Smith Neil L. 02 - Lando Calrissian i Ogniowicher Oseona.rtf

(770 KB) Pobierz
Zemsta Hana Solo

 


L. NEIL SMITH

 

 

LANDO CALRISSIAN

I OGNIOWICHER OSEONA

 

(Lando Calńssian and The Flamewind ofOseon)

 

 

Przekład Andrzej Syrzycki


A tę książkę dedykuję J. Neilowi Schulmanowi i Victorowi Komanowi, parze kart, jeżeli mogę ich tak nazwać


ROZDZIAŁ I

Mógł mieć trochę ponad metr wysokości, jeżeli liczyć od górnej krawędzi lśniącego jak lustro pięciobocznego torsu - pośrodku którego jarzyło się ciemnoczerwonym blaskiem wielofasetkowe oko szerokokątnego obiektywu - do delikatnych jak piórka końców giętkich chromowanych macek.

Miał ich pięć - dokładnie tyle, ile wydawało mu się, że powinien. Mimo wszystko, czyż nie został stworzony na podobieństwo swoich konstruktorów?

Reagował, kiedy nazywano go Vuffi Raa, co - w innym systemie liczenia i innym języku, jakim posługiwały się istoty, zamieszkujące przeciwległy kąt galaktyki - oznaczało najzwyklejszą liczbę. Tu zaś, gdzie przebywał, mogło być uważane za imię. W tej chwili Vuffi Raa się spieszył.

Wysadzana drzewami esplanada Oseona Sześć Tysięcy Osiemset Czterdzieści Pięć była szeroką, przecinającą dżunglę brukowaną aleją, przeznaczoną wyłącznie dla ruchu pieszego, bez względu na to, jakimi środkami transportu mogłyby chcieć poruszać się po niej różne inteligentne istoty. Została zaopatrzona w sztuczną grawitację, sięgającą na głębokość trzech metrów, by sprostać wymaganiom nawet najlżejszych istot. Po obu stronach esplanady rozsiadły się eleganckie, chociaż nie rzucające się w oczy sklepy, których klientami byli tylko najbogatsi spośród najbogatszych. Powiadano, że koszt wynajęcia jednego metra kwadratowego powierzchni chronionego przez kopułę terenu, przylegającego do esplanady Oseona Sześć Tysięcy Osiemset Czterdzieści Pięć, jest największy w całym znanym wszechświecie, a klienci, spacerujący ciągnącą się całymi kilometrami aleją, zaliczają się do najzamożniejszych. Vuffi Raa nic na ten temat nie wiedział, co było rzadkim brakiem w jego bazach danych. Należałoby jednak zacząć od tego, że nie miał pod ręką (o ile można użyć takiego słowa) odpowiednich danych statystycznych. A gdyby musiał wyrazić swoją opinię na podstawie tego, co widzi - czyli jedynego dostępnego sposobu - powiedziałby, że prawdą jest coś wręcz przeciwnego. Nie wszyscy, których widział, zaliczali się do bogaczy. Nie wszyscy przylecieli, by sprzedawać i kupować.

Rozważania na ten temat sprawiły, że znów zaczął myśleć o sprawie, która skłaniała go do pośpiechu. Pragnął jak najszybciej zobaczyć się ze swoim właścicielem - ostatnim spośród wielu, jakich miał, i pierwszym, który miał szansę nie trafić na żenująco długą listę osób bardzo niezadowolonych z jego usług. Ćwirli- czirk!

Jakaś rzecz, która mogła być śpiewającym ptakiem, siedząca na gałęzi czegoś, co mogło uchodzić za posadzone na skraju esplanady gęste krzaki, głośno zaćwierkała, na chwilę wyrywając małego robota z zadumy. Vuffi Raa wiedział, że na takiej asteroidzie, zamienionej w hołdujący kosmopolitycznym poglądom luksusowy ośrodek wypoczynkowy, ćwierkająca rzecz mogła być najzwyklejszą rośliną, starającą się przywabić przenoszące pyłek stworzenia, a gałązka rzekomego krzewu, gdzie przycupnęła - zwierzęciem, które zapuściło korzenie w grunt asteroidy. Tak samo wyglądał zresztą cały system Oseona, zamieniony w ogromny ośrodek rozrywek i uciech dla bogaczy, zaprojektowany i wykonany przez sprytnych konstruktorów w taki sposób, aby stanowić źródło wielu niespodzianek.

Ale, z drugiej strony, czyż nie takim właśnie źródłem było całe życie? Przemawiałaby za tym choćby sama obecność małego robota i jego pana na tej luksusowej asteroidzie. Vuffi Raa uczynił wysiłek, żeby skupić myśli na sprawach najważniejszych. Był

wieloczynnościowym robotem drugiej klasy. Pod względem umysłowym i emocjonalnym niemal dorównywał inteligentnym istotom organicznym. Jakiś nie skorygowany błąd w oprogramowaniu sprawiał jednak, że jego myśli zbaczały od czasu do czasu na inne tory albo mąciły się podczas stosowania metafor. Taką cenę musiał zapłacić za to, że był jednym z niewielu automatów obdarzonych wyobraźnią.

W tej chwili jednak nie mógł pozwolić sobie na luksus skorzystania z niej. Zbliżył do oka sczerniały przedmiot, który niósł swojemu panu jako dowód. Była to bryła stopionego metalu i krzemu o rozmiarach pięści. Jeszcze kilka godzin wcześniej pełniła funkcję hybrydyzatora neutrin - wrażliwego i bardzo ważnego urządzenia, stanowiącego część jednostki napędu podświetlnego pewnej klasy przestarzałych gwiezdnych statków. A teraz wyglądała jak nie warta mikrokredyta kula, wygrzebana ze środka asteroidy. Niezupełnie świadomym, chociaż do złudzenia przypominającym ludzki gestem, Vuffi Raa uniósł wolną mackę i podrapał się po górnej części pięciobocznego torsu - czyli miejscu, które mogło uchodzić za głowę. Mały robot miał symetryczną budowę i nie stanowiło dla niego żadnej różnicy, których giętkich macek używał, aby chodzić, a które służyły mu do trzymania, przenoszenia albo podawania przedmiotów. Takich jak ta zdradziecka, zwęglona bryła niedawno stopionego kwarcu i platyny.

Vuffi Raa był uniwersalnym, wszechstronnym, symetrycznie skonstruowanym, uzdolnionym automatem. I bardzo zmartwionym.

Nie zwracając większej uwagi na otoczenie, szybko przeszedł obok ocienionego drzewami ozdobnego stawu. W głębokiej na pół metra wodzie, stworzenie, wyglądające jak coś pośredniego między zielonym ssakiem a wieloprzegubowym owadem, zanurzyło linę, będącą w rzeczywistości przedłużeniem prawej przedniej nogi. Po powierzchni wody rozeszły się koliste kręgi, a później rozległ się cichy plusk, zakończony głośniejszym trzaskiem. Stworzenie wyciągnęło niewielką, wielobarwną rybkę, natychmiast ją pożarło, po czym wypluło kręgosłup i ości do wody. Vuffi Raa chyba niczego nie zauważył. W końcu dotarł do upiększonej kosztownymi ozdobami płyty drzwi, będących wejściem do hotelu Drofo. Braterskim salutem pozdrowił stojącego obok nich androida- portiera, pomalowanego w pełniące funkcję liberii jaskrawe złote i purpurowe pasy, po czym udał się prosto do jednego z ośmiu szybów wind, umożliwiających dostanie się pod ziemię, gdzie znajdowały się pomieszczenia hotelu. Na asteroidzie, nawet takiej jak Oseon Sześć Tysięcy Osiemset Czterdzieści Pięć i nawet w przypadku najbardziej luksusowego hotelu, zajmowana powierzchnia miała bardzo wysoką cenę. W przeciwieństwie do głębokości, która uchodziła za tanią.

Vuffi Raa wcisnął guzik, umieszczony obok miniaturowego napisu KORYTARZ, i zaczekał, aż kabina windy oceni jego masę, po czym zjechał - chociaż „opadł" byłoby lepszym określeniem, gdyż siła ciążenia miała zaledwie ułamek wartości tej, jaka panowała na powierzchni - kilkadziesiąt metrów, by w końcu delikatnie spocząć na wyściełanej podłodze, kiedy kabina się zatrzymała. Wysiadł i znalazł się w gwarnych i rojnych podziemiach hotelowych.

W tłumie najrozmaitszych istot można było dostrzec wiele androidów. Większość z wyróżniających się wyglądem i liczbą automatów pełniła taką czy inną służbę. Jak galaktyka długa i szeroka, roboty były obiektami okrutnych i irracjonalnych przesądów albo uprzedzeń. Na szczęście w systemie Oseona problem ten po prostu nie istniał. Cynicy twierdzili, że ani obecni mieszkańcy, ani ich przodkowie nie musieli się martwić o to, iż stracą pracę. Pomieszczenie wypełniały tłumy możnych i szlachetnie urodzonych gości, przybyłych na wakacje albo wygnanych z wielu światów. Widziało się w nim bogatych przedsiębiorców - emerytowanych albo wciąż jeszcze zarządzających swoimi firmami - a także majorów, pułkowników i generałów. Nie brakowało również gwiezdnych piratów, parających się porywaniem ludzi bądź towarów, którzy albo byli kiedyś arystokratami, albo później nabyli szlacheckie tytuły. W tej chwili ocierali się ramionami - i innymi, niepodobnymi do ludzkich częściami ciał, o znane osobistości przemysłu rozrywkowego, przybyłe z milionów najróżniejszych światów.

Mały android nie wątpił, że mężczyznę, z którym chciał się spotkać, znajdzie w jednym z niewielkich salonów gry, wyposażonych w kosztowne meble i usytuowanych właśnie na tym, najniższym poziomie hotelu. Do większości takich pomieszczeń wchodziło się z głównego korytarza. Vuffi Raa przypuszczał, że znalezienie salonu nie sprawi mu takich trudności, jak dostanie się do środka. Hazardziści zazdrośnie strzegli swojej prywatności. Rozmyślał o nowinie, jaką miał przekazać swojemu panu. Mimo iż czuł opory, aby mu ją oznajmić, przeciskał się przez tłum odzianych w kosztowne stroje gości. Wiedział, że istoty ludzkie nie potrafią znieść zbyt wielu niepomyślnych wieści naraz. A wszystko zaczęło się jak najzwyklejsza przygoda. Jego pan wygrał w karty gwiezdny statek - niewielki zmodyfikowany frachtowiec o nazwie „Sokół Milenium". Kierowany kaprysem, zapragnął dodać tytuł „kapitana" do wielu innych profesjonalnych tytułów, którymi mógł się poszczycić: hazardzisty, zawadiaki i poszukiwacza przygód. Z każdego był ogromnie dumny, chociaż „artystę- oszusta" przedkładał ponad wszystkie inne, jakie zazwyczaj miewali na ostrych końcach bezlitosnych języków przedstawiciele władz. Z początku był beznadziejnie niedoświadczonym pilotem. Vuf- fi Raa, który dzięki wszechstronnemu oprogramowaniu mógł uważać się za eksperta w tej dziedzinie, podszedł do rozwiązania problemu w dwojaki sposób. Kiedy zachodziła potrzeba, sam pilotował „Sokoła Milenium", a kiedy pozwalały na to czas i okoliczności - uczył tej sztuki swojego pana.

Wygrał on Vuffiego Raa także podczas gry w karty. Pociągnęło to zresztą za sobą całą lawinę zdarzeń, której kulminacyjną chwilą stało się opuszczenie systemu Rafy z ładowniami „Sokoła" wypełnionymi ostatnimi bajecznie kosztownymi życiokryształami, które tam zebrano. Był to jedyny ładunek, jaki legalnie wywieziono z systemu prywatnym transportowym gwiezdnym statkiem. Byli zatem bogaci. Na razie. Mimo to jego pan nie sprawiał wrażenia osoby z uszczęśliwionej tym faktem. Zapewne dlatego, że musiał ciągle wypełniać różne formularze — by uzyskać zgodę na lądowanie, obliczyć koszty własne albo oszacować zyski. I to pomimo iż pomagał mu w tej ciężkiej pracy Vuffi Raa... Wyglądało na to, że ponowne wejście na drogę cnoty wiązało się ze zbyt dużymi kosztami. Młody hazardzista tęsknił za powrotem do dawnego fachu. Tak więc, kiedy nagle pojawiło się zaproszenie do rozegrania kilku partii sabaka w systemie Oseona, gdzie wygrane uchodziły za najwyższe w całej znanej galaktyce, okres uczciwego życia człowieka i androida dobiegł końca. Szybkość „Sokoła Milenium", pilotowanego przez wprawne macki, była tematem wielu opowieści. W taki właśnie sposób przylecieli.

Kłopot w tym, że ktoś starał się dopilnować, aby przebywali nie tylko w tym miejscu, ale także w systemie Rafy, na obrzeżach galaktyki, w okolicach Jądra i we wszystkich innych niezliczonych miejscach równocześnie - w postaci miliardów mikroskopijnie małych okruchów materii organicznej i nieorganicznej, na jakie mogłyby zostać rozerwane ich ciała.

Wszystko wskazywało na to, że ów ktoś nie darzył ich wielką sympatią. Vuffi Raa przecisnął się do dwuskrzydłowych drewnianych drzwi, które sprawiały wrażenie ciężkich i zabytkowych. Stała przed nimi ogromna istota człekokształtna, odziana w wytworny mundur, co najmniej cztery rozmiary za duży dla jakichkolwiek dwóch innych istot ludzkich spośród hotelowych gości. Wybrzuszenia o nieregularnych kształtach, wyraźnie widoczne pod pachami wielkoluda, pozwoliły robotowi wywnioskować, że kryją się tam dwa wielkie imperialne blastery.

-  Przepraszam bardzo, dżentelistoto - odezwał się uprzejmie mały android. - Muszę przekazać wiadomość jednemu z graczy.

Wyciągnął kartę, którą właściciel wręczył mu na wypadek, gdyby zaistniały właśnie takie okoliczności.

Ku ogromnej uldze androida, ogromny strażnik- wykidajło popatrzył na holokartę. Przeczytał słowa tańczące na powierzchni, po czym łaskawie kiwnął głową i usunął się na bok. Drzwi lekko się rozchyliły, ale to wystarczyło, aby Vuffi Raa mógł prześlizgnąć się między ciężkimi skrzydłami.

Powietrze w małej, zastawionej luksusowymi meblami sali, było przesycone gęstym dymem. Mimo wysiłków najlepszych systemów wentylacyjnych, instalowanych na pokładach gwiezdnych statków, dawało się wyczuć przynajmniej kilkanaście zmieszanych woni. Przy stoliku, ustawionym pośrodku sali, siedział właściciel robota w otoczeniu graczy i kibiców. Był ubrany w gustowny i kosztowny welwoidalny półoficjalny mundur kapitana gwiezdnego statku.

Vuffi Raa podszedł do stolika, ale zaczekał, aż gra dobiegnie końca. Dopiero kiedy jego pan zgarnął pokaźny stos kredytowych żetonów, delikatnie pociągnął za skraj poły krótkiej marynarki.

-  Mistrzu?

Człowiek odwrócił się i popatrzył na małego androida. Ukazały się białe zęby, zdobiąc śniadą twarz szelmowskim, przekornym uśmiechem, którego urokowi rzadko kto potrafił się oprzeć. Błysnęły białka oczu, z których biła inteligencja.

-  O co chodzi, Vuffi Raa? I ile razy mówiłem ci, żebyś nie nazywał mnie mistrzem? Rozmawiali cicho, mimo hałasu panującego wokoło. Android uniósł dziwaczną, zwęgloną i sczerniałą bryłę, żeby jego pan mógł się lepiej przyjrzeć.

-  Przesuwnik fazowy na pokładzie „Sokoła Milenium nie uległ samoistnej awarii, mistrzu

-  szepnął. - Obawiam się, ze miałeś rację To już drugi taki wypadek w ciągu ostatniego czasu. Właściciel robota ponuro kiwnął głową.

-  A zatem to była bomba.

-  Tak, mistrzu - odpowiedział Vuffi Raa - Ktoś usiłuje cię zamordować.

 

ROZDZIAŁ II

Nie przestając szczerzyć zębów w szerokim uśmiechu, Lando Calrissian ironicznie pokręcił głową.

Miał dobry powód. Już pierwszy wieczór, spędzony w systemie Oseona, i pierwsze partie sabaka, jakie tu rozegrał, sprawiły, że był do przodu o jakieś dwadzieścia trzy tysiące kredytów.

Dziarski młody hazardzista stanął przed ogromnym lustrem. Przez chwilę podziwiał swój strój, nienagannie skrojony i wyprasowany nawet w porze, kiedy ubrania innych ludzi sprawiały wrażenie wymiętych albo zniszczonych. Uniósł rękę i pogładził krótkie wąsy, które zaczął zapuszczać przed kilkoma tygodniami, gdy przyszłość malowała się o wiele bardziej ponuro. Tak jest, na galaktyczne Jądro, dodawały mu pewnej powagi, pewnego uroku, pewnego...

A przy tym nie musiał wypełniać w trzech egzemplarzach żadnych formularzy (nie chciało mu się wierzyć, żeby coś takiego było możliwe). Ponownie pomyślał o bezpiecznie spoczywających na samym dnie kieszeni welwoidalnego półoficjalnego munduru kredytach, które zdobył, mimo iż nie uzyskał żadnego zezwolenia, upoważnienia, licencji czy zaświadczenia, potwierdzających prawo do zajmowania się jakąkolwiek działalnością dochodową.

Oto dysponował całkiem sporą sumą, która nie wyparuje, kiedy nie będzie jej pilnował! Triumfowi i uniesieniu, jakie odczuwał z tego powodu, towarzyszyło rozbawienie. Przecież zdobył te kredyty, uczestnicząc w grze o wiele bardziej złożonej i nieskończenie bardziej ryzykownej niż prowadzenie legalnej działalności, którą usiłował się zajmować od chwili, kiedy został właścicielem „Sokoła Milenium".

Osiągnięcie sukcesu podczas gry w sabaka wymagało szybkiego reagowania, większej odwagi i lepszego rozumienia ludzkiej (w szerokim znaczeniu tego słowa) natury. A zatem, dlaczego tak dobrze radził sobie z tym drugim, a tak kiepsko wiodło mu się z pierwszym?

Lando wzruszył ramionami, bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego, po czym przemaszerował przez wynajmowany pokój hotelowy. Tym samym oddalił się od drzwi, które zaledwie kilkanaście sekund wcześniej zamknął na solidny zamek. Weźmy chociażby pod uwagę ostatni przykład. Wygrał w karty „Sokoła Milenium" i Vuffiego Raa, po czym wykonał bardzo trudne zadanie (co prawda, został do tego zmuszony) i zarobił tyle, że według wszelkiego prawdopodobieństwa powinno było wystarczyć mu do końca życia. Całą historię należałoby zacząć od tego, że hodowane w życiosadach systemu Rafy kryształy nigdy nie uchodziły za tanie ani łatwe do zdobycia. Człekokształtne istoty, które nosiły je albo posiadały, uważały, że życiokryształy opóźniają proces starzenia i wpływają korzystnie na rozwój umysłowy. To właśnie z tych powodów klejnoty były takie rzadkie i drogie. W dodatku hodowano je tylko w jednym miejscu we wszechświecie.

Lando uświadomił sobie fakt, że kiedy wraz z androidem opuszczał Rafę, zabierał na pokładzie frachtowca ostatnie życiokryształy, jakie wyhodowano w tamtym systemie. Wiedział, że przez dłuższy czas na rynku nie pojawią się żadne inne, ponieważ ludność tubylcza obaliła kolonialne władze. Z uwagi na to mógł sprzedawać je tylko nabywcom, którzy zgodzą się zapłacić najwyższe ceny. A jednak jakimś cudem, zarobione w taki sposób pieniądze - co najmniej kilka milionów kredytów - znikały, zanim zdążył się nimi nacieszyć. Pochłaniały je koszty napraw i przeglądów statku, opłaty za lądowanie i parkowanie, a także podatki, domiary, karne odsetki i łapówki, jakie musiał wręczać najprzeróżniejszym urzędnikom. Za każdym razem, kiedy obliczał koszty i zyski po dokonaniu jakiejś transakcji - chociażby nie wiadomo jak z początku dochodowej -okazywało się, że tracił, czasami nawet całkiem spore sumy. Dochodził do wniosku, że to wszystko nie ma sensu. Im więcej kredytów zarabiał, tym stawał się coraz biedniejszy. Pomyślał, że jeżeli jeszcze trochę się wzbogaci, z pewnością stanie się bankrutem. A może po prostu grał w niewłaściwej lidze? Jedna z nowych reguł w tej grze (a przynajmniej nowa dla Calrissiana) polegała na tym, że nie informowano go o żadnych regułach, dopóki nie stawało się za późno. Hazardzista żywił prawdziwy podziw dla wszystkich, którym nie tylko udawało się przeżyć w świecie wielkich interesów, ale nawet osiągać krociowe zyski.

Nagle zwrócił uwagę na jakiś hałas, dobiegający z sąsiedniego pomieszczenia. Zajrzał tam i przekonał się, że Vuffi Raa rozkłada dla niego strój, aby mógł się weń ubrać następnego ranka. Setki razy tłumaczył mu, aby nie zawracał sobie tym głowy. Nie potrzebował służącego, a poza tym już od dawna przyzwyczaił się myśleć o androidzie bardziej jako o przyjacielu niż służącym czy lokaju.

Może właśnie dlatego mały robot, który zapewne bardzo chciał być dobrym przyjacielem (a może doskonałym służącym), rozumiał, że hazardzista musi spędzić pewien czas w samotności. Musi odprężyć się po męczących i denerwujących chwilach, jakie przeżył wieczorem, siedząc przy stoliku.

Lando domyślał się, że Vuffi Raa chciałby porozmawiać z nim na temat bomby, jaką znalazł na pokładzie „Sokoła Milenium" - drugiej od chwili lądowania na tej asteroidzie. Doszedł jednak do wniosku, że chyba następnego ranka nie będzie na to za późno. Dyskretnie zamknął drzwi, łączące oba hotelowe pokoje, po czym ponownie pogrążył się w zadumie.

Kiedy przyglądał się, jak opada ogromne łoże, uświadomił sobie drugi ironiczny aspekt własnej sytuacji. Zdjął modne, kosztowne i sięgające do kolan buty uszyte ze skóry bantha, a potem położył się w taki sposób, że jedna noga zwisała poza krawędź łoża. Pomyślał, że osobnicy, którym powodziło się najlepiej - czy to w legalnych interesach jak transportowanie towarów, czy też w niezupełnie legalnych w rodzaju przemytu (a przecież właśnie w takim celu został skonstruowany „Sokół Milenium") - i którzy osiągnęli sukces w tym, czym się zajmowali, przebywali albo mieszkali właśnie tu, w systemie Oseona. Tymczasem on, Lando Calrissian, czyli ktoś, kto w mniemaniu tamtych ludzi poniósł sromotną klęskę, nie miał prawie żadnych trudności z oskubywaniem ich z ciężko zarobionych kredytów.

Z luf sterburtowych działek „Sokoła Milenium" wystrzeliły w przestworza błyskawice laserowych strzałów.

Doprowadzony do rozpaczy Lando Calrissian spieszył się, jak mógł, żeby skierować wszystkie cztery lufy działka w lewo, w ślad za przelatującą eskadrą zdalnie sterowanych, dokuczliwych napastników. Atakujące go myśliwce także strzelały, wypełniając przestworza wokół frachtowca różnobarwnymi smugami laserowych sztychów.

-  Chybiłem! Vuffi Raa, utrzymaj ten sam kurs chociaż trochę dłużej!

Statek zanurkował, ale później wyrównał lot. Dzięki temu uniknął trafienia przez krzyżowy ogień strzałów nieprzyjacielskich maszyn, które rozdzieliły się i zaatakowały z obu stron naraz.

-  Mistrzu, jest ich zbyt wiele... To był doskonały strzał, proszę pana!

Głos małego androida wydobywał się z umieszczonego tuż obok ucha Calrissiana miniaturowego interkomu. Hazardzista postawił w myślach kreskę nierzeczywistą kredą na wyimaginowanej tablicy, po czym obrócił lufy działek i rozejrzał się za następnym celem. Myśliwiec, w który trafił zaledwie przed kilkoma sekundami, stawał się coraz większą kulą płonących metalowych cząstek i gazów, zanieczyszczających i tak bardzo zaśmiecony zakątek przestworzy.

Ktoś inny mógłby wydać okrzyk triumfu. Lando jednak, zamknięty w przezroczystej bańce działka, pienił się ze złości.

Mimo iż to właśnie on wpadł na pomysł, by przelecieć przez niewielką mgławicę i w ten sposób skrócić czas podróży do następnego kosmoportu. Niech to licho, przecież miał w ładowniach drogocenne i łatwo psujące się towary! Kratowane skrzynie, wypełnione wintenjagodową galaretką. Stosy skór ściągniętych z górskich bollemów. Wiązki wędek, sporządzonych z kosztownego dzwoniącego drewna. Krótko mówiąc, towary, wytworzone na jednej z planet pogranicza. Lando wiedział, że przelot tym szlakiem pozwoliłby mu skrócić czas podróży o kilka dni w porównaniu z czasem, jaki zajmowało pokonanie tej samej trasy innym przewoźnikom, korzystającym z dobrze znanych, utartych szlaków. Pola energetycznych osłon ponownie rozjarzyły się jaskrawą poświatą. Znów zostali trafieni!

Lando obrócił lufy działek i chwilę później przycisnął oba guziki spustowe. W kierunku dwójki zwinnych, bezzałogowych myśliwców, które właśnie nadlatywały od strony burty, poszybowały ogniste strugi śmiercionośnej energii. Jedna maszyna eksplodowała, a druga, poważnie uszkodzona, wpadła w korkociąg i zniknęła z pola widzenia Calrissiana.

Vuffi Raa, pragnąc uniknąć następnego trafienia, raptownie zmienił kierunek lotu. Wykonał manewr, a Lando poczuł, że jego żołądek zawiązuje się na supeł. Mimo to młody hazardzista pomyślał, że stanowią zgraną załogę.

Prawdę mówiąc, mgławica nie zasługiwała na to, żeby nazywać się mgławicą. Gęstość gazów nawet w samym środku nie przekraczała kilku cząstek na metr sześcienny, dzięki czemu widoczność pozostawała przez cały czas znakomita. Obecność tych cząstek zmuszała jednak pilotów do zmniejszenia prędkości lotu, jako że użycie napędu nadświetlnego mogło okazać się zbyt niebezpieczne. Prawdopodobnie właśnie dlatego regularni przewoźnicy unikali tego szlaku. Mimo to Calrissian, któremu zależało przede wszystkim na skróceniu czasu lotu, doszedł do wniosku, że nawet jeżeli będzie leciał z prędkościami mniejszymi od nadświetlnych, doleci szybciej i osiągnie większe zyski. Okazało się, że był w błędzie.

Sześć następnych, mających może metr średnicy zdalniaków leciało prosto ku wieżyczce działka. Wyglądało na to, że nieprzyjaciel ma ich co niemiara. W pewnej chwili Lando dostrzegł macierzysty statek, trzymający się w bezpiecznej odległości od ofiary i należący z pewnością do jakiegoś gwiezdnego pirata. Miał wyporność mniej więcej czterokrotnie większą niż „Sokół Milenium", ale wyglądał o wiele niezgrabniej. Przypominał ogromną kulę połączoną z nieco mniejszym walcem, a połatany w wielu miejscach, powgniatany i zardzewiały kadłub świadczył o tym, że właściciel nie utrzymywał jednostki w należytym stanie.

Lando mógł sobie wyobrazić kilkadziesiąt obcych istot, stanowiących załogę pirackiego statku. Niemal widział, jak nisko pochylone nad kiepsko oświetlonymi pulpitami kontrolnymi, kierują ruchami bezzałogowych myśliwców. Prawdopodobnie wszyscy byli, podobnie jak on na ich miejscu, przerażeni perspektywą grożącego im bankructwa. Lando zaczekał do ostatniej chwili, po czym ustawił przełącznik na największą moc i przycisnąwszy oba guziki spustowe, wypuścił strumienie śmiercionośnej energii ze wszystkich czterech luf naraz. Zwrócił uwagę na to, że światła na pokładzie „Sokoła" wyraźnie przygasły. Dwa podobne do spodków zdalniaki zamieniły się w ogniste kule, a w kadłubie trzeciego ukazała się spora dziura. Czwarty, piąty i szósty, łamiąc szyk, przeleciały nad jego głową. Śmignęły ponad kopułą działka i zniknęły tak szybko, że młody hazardzista nie mógłby nawet powiedzieć, czy zostały uszkodzone. Zdjął kciuki z guzików spustowych.

Światła we wnętrzu frachtowca ponownie zapłonęły normalnym blaskiem. Mgławice były doskonałymi kryjówkami dla gwiezdnych statków. Chmury gazów, pyłu i jonów, a także magnetyczne pola i zakłócenia zniekształcały wskazania nawet najczulszych dalekosiężnych skanerów i czujników. To właśnie dlatego natknęli się na tych piekielnych...

-  Vuffi Raa! - krzyknął nagle Lando. - Skieruj się w stronę pirackiego statku! Mam już tego po dziurki w nosie. I obróć nas w taki sposób, żebym mógł wziąć na cel silniki albo reaktory!

-  Jak sobie życzysz, mistrzu.

Czyżby w elektronicznie wytwarzanym głosie androida zabrzmiały jakieś wątpliwości? Z pewnością jednak nie mogły dotyczyć umiejętności Calrissiana jako strzelca. Wręcz przeciwnie. Chodziło po prostu o to, że najbardziej podstawowe reguły oprogramowania małego robota zabraniały mu zabijania lub chociażby narażania na niebezpieczeństwo życia inteligentnych istot - czy to organicznych, czy też mechanicznych. Pragnąc wykonać polecenie swojego pana, Vuffi Raa musiał zbliżyć się do granicy tego, na co pozwalały mu normy cybernetycznej etyki. Możliwe nawet, że obierając kurs na piracki statek, musiał je przekroczyć. Uczynił to jednak, nie mówiąc ani słowa.

„Sokół Milenium" zatoczył łagodny, obszerny łuk i zaczął zmniejszać odległość, dzielącą go od pirackiej jednostki. Manewr ten zaskoczył jej kapitana. Członkowie załogi oderwali uwagę od pulpitów kontrolnych, za których pośrednictwem kierowali ruchami zdalniaków, i zajęli się przesyłaniem energii do systemów uzbrojenia. Uczynili to o wiele za późno. Podobne do szerszeni bezzałogowe maszyny zapewne poradziłyby sobie z nieuzbrojonym towarowym transportowcem albo luksusowym jachtem, który przypadkiem zawitałby do mgławicy. Nie zaprojektowano ich jednak ani nie wyposażono z myślą o toczeniu walki z silnie uzbrojoną jednostką w rodzaju „Sokoła Milenium". Zmodyfikowany frachtowiec wyglądał również jak piracki statek, najeżony lufami większej liczby działek, niż miał członków załogi, gotowych do obsługi.

Ufając sile energetycznych osłon, Lando wymierzył wszystkie cztery lufy w umieszczone na końcu walca dysze systemów napędowych. Przycisnął guziki spustowe, a kiedy światła na pokładzie statku znów ściemniały, chyba po raz pierwszy uświadomił sobie, że zużycie energii także będzie sporo kosztowało. Pomimo to nie przestawał wypuszczać śmiercionośnych błyskawic. Obserwował, jak osłony dysz zaczynają się jarzyć - z początku na czerwono, później na pomarańczowo, a w końcu na żółto. Zaprojektowano je w taki sposób, aby wytrzymywały wysokie ciśnienia i temperatury, ale nie przewidziano, że ich źródło może znaleźć się na zewnątrz statku.

Nagle w przestrzeni, jaka wciąż jeszcze oddzielała obie jednostki, pojawiły się jaskrawe błyski.

-  Znakomity strzał, mistrzu! Trafiłeś następny...

-  Nonsens, Vuffi Raa! Nawet nie... Wielkie nieba!

Na tle czerni przestworzy zakwitło kilkanaście ognistych kul. Wszystkie zdalnie sterowane myśliwce dokonały samozniszczenia! Statek piracki obrócił się wokół osi i - nie przestając się jarzyć - odleciał.

Kiedy dotarł do skraju mgławicy, pojawił się oślepiający błysk. Piracka jednostka przyspieszyła do prędkości nadświetlnej i zniknęła. Jej kapitan - widocznie mocno przerażony - zdecydował się podjąć duże ryzyko.

-              Proszę, proszę! Odwołuję pogotowie bojowe - poinformował Lando swojego mechanicznego pomocnika. - Za minutę pojawię się w sterowni. Przygotuj dla mnie trochę kofeiny, dobrze? A przy okazji, Vuffi Raa...

Odpiął sprzączki ochronnej sieci, która przytrzymywała go na fotelu, po czym przekręcił kapitańską czapkę - zaopatrzoną w przepisową złotą plecionkę - w taki sposób, żeby daszek znów znalazł się z przodu, a nie z tyłu głowy. Podciągnął również trochę wyżej zamek kurtki munduru.

-  Tak, mistrzu?

-  Przestań nazywać mnie mistrzem!

Kiedy Lando kroczył biegnącym łagodnym łukiem głównym korytarzem, przechodził obok pomieszczenia, w którym konstruktorzy frachtowca umieścili jednostkę napędu podświetlnego. Ujrzał w nim jakby wyrastający spod płyt pokładu, zwężający się ku końcowi chromowany, podobny do węża przedmiot - mający mniej więcej metr długości i kołyszący się nad pulpitem kontrolnej konsolety. Jego koniec rozdzielał się na pięć giętkich, cienkich, delikatnych „palców", które obracały gałki pokręteł, pociągały za dźwignie albo pstrykały przełącznikami. Hazardzista wiedział, że pośrodku dziwnej „dłoni" pulsuje purpurowym blaskiem szklane oko niewielkiego obiektywu. Nieco dalej, tam gdzie zgromadzone przyrządy umożliwiały obsługę radarów, wykrywaczy i czujników, dostrzegł stojącą na straży drugą mackę.

Był pewien, że w innych ważnych miejscach statku czuwają jeszcze trzy takie same chromowane węże, zajęte obsługą urządzeń, których funkcjonowania nie dało się nadzorować ze sterowni.

Kiedy Lando w końcu tam dotarł, opadł na fotel, ustawiony po lewej stronie. Było to miejsce, zajmowane zazwyczaj przez pierwszego pilota, ale pozostawione dla niego na mocy cichej umowy, jaką zawarł swojego czasu z Vuffim Raa, prawdziwym pilotem frachtowca. Ten zaś spoczywał na fotelu stojącym po prawej stronie. Przypominał w tej chwili wykonaną z lśniącego, srebrzystego metalu pięcioboczną płytę, wypełnioną delikatnymi mechanizmami i elektronicznymi podzespołami. Pośrodku pięcioboku pulsowało wielkie czerwone oko obiektywu. Jeden z metalowych węży kołysał się nad odległym mniej więcej metr od fotela pulpitem z przyrządami.

-   Vuffi Raa, musisz wziąć się w garść - zachichotał Lando, szukając czegoś pod płytą swojego pulpitu. Nie przestając spoglądać na bezręki tors spoczywający na sąsiednim fotelu, wyciągnął stamtąd cienkie cygaro i zapalił. Czekał, jak android zareaguje na jego polecenie. Tymczasem „Sokół", który cały czas leciał, docierał właśnie do skraju mgławicy. Widoczna za iluminatorem sterowni mgiełka zaczyna rzednąć. Lando spojrzał uważniej. Może mu się tylko wydawało, ale odnosił wrażenie, że widzi na przezroczystej tafli jakieś dzioby czy plamki.

Zapewne w przestworzach unosiło się więcej pyłu, niż mu się początkowo wydawało - a to wiązało się z kolejnymi kosztownymi naprawami.

Metalowy wąż spłynął z pulpitu i połączył się z krawędzią pięciobocznej płyty, a potem zakołysał się, jakby groził palcem Calrissianowi.

-   Mistrzu, to przestało być zabawne już za setnym razem, kiedy to powiedziałeś. Posługując się samotną macką, Vuffi Raa zajął się odpinaniem klamer ochronnej sieci, mocującej jego srebrzysty tors do fotela.

Z korytarza wypełzła inna macka. Wspięła się na fotel drugiego pilota i dołączyła do pięcioboku, stając się w ten sposób następną kończyną androida, przytwierdzoną do reszty metalowego ciała. Młody hazardzista rzucił okiem na tarcze przyrządów i czujników. Natychmiast uświadomił sobie, że cała radość, którą odczuwał z odniesionego zwycięstwa, znika, jakby wyparowała.

-   Na Obrzeża! Popatrz na wskazania mierników zużycia energii! Te poczwórne działka żłopią moc jak gąbki! Nie powinniśmy zużywać aż tyle energii podczas każdego strzału! Doszedł do wniosku, że nawet wówczas, kiedy musi walczyć z gwiezdnymi piratami, powinien brać pod uwagę ponoszone koszty. I liczyć się z ewentualnymi stratami.

-   Czy wiesz, że będziemy mieli wielkie szczęście, jeżeli wyjdziemy na zero - nawet wówczas, kiedy wszystko korzystnie spieniężymy?

Mały android przytwierdził trzecią mackę, ale taktownie powstrzymał się od przypomnienia, że od samego początku sprzeciwiał się skracaniu trasy. Mimo iż właściwie nie potrafiłby powiedzieć, dlaczego. Wielkie towarzystwa transportowe, regularnie przemierzające gwiezdne szlaki, z reguły unikały latania na skróty, chociaż mogły dzięki temu zaoszczędzić kilka parseków i skrócić o wiele dni czas podróży. Dokładnie tak samo chciał postąpić Lando. Z drugiej strony, wielkie towarzystwa, zmuszone do przestrzegania ustalonych terminów i kierujące własne statki na uczęszczane trasy, bardzo rzadko decydowały się na coś ryzykownego albo nowatorskiego. To właśnie stwarzało szansę małym nowo powstającym firmom transportowym.

Dopiero teraz obaj partnerzy, którzy uwolnili się od obłoków gwiezdnego pyłu i od ukrywających się między nimi piratów, wiedzieli, czym grozi przelatywanie przez mgławice.

Kiedy Vuffi Raa przymocował czwartą i piątą mackę, ostrożnie wcisnął odpowiednie guziki, uruchamiając tym samym jednostkę napędu nadświetlnego. Po kilku chwilach punkciki gwiazd przemieniły się w świetliste smugi, a potem rozmyły się i zniknęły.

To wszystko nie wyjaśniało jednak, co właściwie było nie w porządku z Diloneksą Dwadzieścia Trzy.

 

ROZDZIAŁ III

-  Wędki?

Pracownik urzędu celnego - niewysoki facet o żylastych rękach i nogach i guzowatych kostkach - był ubrany w roboczy kombinezon, jak zresztą wszyscy inni na tej zacofanej, utrzymującej się z rolnictwa planecie. Uszyte z ciemnozielonej satyny ubranie sprawiało wrażenie celowo wymiętego. Na czubku głowy mężczyzny błyszczała różowiutka łysina porośnięta bardzo krótką, si...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin