Psychologiczne uwiedzenie 14.doc

(82 KB) Pobierz
ROZDZIAŁ XV

ROZDZIAŁ XV

Czego uczy nas romantyczna miłość?

W którym miejscu psychologia myli się co do miłości?

Seks i wyjątkowość

 

 

W poprzednich rozdziałach utrzymywałem, że chrześcijańskie spojrzenie na świat bliższe jest naszemu doświadczeniu niż jakie­kolwiek inne. Uważam, że to samo dotyczy chrześcijańskiego spoj­rzenia na miłość. Wbrew powszechnemu mniemaniu. Kościół nie jest ani zbyt sentymentalny, jeśli chodzi o śluby, ani zbyt ograniczo­ny w sprawach seksu. I w jednym, i w drugim wypadku jego stosu­nek jest po prostu bardzo realistyczny.

 

DWA OBLICZA MIŁOŚCI

 

Nasze doświadczanie miłości ma dwa oblicza. Większość z nas była kiedyś zakochana i znalazła w tym stanie coś, co znacznie przerasta zwykłe życie. Powiedzieliśmy sobie: „Takie właśnie po­winno być życie!" i postanowiliśmy je tak właśnie przeżyć. Jakiś czas potem większość z nas stwierdziła, że ten stan uczuciowy nie spełnia wiązanych z nim nadziei. Niektórzy od razu dali sobie spo­kój i stali się oziębli oraz wyrachowani w swoim zainteresowaniu płcią przeciwną. Inni brnęli dalej, pomimo miłosnych rozczarowań i rozstań, ku bardziej dojrzałej miłości. Lecz, jak się okazało, nawet ona była czymś znacznie trudniejszym, niż można było kiedykol­wiek przypuścić.

Tak, o ile się nie mylę, wygląda zwykłe doświadczanie miłości.

Aby należycie uchwycić jego istotę, potrzebne nam jest takie jego objaśnienie, które nie będzie odbierać sensu ani jednemu, ani dru­giemu zespołowi faktów. Objaśnienie to można odnaleźć w tym, co chrześcijanie określają jako zaślubiny Chrystusa z Jego Kościołem. Małżeńska miłość wraz z wszystkimi krokami do niej wiodącymi jest symbolem miłości Chrystusa do swej oblubienicy. Kościoła. Więcej, jest ona uczestnictwem w tym świętym związku. Dlatego św. Paweł nazwał ją „wielką tajemnicą". Z chrześcijańskiego pun­ktu widzenia. Ewangelia opowiada historię miłosną o oblubieńcu (Chrystusie), który wybiera dla siebie raczej mało obiecującą kan­dydatkę na oblubienicę (nas) i zaczyna ją upiększać tak, aby była „bez plamy i skazy". Część Apokalipsy poświęcona jest opisowi przyszłej uczty weselnej.

Z pewnością nie-chrześcijaninowi lub osobie religijnie obojętnej wszystko to wyda się dość tajemnicze, jeśli nie wręcz naciągane. Chrześcijańscy nauczyciele zawsze odpowiadali: „Owszem, rzeczy­wiście brzmi to tajemniczo, lecz jeśli do miłości i małżeństwa nie podchodzi się jak do tajemnic, to okazują się one po prostu nieuda­ne". Nie oznacza to, że niechrześcijańskie małżeństwa są nieudane. Ważny jest szacunek dla świętości i tajemnicy związku małżeńskie­go. Na przestrzeni wieków większość społeczeństw tak właśnie go traktowała.

Odbiegam jednak od tematu. Tylko taka teoria, jak ta o zaślubi­nach Chrystusa z Kościołem, pozwoli nam poważnie traktować zarówno romantyczne wzloty z czasów młodości, jak i szachownicę blasków i cieni, z jakich składa się małżeństwo. Ronald Knox, w zabawnym acz pouczającym tekście, każe Kościołowi mówić do pary narzeczonych: „A więc chcecie się pobrać, nieprawdaż? Zna­czy, że chcecie naśladować Jezusa Chrystusa w Jego Wcieleniu. Cóż, niech wam Bóg błogosławi; jeśli ma to się wam udać, będzie wam potrzebna wszelka łaska, jaką uda mi się dla was wysupłać, całe wiano łask".

Naturalnie niewielu z nas myśli w ten sposób. Na ogół jednak stwierdzamy, że jeśli małżeństwo ma być udane, będzie wymagało od nas wielu poświęceń. Małżonkowie poświęcają dla siebie życie na nieskończenie wiele niespektakularnych (a czasami spektakular­nych) sposobów: te plany porzucają, z tamtej rzeczy rezygnują; oddają sobie czas, który zamierzali przeznaczyć na jakąś inną przy­jemność. Kiedy składamy przysięgę drugiej osobie, nasze „ja" fa­ktycznie przestaje należeć do nas; albo będziemy musieli przestać dla niego istnieć, albo małżeństwo rozpadnie się na naszych oczach. Jezus przykazał swym uczniom: „abyście się wzajemnie miłowali, tak jak Ja was umiłowałem". Wówczas tego nie wiedzieli, ale później okazało się, że „tak jak Ja was umiłowałem" znaczyło „aż do śmierci". Czy nie jest tak, że w małżeństwie — zwłaszcza w mał­żeństwie — dany jest nam przywilej miłowania tak, jak to robił Chrystus?

 

WIĘKSZA PRZYGODA MIŁOSNA

 

Może się wydawać, że ogromna przestrzeń dzieli tak doniosłe sprawy od romantycznej miłości z pochopnymi przyrzeczeniami i żarliwymi zapewnieniami, a jednak jest ona w pewnym sensie kawałkiem tej samej tkaniny. Kościół nie umniejsza naszych pory­wów miłosnych, nazywając je młodzieńczymi lub głupimi. Spoglą­da na naszą lekkomyślną, nie baczącą na koszty zuchwałość i mówi: „Dobrze. Twój stosunek do miłości jest prawidłowy. Właśnie taki brak opamiętania i oddanie będą ci potrzebne. Gotów jesteś zmie­rzyć się z wszelkimi przeciwnościami, ponieść każdą ofiarę? Do­brze. Tak właśnie Chrystus miłuje swój lud".

Kościół mówi także kilka innych rzeczy. Kiedy spotyka nas zawód miłosny albo obietnice stają się coraz słabsze, lub wszystko to po prostu nie jest tym, czym być miało. Kościół przypomina nam, że żadna z naszych ziemskich miłości nie jest w stanie zaspokoić naszej tęsknoty. Zostaliśmy stworzeni z myślą o większej przygo­dzie miłosnej. Słowem, zakochanie się, podobnie jak inne rzeczy, rozumiane jest właściwie wówczas, gdy widzi się w nim pewną wskazówkę lub kierunkowskaz. Ma ono nas nauczyć, że to, czego szukamy znajduje się gdzie indziej. Nie znaczy to, że Kościół nie podchodzi poważnie do naszych przyrzeczeń i zapewnień. Jeśli nie będziemy uważać, przekonamy się, że trzyma nas za słowo. Ko­ściół, pisał Chesterton, żywi tak wielki szacunek dla człowieka, że „wypisze jego przysięgę na niebie", a następnie każe mu jej dotrzy­mać. Kościół nie narzuca nam tej przysięgi — zakochani, którzy wycinają w dębie swe inicjały lub odciskają je w cemencie, nie czynią tego za namową miejscowego księdza — on jedynie uprawo­mocnia nasze naturalne skłonności i stawia na nich świętą pieczęć.

 

POZA NATURALNĄ MIŁOŚCIĄ

 

Prędzej czy później, kiedy znajdujemy to, co Lewis w The Four Loves (Czterech miłościach) nazwał „nieomylnym dowodem na to, że naturalna miłość nie «wystarczy»". Kościół przypomina nam, że zawierając małżeństwo obraliśmy nadprzyrodzony kurs. Nasza mi­łość musi się ponownie urodzić wraz z naszym życiem. Naturalna miłość musi się przekształcić w chrześcijańską cnotę, ponieważ mi­łość, aby pozostać kochającą, potrzebuje czegoś więcej niż samej miłości.

Rzecz jasna, bardzo niewiele świeżo zakochanych osób da się o tym przekonać. Z umiejętności kochania można być zadowolo­nym, tak jak z wszystkiego innego. Często postawa młodego czło­wieka jest mniej więcej taka: „Nie potrzebuję żadnej pomocy; moja miłość jest wystarczająco silna sama w sobie". Mając zatem nawet największą ochotę złożyć własne śluby wierności, może on nie widzieć potrzeby robienia tego w obliczu Boga w kościele. Jego postawa przypomina raczej stosunek większości z nas do siebie samych, kiedy wszystko układa się po naszej myśli. Wydaje nam się, że sami możemy o siebie zadbać; odpowiada nam to, jacy jesteśmy, bez zawracania sobie głowy powtórnym narodzeniem.

W ten sposób powracamy do psychologicznego punktu widze­nia. Zanim jednak przystąpimy do jego omówienia, przypomnijmy sobie najważniejsze rzeczy omawiane na kilku ostatnich stronach.

Chrześcijaństwo nie zaprzecza prawdzie naszego doświadczania miłości. Zakochawszy się, czujemy, że znaleźliśmy lub prawie znaleźliśmy rzecz, która jest najwspanialsza; przeżywając dojrzałą miłość, stwierdzamy, że musimy robić rzeczy, które są najtrudniej­sze. Chrześcijaństwo przypisuje to dwojakie ujęcie temu, że jako oblubienica jesteśmy przygotowywani dla naszego oblubieńca. Ozna­cza to, że musimy być kształtowani tak długo, aż nie zaczniemy kochać tak, jak kocha Chrystus. A Chrystus kochał nas namiętnie — to znaczy zarówno z wielkim pożądaniem, jak i z wielkim cierpieniem.

Gdy zaś psychologowie wypowiadają się na temat miłości, nie mają na myśli niczego w tym rodzaju. Choć mogą mieć wiele do powiedzenia o miłości (często rzeczy, które są w pewnym sensie słuszne), niewielu z nich będzie narażać nasze szczęście w imię miłości, tak jak to robi chrześcijaństwo. Stojąc w obliczu tych sa­mych faktów, co chrześcijanie, świat psychologii zwykle dochodzi do wniosku, że stawka jest zbyt wysoka. Psycholog widzi wyraźnie, że zakochanie kończy się zwykle klęską i że miłość małżeńska może się skończyć jeszcze większą katastrofą. Dysponując jedynie naturalnymi narzędziami, nie każe on nam postawić wszystkiego na miłość lub powierzyć swego losu przypadkowi (tak jak chrześcija­nie powinni powierzyć swój los Duchowi Świętemu). Jednak przyj­mując tak ostrożne stanowisko, jest on równocześnie zmuszony kazać nam odstawić na bok prawdę naszego doświadczenia.

 

CZEGO UCZY NAS ROMANTYCZNA MIŁOŚĆ?

 

Na przykład, jedną z prawd, których doświadczamy, będąc zako­chani — zwłaszcza nieszczęśliwie —jest to, że sami w sobie jeste­śmy niekompletni. Jak to ujął Lewis, jesteśmy „jedną wielką potrze­bą". Intuicja podpowiada nam wówczas, że dopóki się nie zakocha­liśmy, żyliśmy tylko połowicznie. Zdajemy sobie wówczas sprawę, jak bardzo nasza pełnia uzależniona jest od kogoś innego. Bez miłości czujemy się prawie niczym. Jak wielka pustka w nas tkwi, kiedy jesteśmy zupełnie sami.

Otóż chrześcijaństwo głosi, że w tym odmiennym stanie może­my dostrzec prawdziwą naturę rzeczy — naszą pustkę bez Boga i to, że nasze spełnienie się jest całkowicie uzależnione od Niego. Nato­miast psychologia może nam jedynie powiedzieć, że myliliśmy się, sądząc, iż jesteśmy niekompletni; ludzie mogą i powinni osiągać samospełnienie. Błędem było zdanie się na kogoś innego. To bardzo niezdrowe. Jeśli „sięgniemy głęboko do środka", odnajdziemy peł­nię, której potrzebujemy.

Jednak bycie samowystarczalnym nie oznacza braku miłości. Psychologia dodaje nam w tej sprawie otuchy. Łatwiej będziemy mogli dawać miłość i ją otrzymywać. Wszystko to przyjdzie w natu­ralny sposób, w wyniku naszego samodoskonalenia, tak, jak ładna pogoda następuje po wzroście ciśnienia atmosferycznego. Kiedy nie będziemy potrzebowali miłości, będziemy ją mieli.

 

MIŁOŚĆ-B I MIŁOŚĆ-D

 

Postawa taka tłumaczy, skąd w niektórych środowiskach psy­chologicznych bierze się tyle pogardy (objęła ona także środowiska feministyczne) dla miłości zrodzonej z potrzeby. Odkąd Abraham Maslow dokonał rozróżnienia pomiędzy „miłością-B" (płynącą z pełni naszego jestestwa i nie potrzebującą niczego w zamian) a „miłością-D" (potrzebą miłości wynikającą z pewnego wewnętrz­nego braku), psychologowie opowiedzieli się za miłością-B. Na przykład Fritz Perls sądził, że zakochani nie powinni od siebie niczego oczekiwać. Erich Fromm uważał, że dojrzałą miłość chara­kteryzuje bezinteresowne uznanie. Niczym Bóg szóstego dnia, odnotowujemy po prostu, że istnieją inni ludzie i mówimy, że jest to dobre. Innymi słowy, miłość oznacza utwierdzenie innych w ich istnieniu; podstawowym sposobem uczynienia tego jest pozwolić im być sobą. Również my sami możemy od czasu do czasu potrze­bować takiego utwierdzenia, jednak nie oznacza to, że czegokol­wiek nam brakuje. Nadal jesteśmy kompletni. Potrzebujemy tylko potwierdzenia tego faktu. Prawdopodobnie po jakimś czasie nie będzie nam potrzebne nawet i to.

Wiem, że brzmi to trochę po chrześcijańsku. Mało tego, niektó­rzy z psychologów, o których wspominałem, przedstawiają Chry­stusa, wraz z Buddą i innymi, jako dobry przykład miłości-B. Jezus dobrze opanował sztukę odnajdywania w sobie pełni, umiał też wszystko docenić. W tej wersji Ewangelii Chrystus (proszę wyba­czyć analogię) to ktoś w rodzaju Byczka Fernando, który sobie siedział i wąchał kwiatki i, z jakiegoś niewyjaśnionego powodu, został zaciągnięty na arenę. Pominąwszy walkę byków, która była poważnym błędem, powinniśmy naśladować sposób, w jaki kochał Chrystus. Innymi słowy, powinniśmy nauczyć się po prostu być sobą i dawać innym wolność i przestrzeń, aby mogli być sobą. Żyj i pozwól żyć innym. To właśnie jest miłość.

 

MIŁOŚĆ CHRYSTUSOWA

 

Ten wygładzony obraz miłości jest bardzo pociągający — zwła­szcza dla tych, których bardziej interesuje własna wolność niż mi­łość. Jego wadą jest jednak to, że ma on niewiele wspólnego z Chry­stusem. Miłość Chrystusa nie była liberalna i niezaborcza. Ewange­lia ukazuje nam raczej człowieka targanego potężnymi namiętnościami, który potrafił płakać przy wszystkich i fizycznie pomiatać ludźmi. Trudno czasem uniknąć skojarzenia z namiętnym kochankiem: człowiekiem gotowym działać pochopnie, byleby tyl­ko zdobyć swą ukochaną, gotowym urządzać jej sceny na ulicy; gotowym posunąć się niemal tak daleko, by skrępować ją i wlec po ziemi.

Jednocześnie jednak jest On niewątpliwie władcą. Wszystko mu­si się dziać zgodnie z Jego wolą. Nie ma dowodu na to, że zamierza On zaakceptować swą oblubienicę taką, jaką ona jest i taką ją pozostawić: „Musisz być doskonała", mówi. Zamiast powiedzieć jej: „Nie jesteś na świecie, by spełniać moje oczekiwania", daje do zrozumienia, że właśnie dlatego żyjemy na tym świecie. Zdaje się być przekonany, że wie lepiej od innych ludzi, co jest dla nich dobre. Z pewnością nigdy nie słyszał o partnerskiej metodzie wychowania. Opowiada przypowieść o człowieku, który wyprawił wielką ucztę. Kiedy zaproszeni goście nie przybywają, gospodarz wysyła .swoją służbę na ulicę i każe im przyprowadzić przechod­niów: „Zmuszajcie do wejścia” — rozkazuje.

Wyliczam to wszystko nie po to, by sugerować, że Bóg w Chry­stusie cierpi na miłość wynikającą z potrzeby — zdaniem teologów wcale tak nie jest — lecz by pokazać, że miłość — jaką On nam zaleca, dając swój przykład — jest dokładnym przeciwieństwem tego do czego chcą nas namówić psychologowie. Jedyna rzecz, jaką nie może się charakteryzować miłość to obojętność. Miłość może być wymagająca, może nawet być pochlebiająca, lecz nie może być zblazowana.

Z tego powodu, jak sądzę, musimy mieć się na baczności przed niektórymi rzeczami, które obecnie uchodzą za miłość. Miłość, jeśli oznacza ona stawanie się kimś, kto jest emocjonalnie ponad tym wszystkim, w rzeczywistości nie jest miłością, lecz schlebianiem sobie. I nie jest ona komplementem dla osoby, którą kochamy. Kto chce być kochany w sposób całkowicie bezinteresowny? Kto chce być przedmiotem miłości, która nie chce ani nie potrzebuje niczego, co moglibyśmy dać w zamian? Chcielibyśmy czuć, że jesteśmy potrzebni, a nie tylko korzystać z czyjegoś miłosierdzia.

Podobnie też nie wyświadcza nam żadnej przysługi człowiek, który zawsze jest tkliwy i uśmiechnięty, i szczodrze obdarza wszy­stkich swoją miłością, lecz którego obchodzimy akurat tyle, co zeszłoroczny śnieg. Pragniemy, aby nas chciano, wyróżniano; woli­my sądzić, że kochająca nas osoba wybrała nas po uprzedniej sele­kcji. Oczywiście, w miłości z potrzeby można posunąć się do skraj­nego egoizmu i nienasycenia, jednak w codziennym życiu jest ona odbiciem naszej kondycji jako istot ludzkich. Faktem jest, że jeste­śmy naprawdę w potrzebie, naprawdę potrzebujemy uzu­pełnienia. Jeśli n i e odczuwamy miłości z potrzeby, może to ozna­czać, że jesteśmy całkowicie oderwani od rzeczywistości lub że coraz bardziej twardniejemy, stając się niekochającą i odpychającą istotą.

 

W KTÓRYM MIEJSCU PSYCHOLOGIA MYLI SIĘ CO DO MIŁOŚCI?

 

Chce nam się jeść i pić, lecz głodu i pragnienia nie zaspokoi nic, co jest wewnątrz nas. Komuś, kto przymiera głodem nigdy byśmy nie kazali żywić się swym wewnętrznym pokarmem. Czy tym, którzy odczuwają głód miłości mamy powiedzieć, by kochali sa­mych siebie swą wewnętrzną miłością? Proszę mnie dobrze zrozu­mieć — nie mówię, że wszystkie porady psychologiczne na temat miłości są tego rodzaju. W kilku świetnych pracach poświęconych temu zagadnieniu — na przykład Love and Will (Miłość i wola) Rollo Maya — przyznaje się, że z natury potrzebujemy miłości. Ich autorzy z reguły nie mówią, że nasz przypadek jest aż tak poważny, jak twierdzą chrześcijanie, lecz jest w tych pracach chociaż to, co chrześcijanin nazwałby postawą realistyczną.

Autorów tych można dla wygody podzielić na dwie kategorie. Pierwsi (ci mniej wyrafinowani) przyznają, że potrzebujemy miło­ści — na razie wszystko w porządku — jednak później zaczynają traktować ową potrzebę jako jedyną rację naszego istnienia. Czyta­jąc tych autorów, odnosi się wrażenie, że w związku dwu osób najważniejsze jest zaspokojenie ich potrzeb —jeśli trzeba, należy domagać się ich zaspokojenia. Nie jest to, moim zdaniem, dużo lepsze od opinii, jakoby nikt nam nie był potrzebny. Sprowadza to innych ludzi do roli tych, którzy mają zaspokajać nasze potrzeby i zamienia nasze związki w wyrachowane przygody miłosne. Wpraw­dzie takie wykalkulowane podejście do miłości nie zawsze wynika z małoduszności, lecz w sumie jest to błędne nastawienie. „Czy moje potrzeby są zaspokajane?" „Czy więcej daję niż otrzymuję?" „Ile wysiłku powinienem zainwestować w związek?"

Postawa taka przywodzi mi na myśl młodego człowieka, który jakiś czas temu przyszedł rzucić okiem na mój piec centralnego ogrzewania. Ukończył właśnie kurs doskonalenia zawodowego w zakresie ogrzewania domów i z tego, co mówił, wynikało, że nie powinienem interesować się niczym innym, tylko tym, czy mój piec funkcjonuje maksymalnie wydajnie, jak energia wyjściowa ma się do energii wejściowej, czy strych jest szczelny; że koszty zakupu nowego bojlera zwrócą się po trzech latach, czy też że mógłbym skorzystać ze specjalnej ulgi podatkowej. Jego słowa krążyły mi wokół głowy niczym rój much. Oczywiście, wszystko to były bar­dzo pożyteczne rady, jednak nie chciałbym podporządkowywać te­mu mojego życia domowego, czuwając całymi dniami z pistoletem uszczelniającym w jednej ręce i tabelą oprocentowania lokat i kre­dytów bankowych w drugiej.

Tak samo można się zetknąć z ludźmi, którzy jakby dopiero co wrócili z kursu, na którym wyliczono wszystkie energetyczne współczynniki miłości. Zdają się oni uważać, że związek dwojga osób powinien przypominać zestawienie bilansowe, tak jakby nowa żona musiała się spłacić w ciągu trzech lat. Podobny jest ich stosu­nek do posiadania dzieci.

Zdrowy rozsądek mówi nam, że w życiu nie da się niczego w ten sposób wyliczyć; chrześcijaństwo mówi nam, że nie należy tego robić. Każda miłość jest nierozerwalnie związana z cierpieniem. Nie unikniemy go, cokolwiek będziemy robić. Lepiej przyjąć taki los, jaki zsyła nam Bóg, niż całkowicie utracić zdolność kochania — bo łatwo może do tego dojść, jeśli podchodzimy do miłości w ten sposób. Miłość wymaga ducha entuzjazmu, nie zaś ducha strategi­cznych manewrów.

Te ostatnie wszystkim nam są znane, wszyscy też uciekamy się do nich w rozmaitych sytuacjach. Z pewnością zaznaliście uczucia frustracji, kiedy podjechawszy wózkiem do kas zatłoczonego super­marketu, stwierdziliście, że przy każdej z nich stoi długa kolejka. Ustawiacie się w jednej, lecz nie przestajecie uważnie obserwować przesuwania się pozostałych. Nie ma sensu stać w swojej kolejce, jeśli jakaś inna przesuwa się szybciej. Nie chcielibyście jednak, by taka niezobowiązująca postawa była czymś pożądanym w życiu małżeńskim, niezależnie od tego, ilu ludzi by ją zalecało. W tej sytuacji jest ona zabójcza i z pewnością wszystko obróci wniwecz.

Druga kategoria autorów (do której zaliczyłbym Rollo Maya) znacznie przewyższa pierwszą. Psychologowie ci piszą niezwykle przekonująco o potrzebie znalezienia bardziej dojrzałej miłości, opartej na zasadzie dawania i brania, spodziewając się znaleźć w niej zarówno to, co dobre, jak i to, co złe. Uznają oni istnienie w miłości pierwiastka tragicznego, i podkreślają znaczenie wzajemnego odda­nia. Rzeczą, której musimy się sprzeciwić jest nie to, co w ich dziele można znaleźć, lecz to, czego w nim znaleźć nie można. Mamy tam dogłębną analizę i rozsądne porady, głębsze zrozumienie, lepsze sposoby odnoszenia się do siebie. Brakuje jednak racjonalnej pod­stawy do trwania w związku, w razie gdy rzeczy te okażą się niesku­teczne. Pytanie dlaczego, pomimo wszelkich przeciwności, nadal chcemy być z sobą, w ogóle się nie pojawia. Po prostu zakłada się, że z jakiegoś powodu tak właśnie jest.

Jednak właśnie to, co się zakłada, powoduje całą różnicę. W gruncie rzeczy „racjonalna podstawa" to złe określenie. Myślę, że lepszym jest „wizja"; a jeszcze lepszym „wspólna wizja". Na podstawie codziennej obserwacji wiadomo, że pomiędzy ludźmi, których jednoczy wspólny cel lub zadanie, wspólne zamiłowanie do czegoś poza nimi —jak na przykład chór albo klub turystyczny — istnieje trwalsza więź niż pomiędzy ludźmi, którzy jednoczą się tylko po to, by się jednoczyć — na przykład w grupie wspólnotowej.

Chesterton powiedział, że „silne organizmy mówią nie o swoich procesach wewnętrznych, lecz o swoich celach". „O sprawności fizycznej człowieka — pisał w Heretics (Heretykach) — najlepiej świadczy to, że mówi on z entuzjazmem o podróży na koniec świa­ta". Gdy natomiast ktoś zaczyna mówić o swojej przemianie materii oraz tętnie, zaczynamy zastanawiać się nad stanem jego zdrowia. Członkowie grup wspólnotowych nie planują swych podróży tak, jak to robią członkowie klubów turystycznych; raczej rozmawiają o zachodzących w nich procesach: „Jakie uczucia we mnie wzbu­dzasz" lub „Jak reaguję, kiedy mówisz to o mnie". Znakomicie. Lecz nie można tak rozmawiać w nieskończoność. Staje się to nieznośnie nudne. I nie jest dobrze dla małżeństwa, gdy dwoje ludzi mówi bez przerwy o tym, co każde z nich czuje. Można przecież robić coś innego. Wędrówka przez życie, jakkolwiek to się może wydawać wyświechtane, to nienajgorsza marszruta dla małżeństwa.

 

WSPÓLNE WSPOMNIENIA

 

Może coś, co powiedzieliśmy wcześniej na temat doniosłości opowieści pozwoli nam lepiej zrozumieć tę kwestię. Powiedzieli­śmy wówczas, że życie powinno być opowieścią. Z tych samych powodów możemy tutaj powiedzieć, że małżeństwo powinno być wspólną opowieścią: czymś, czego nie można się doczekać, czymś, na co się spogląda wstecz. Ktoś powiedział, że miłość to w dzie­więćdziesięciu procentach wspomnienia. Nie mam absolutnej pew­ności co do tej liczby, lecz nie ulega wątpliwości, że przyjemność, jaką daje opowieść podwaja się, jeśli mamy ją komu opowiedzieć, zwłaszcza jeśli osoba ta zna i lubi ją tak samo, jak my. Jedną z rzeczy, które nadają miłości siłę i trwałość są wspólne wspomnie­nia: możliwość zapytania: „Pamiętasz kiedy..." Pamiętasz tamten weekend w domku na wsi? Pamiętasz, jak się zgubiliśmy na Bronxie? Pamiętasz tamte wakacje w górach?

Z kolei przypuśćmy, że jesteśmy w średnim wieku lub jeszcze starsi, i nie mamy z kim się podzielić opowieścią. Był wspólny weekend z A w domku na wsi, lecz A zniknęła z naszego życia wiele lat temu. Było tych kilka dni z B w Nowym Jorku, lecz B jest już zamężna i mieszka gdzie indziej. Były wakacje z C w górach, lecz straciliśmy C z oczu. Pozostajemy zatem z całą serią przedmów i może początkami kilku rozdziałów. A mogliśmy mieć całą opowieść.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin