskiej, tak jak mi kiedyś poradziłeś. Chciałbym, żebyś mnie obmył.
- Żebym cię oczyścił?
- Tak, Gisou. Widzisz, ufam tobie.
Zagotowało się we mnie.
- Nie obawiasz się, cuchnący Proutto, że gdy już usunę cały brud, który zgromadził się na twoim ciele i w twojej duszy, to nic
nie pozostanie? Co się zachowa z Proutto, jeśli dzięki swojej nadnaturalnej mocy uwolnię go od prochu i nieczystości? Pod jaką
postacią przetrwasz, pozbawiony brudu, który nadaje ci cielesną postać? O strzeż się, Proutto, żebym cię nie wziął za słowo!
Gruntowne pranie byłoby dla ciebie zgubne w skutkach.
- To może chociaż takie małe, żeby od wewnętrznego brudu oddzielić ten, który osiadł na mnie.
- Wykąp się w morzu.
- Tak jak to już robiłem?
- Nie, Proutto. Pozwól, by fale cię zatopiły, i nie wstrzymuj oddechu. Woda musi cię oczyścić nie tylko na zewnątrz, lecz
także w środku. Chodzi o kąpiel duchową.
- Dziękuję, Gisou, zawsze jesteś przy mnie, kiedy cię potrzebuję.
Śmiało zanurkował.
Ilekroć wynurzał się na powierzchnię, obrzucałem go pigułami z mokrego piachu, który miał zastąpić proszek do szorowania.
*
Za wyludnioną wioską Zoasów aż do wzgórz rozciągał się bujny las, w którym grasowały małpki. Właśnie uprzyjemniałem
sobie czas, rzucając w nie kamieniami, gdy nagle zainkasowałem potężne uderzenie w głowę. To jeden z pocisków, chybiąc celu,
strącił rosnący dokładnie nade mną kokosowy orzech.
Proutto wybuchnął śmiechem.
- Uważasz, że jestem zabawny, Proutto?
- O tak, Gisou. Zrobiłeś taką śmieszną minę!
Pocierałem energicznie czubek głowy, żeby nie zrobił się guz. Proutto rechotał na całego.
- Lubisz się śmiać?
- Tak, Gisou. To przyjemne.
- Cieszysz się, że mnie boli. Życzysz wszystkiego najgorszego swojemu Bogu.
Natychmiast spoważniał.
- Nie, Gisou. Ale przecież oberwałeś tylko jednym jedynym kokosem. To nic takiego.
Uśmiechnąłem się do niego mile.
- A nie chciałbyś zobaczyć, jak ja się śmieję? Nie ucieszyłoby cię, że twój Bóg może bawić się tak samo dobrze jak ty?
- Ależ tak, Gisou. Ucieszyłoby mnie.
- W takim razie stój i nie ruszaj się.
Pomyszkowałem pod drzewami i szybko uzbierałem całe mnóstwo kokosów.
Ustawiłem się jakieś półtora metra od mojego wyznawcy i celując starannie, zacząłem ciskać w niego orzechami. Proutto
znosił to ze stoickim spokojem. Nie kiwnął nawet małym palcem. Krew leciała mu z nosa i łuku brwiowego.
- Nadal ci zależy, żeby mnie rozśmieszyć?
- Tak, Gisou.
- To nie rób takiej grobowej miny. Musisz być zabawny.
Zaczął stroić miny, ale bez przekonania. To było niesmaczne, wyrzuciłem resztę orzechów.
- Nie ma co dalej próbować. Przygnębiasz mnie.
- Mogę się już ruszać, Gisou?
- Nie.
Nazajutrz, gdy przyszedłem go zwolnić, gromada małp siedziała mu na głowie, ramionach i plecach. Ciągnęły go za włosy,
kąsały w uszy i wpychały palce w nozdrza, oczy i usta. Nerwowe tiki wykrzywiały mu twarz tak zabawnie, że wybuchnąłem
śmiechem.
- Jesteś zadowolony, Gisou?
Nie, śmieję się z litości.
*
Rozkoszowałem się ostatnimi promieniami słońca, podczas gdy Proutto modlił się w długim cieniu drzewa palmowego. Lekka
morska bryza wydymała tkaninę zasłaniającą wejście do szałasu. Odgłos bijących o brzeg fal nałożył się na rytm mojego oddechu.
Już, już zapadałem w drzemkę, kiedy spokój i ciszę nadchodzącego wieczoru zakłóciły dzikie śpiewy.
- Ejże, Proutto, co to za wrzaski?
- Wyśpiewuję twoją chwałę, Gisou. Wszyscy powinni się dowiedzieć, jakim jesteś wspaniałym Bogiem.
- Doprawdy, to wzruszające! Drzesz się, jakbym cię żywcem obdzierał ze skóry. Masz jakiś powód, żeby się na mnie
uskarżać?
- Nie, Gisou, wręcz przeciwnie. Wychwalam twoją dobroć. Uczysz mnie, jak stać się podobnym do ciebie.
- Podobnym do mnie? Błądzisz, nieskończenie mały Proutto! Czyżby serce twoje musnęła szalona nadzieja, że staniesz się
Bogiem na mój obraz i podobieństwo?
- Jeśli będę się starał ...
- O nędzne stworzenie, muszę cię ostrzec przed takimi postrzelonymi pomysłami. Nie ten jest Bogiem, kto chciałby nim być.
Ja, na ten przykład, nigdy nie miałem takich ambitnych zamiarów. Jestem Bogiem i kwita. A ty nie wierzysz nawet we mnie, więc
jak mógłbyś uwierzyć w siebie?
- Ależ ja w ciebie wierzę, Gisou. Śpiewam o tym w swojej pieśni.
- Czy cierpisz śpiewając?
- Nie, Gisou. Ja lubię śpiewać. Byłem najlepszym śpiewakiem wśród Zoasów.
Roland Topor Święta Księga cholernego Proutto
- I to jest prawdziwy powód, dla którego się wydzierasz, nierozumny Proutto. Nie po to, by wychwalać moje przymioty, lecz
żeby się popisywać. Pragniesz, aby ludzie mówili: „Ach, jak ten Proutto bosko śpiewa" i aby zapomnieli o Gisou.
- Nie, Gisou, nie chcę, żeby o tobie zapomniano.
- W takim razie uważaj, żebyś ty sam o mnie nie zapominał. Napełnij usta piaskiem, ma go być sporo, tak żeby wpadał do
gardła. Będzie ci się śpiewało trudniej, boleśnie, ale wtedy pieśń napełni się moją obecnością. Twój głos stanie się moim. Zanim to
nastąpi, świat stwierdzi: „Och, jak ten Proutto fatalnie śpiewa, musi bardzo kochać Gisou, skoro mimo to śpiewa."
- Zrobię, jak radzisz, Gisou.
Ten wieczór upłynął spokojnie.
*
Na zboczu najwyższego ze wzgórz piętrzyły się bloki skalne, których dziwaczne kształty niepokoiły Proutto. Najczęściej
obchodził je z daleka, ale tego ranka uparł się, żeby zaprowadzić mnie na sam szczyt.
Przygotował niespodziankę - wyrzeźbił w granicie moją podobiznę.
- Kto to ma być, Proutto?
- Ty, Gisou.
- Domyślam się, że byłeś najlepszym rzeźbiarzem wśród Zoasów?
- Tak, Gisou.
- No cóż, mam osobliwe wrażenie, że ta twarz bardziej przypomina twoją niż moją. Czy to było zamierzone?
- Nie, Gisou. Starałem się wyrzeźbić ciebie.
- Zapewne, ale to nie zmienia faktu, że rezultat twoich starań obraża Boga, którym jestem. Ta podobizna mnie ośmiesza,
powstała, by schlebiać twojej manii wielkości.
- Wybacz mi, Gisou.
- Głęboko mnie zraniłeś. Oczekuję, że odkupisz swoją winę.
- Zepchnę posąg, tak że stoczy się do podnóża góry.
- No i co z tego? Nadal będzie istniał. A poza tym, co będzie, jeśli się roztrzaska? Trochę mnie jednak przypomina, więc to
byłoby tak, jakbyś roztrzaskał mnie.
- Ociosam skałę, tak że będzie identyczna jak przedtem, tylko mniejsza. Nie zostanie ani śladu.
- To byłoby zbyt proste. Chcesz mnie wymazać, nieszczęsny Proutto, tak jak błędnie napisaną literę? Ze mną ten numer nie
przejdzie. Życzę sobie, żebyś z miłości do mnie starł tego bożka na proszek, zrobił z niego placki i zjadł je. W ten sposób wewnątrz
twojego kretyńskiego ciała wzniesie się mój posąg. Nieważne, jeśli nie będzie mnie przypominał, bo i tak nikt nie zdoła go
zobaczyć. Ja jestem Bogiem, a ty zostaniesz moim kościołem.
- Czy będę mógł posmarować placki miodem, Gisou?
- Nie, nie chcę, żebyś bez potrzeby obciążał sobie żołądek.
*
Zawsze dotąd błękitne niebo nagle zaciągnęło się chmurami. Zerwał się wiatr i deszcz lunął z niespotykaną gwałtownością.
Morze wzburzyło się, miotane najsroższą burzą, jaką dane mi było oglądać. Huk grzmotów brzmiał nieprzerwanie, a błyskawice
przecinały ciemność świetlistymi zygzakami. Pogoda jak w czasie końca świata. Zdawało się, że to się nigdy nie skończy.
Pierwsze uderzenia wiatru zmiotły mój szałas. Schroniłem się w grocie wydrążonej w ścianie skalnej, która górowała nad
doliną. Szybko dołączył do mnie Proutto. Drżał na całym ciele i łaził za mną krok w krok, jak pies. Z jakichś niejasnych powodów,
których nie zamierzałem zgłębiać, burza go przerażała. Za każdym razem, gdy błyskawica rozrywała ciemności, rzucał się na ziemię
i zwinięty w pozycji embrionalnej jęczał żałośnie.
Grał mi na nerwach.
- Proutto, wiesz, po co są pioruny?
- Nie, Gisou - wymamrotał tak cicho, że musiałem mu nakazać mówić głośniej.
- Pioruny służą mi do wyrażania gniewu i wymierzania kary.
- Jesteś zagniewany, Gisou? Na kogo?
- Na ciebie, oczywiście. Dość długo byłem miłosierny, ale wszystko ma swoje granice. Przebrała się miarka. Poznaj ogrom
mojej potęgi. Mogę ogłuszyć cię gromem, oślepić błyskawicą, morze zamienić w pasmo gór albo stopić lądy. Cóż więc zdołałoby
przeszkodzić mi w rozpuszczeniu bezrozumnego Proutto, tak by połączył się z nicością, z której się wyłonił i której znaki nosi? Nic.
Porządek świata tylko by na tym zyskał.
- Proszę cię, Gisou, nie rozpuszczaj mnie.
Czołgał się u moich stóp i okrywał je pocałunkami.
- Przestań ślinić mi paluchy. Jeszcze się nie zdecydowałem. Rozpuszczę czy nie rozpuszczę? Nie tkwij przy mnie, kiedy
rozstrzygam o twoim losie, muszę być bezstronny, lepiej wyjdź, tak będzie właściwie.
- Gisou, wyganiasz mnie na deszcz z błyskawicami i grzmotami?
- Tak, taka jest moja wola. Dzięki temu będziesz myślał o mnie. Przypatrz się i podziwiaj moją moc. A jeśli trafi cię piorun,
będziesz miał tę słodką pewność, że to ja tak zdecydowałem. Jeśli zaś ujdziesz cało, będziesz mógł złożyć mi dzięki za to, że cię
oszczędziłem. Ruszaj!
- Niech się stanie wedle twojej woli, Gisou.
- Tylko się za bardzo nie oddalaj, mogę czegoś potrzebować.
Postanowiłem zbadać jaskinię. Miała dziwaczną budowę, kończyła się czymś w rodzaju ronda, z którego wychodziło wiele
korytarzy poprzecznie łączących się ze sobą podziemnymi chodnikami. Całość przypominała pajęczynę, zdaje się, że w zamyśle
budowniczych miał to być labirynt. Niestety, odkryłem to poniewczasie, gdy już się zgubiłem. Co sił w płucach wołałem Proutto,
przeklinając grzmoty, które zagłuszały mój głos. Czarno rysowała się moja przyszłość: smutny to koniec dla Boga Prawdziwego -
samotne błąkanie się we wnętrznościach ziemi, podczas gdy jedyny wyznawca, przerażony tym, co dzieje się pod gołym niebem, o
niczym innym nie marzy, tylko żeby być razem z nim!
Straciwszy nadzieję, przestałem już wzywać pomocy, gdy nagle posłyszałem, że zbliża się ratunek:
- Gisou! Jesteś tam, Gisou?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin