Wronski Marcin - Waz Marlo - tom 1.doc

(1423 KB) Pobierz

 

 

 

 

 

Marcin Wroński - urodzony w 1972 roku - z zawodu redaktor, wcześniej także autor tekstów dla dzieci, z upodobania głównie pisarz. W XX wieku był związany z nurtem „trzeciego obiegu", w XXI zadebiutował jako fantasta. Pierwszy zbiór jego opowiadań nosił tytuł: Udo Pani Nocy (1992), wkrótce wydał też mikropowieść Obsesyjny motyw babiego lata (1994), snując w niej m.in. wizję podboju Ameryki przez papierosy marki Zaporozkije. Tworzył też piosenki i skecze dla prowadzonego przez siebie kabaretu „Osoby o Nieustalonej Tożsamości", był felietonistą i dziennikarzem radiowym, nauczycielem, autorem artykułów w branży reklamowej. Publikował opowiadania w magazynach internetowych: „Esensja", „Fahrenheit" oraz w antologii Deszcze niespokojne (Fabryka Słów, 2005). Swoją przygodę z fantastycznymi krainami Aytlanu oraz Pobrzeża rozpoczął od zbioru opowiadań Tfu, pluje Chlu! czyli Opowieści z Pobrzeża (Fabryka Słów, 2005) i prezentowanej obecnie powieści Wąż Marlo, t.1.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

TOM I

 

Ilustracje

Dominik Broniek

fabryka słów

Lublin 2006

 

Copyright © by Marcin Wroński, Lublin 2006

 

Copyright © by Fabryka Stów sp. z o.o., Lublin 2006

Wydanie I

ISBN-10: 83-89011-91-3

ISBN-13: 978-83-89011-91-6


 

Część pierwsza.

 

 

...Przed wojną o miasto Omm byli [oni] co głupszymi uczniami magów, ci jednak - zarazem dogadzając królom i pozbywając się kłopotu - uczynili z nich nową kastę wojowników. Łącząc dar wpływania na ludzkie myśli, zwinność szpiega i sprawność nożownika, wychowali nową broń dla władców, a jedyna trudność polegała tylko na tym, że nikt tego przed nimi nie robił.

Choć nie! Okłamałem Was - to sekret znany wszystkim psiarczykom. Weźcie szczenię i bijcie je za każdym razem, gdy warknie. Weźcie drugie i tłuczcie za każde pomerdanie ogonem. Będziecie mieli dwa psy, nawet od jednej suki, a jakże odmiennej natury! Podobnie dziecko o poślednim talencie myślenia-do, zwanego przez niektórych „ssaniem" albo też „plątaniem myśli", wychowacie na mazgaja lub węża - wybór należy tylko do was...

 

 

z „Mojej gry w omm" mistrza Caspa

 

 

 

 

 

 



im jestem, panie? Marlo, wąż Marlo, który opanował Cztery  Żywioły,  przeżył  śmierć  bogów i  widział, jak   wszystko  się  odradza.   Czasem przedstawiałem się też „Marlo, kapitan Marlo" albo „Marlo, kupiec Marlo". Ale najczęściej nic nie musiałem mówić, bo ludzie i tak przyjmowali mnie jak swojego. To wielki zaszczyt i wielkie przekleństwo wzbudzać ufność tak jak ja to potrafię. Zapraszali mnie do stołu nawet ci, których przybyłem zabić.

Dzięki! Chętnie napiję się wody. Nieważne, czy z kubka czy z bukłaka. Piłem już wodę ze wszystkich naczyń, jakie wymyślił człowiek. Chłeptałem ją z kałuży jak zwierzę, z własnej garści jak wędrowny myśliwy i z pęcherza jak rybak. Przekonałem się, że naczynie nie ma znaczenia, byle sama woda nie była zatruta. Tak, naczynie bez znaczenia, byle woda nie zatruta...

Jeden człowiek poszedł raz do domu schadzek i kazał sobie przyprowadzić najpiękniejszą dziwkę. Zaraziła go chorobą, od której stał się bezpłodny. Jego kompan chciał być mądrzejszy, więc minął dom schadzek i poszedł do karczmy, aby wywiedzieć się o najpiękniejszą dziewczynę w mieście. Pojął ją za żonę, a ona tak zatruła mu życie, że umarł niespełna rozumu. Trzeci kompan poszedł do lupanaru i wziął sobie najbrzydszą ladacznicę. Ukradła mu sakiewkę z trzema miedziakami. Czwarty pojął za żonę najszpetniejszą pannę w mieście i dożył późnego wieku, cha, cha! Ja rozporządziłem swoim życiem bardzo podobnie jak ów ostatni, a raczej, panie, to życie - owa szpetna dziewka, tak mną rozporządziło. Wyszkoliłem się w fachu węża, który co dzień pełza w najgorszym błocie ludzkich myśli i uczynków. Lecz nie bierz, panie, przypowieści zbyt dosłownie - kobieta, która niekiedy była moją, zaćmiewała urodą pałace Miasta Trzech Słońc, stolicy świata.

Cieszę się, że tak wielu spraw nie muszę już taić. A że mamy wiele czasu, pozwól, panie, że posilę się jeszcze pieczystym i wreszcie zacznę od początku. Tak, jak go zapamiętałem...

 

 

Matka-Księżyc nie paliła ognia, gwiazdy przygasały, a rosłe buki rozczapierzały gałęzie nad niewielką polaną, jakby chciały ukryć przed ciemniejącym światem, że właśnie tam został jeszcze jeden świetlisty punkt - małe i także wątlejące ognisko. Siedzieli przy nim dwaj chłopcy. Młodszy mógł mieć jakieś siedem lat, starszy ze dwanaście. Workowate szare opończe upodabniały ich do dzikusów, uciekinierów, których po wojnie ommskiej ponoć wielu żyło w kniejach. Tam - jak mówi opowieść - rodzili się zdziczali, umierali zarośnięci i truchleli niby zwierzęta na daleki dźwięk ludzkiej mowy. Ale czarne włosy chłopców były podstrzyżone, wprawdzie krótko i nierówno, jednak najwidoczniej ktoś o nich dbał choć trochę.

Siedzieli tak bez ruchu, bez słowa, a w krąg dogasającego ogniska wpełzało coraz więcej mroku. Młodszy zakołysał się, jakby miał upaść, ale starszy sięgnął po kij i szturchnął go w pierś.

- Nie umieraj, Marlo - powiedział, po czym spokojnie nakarmił płomienie wiązką chrustu.

- Nie umieram, bracie - zmęczony głos mniejszego chłopca ledwo wygramolił się z gardła, ale odpędził sen.

Nie umieram. Marlo czasem wyobrażał sobie, że kiedy tak siedzą, śmierć naprawdę przechadza się poza kręgiem światła. Że poza nim nie ma już nic, nie ma lasu, za lasem wsi i tylko od nich, od czuwania i dorzucania chrustu zależy, czy i ta ostatnia resztka świata nie zniknie na zawsze. To pomagało nie zasnąć. A drugą rzeczą dręczącą chłopca był pewien sen, który przychodził do niego, odkąd tylko pamiętał, mimo że bardzo pragnął o nim zapomnieć.

Śnił o Czterech Żywiołach i strachu. Był mały i drżał w ciemnej jamie, w łonie ziemi. Patrzył, jak przesiąka do niej wilgoć, wpadają gasnące iskry, i słuchał wycia wiatru. Wtem wylot schronienia zakrywała ludzka głowa, a chwilę potem mocna męska ręka chwytała go za nogę i wyciągała z kryjówki, tak jak to się robi z cielakiem, co nie chce przyjść na świat.

- Czułem - mówił mężczyzna. - Zabieramy go.

- Po co, mistrzu? - pytał jakiś siedmio- czy ośmiolatek, który Marlowi wydawał się prawie dorosły.

- Bo czułem.

Mężczyzna okręcał wyciągniętego z jamy chłopca w swój płaszcz i sadzał na koniu. Za chwilę sam wskakiwał na siodło i gnali, mijając spalone domy.

Patataj, patataj przez spaloną wieś, spopielony kraj. Równy stukot kopyt zaczarowywał zmysły, więził je we śnie, zarazem uspokajał i przerażał. Patataj, patataj, pojedziemy w cudny kraj - umysł przywoływał piosenkę jakby z poprzedniego życia, a razem z nią twarz staruszka, który kołysał Marla na kolanie. - Do Aabo, do Kesy, do Miasta Trzech Słońc. Tam król nas zapyta: „A cóż to za brzdąc?". Patataj, patataj...

Ale ten mężczyzna, który wiózł chłopca na czarnym rumaku, nie był ani siwy, ani jeszcze taki stary. I nie śpiewał. Marlo czuł jednak jakiś głos, który omijał uszy, wpadał prosto do głowy i grzebał paznokciami w pamięci. Wszystkie wesołe piosenki, kołysanki, wyliczanki bały się go, więc posłusznie tańczyły wkoło, udając wesołość. A koń w tym czasie patataj, patataj...

Pędził, jakby chciał doścignąć wicher. A może tylko uciec przed rodzącą się burzą? Nagle stało się coś, czego Marlo nie pamiętał ze swoich snów. Tuż obok drogi uderzył grom, rozłupując wielkie, może stuletnie drzewo. Koń zarżał, stanął dęba i chłopiec spadł na ziemię.

- Nie umieraj, Marlo! - usłyszał.

- Nie umieram, Lomar - odpowiedział.

Teraz już pilnował się ze wszystkich sił, aby słabość nie zamknęła mu oczu, nie odebrała woli. Ojciec nieraz mówił o woli. Czym była? Marlo jeszcze tego nie rozumiał, ale wyobrażał sobie, że wola musi być jak jego brat. On zawsze wiedział, co robić. Nie sposób było go nie słuchać ani nie podziwiać, obojętnie, czy kiedy bawili się w lesie, biegając pośród drzew, kryjąc się i wspinając, czy też gdy łowili ryby w strumieniu. Zupełnie jakby bogowie związali ich obu niewidocznym sznurem i gdzie poszedł Lomar, tam zaraz musiał biec Marlo. Próbując dorównać bratu, stał się silniejszy i poważniejszy niż jego rówieśnicy. Ale ich nie znał i nie mógł wiedzieć, że bawiąc się z nimi, zawsze byłby wodzem. Miał tylko ojca i brata. Stale byli razem i żaden obcy przybysz nigdy nie zakłócał ich myśli, przez co związały się one w supły i chłopiec sam z siebie, nie patrząc ani nie słuchając, wiedział: Lomar jest nad strumieniem, ojciec przy ognisku albo: Lomar śpi, ojciec się budzi. Dlatego gdy naraz poczuł, że niewidoczny sznur łączący go z bratem traci napięcie i omal nie opada niczym martwy wąż, chłopiec przestraszył się, jakby naprawdę poczuł bliską śmierć.

- Nie umieraj, Lomar! - krzyknął.

- Nie umieram, Marlo - usłyszał. - Czego się drzesz?

To była najgorsza pora dla wszystkich czuwających. Zbliżał się świt. Milkły odgłosy nocnego lasu, a dzienne stworzenia jeszcze milczały. Ojciec-Słońce już wstawał z posłania, jednak jeszcze nie wziął łuku ani nie napił się wody z dalekich mórz. Mistrz opowiadał im nieraz, że w dawnych czasach razem ze Słońcem polowali też czterej Panowie Żywiołów. To właśnie jeden z nich był też ludzką wolą. Ale który? Wstyd powiedzieć, Marlo nie pamiętał. Z wysiłkiem próbował przypomnieć sobie zapomniane nauki, kiedy zza drzew pokazało się światło i trzasnęła nadepnięta gałązka. To Ojciec-Słońce nadchodził.

Nie, to nie był Stary Łowca, tylko ich własny mistrz i ojciec - Omar. Chudy, z grzywą czarnych włosów z rzadka przetykanych białymi nitkami niczym babim latem. Z długimi dłońmi i palcami, które potrafiły być twarde jak kamień lub tak zręczne, że złapałyby ptaka w locie. Starszy brat wstał, aby go powitać. Jak najstarszy syn Boga-Łowcy, Agni - Pan Ognia. Marlo przypomniał sobie, że ten bóg był też duchem człowieka, ale kto wolą?

- I jak czuwaliście?

- Dobrze, mistrzu - powiedział Lomar.

- Umierałem tylko dwa razy, ojcze, a on aż jeden raz! - wyrwało się Marlowi.

- Dobrze. Więc idźcie nad strumień. Ty, Lomarze, wróć, jak złapiesz jedną rybę. Ty, Marlo, masz złapać dwie.

 

 

Zimna woda otrzeźwiła chłopców w jednej chwili, jakby sam bóg Chlu dotknął ich oczu. Ale choć zmysły się wyostrzyły, ciała nie chciały być posłuszne. Zimny strumień wychładzał zmęczoną skórę, a niewidzialne lodowate igły wbijały się w mięśnie. Choć nieraz łapali ryby gołymi rękami, teraz były dla nich o wiele za szybkie. Pojawiały się i znikały jak cienie albo odbłyski słonecznego światła na wodzie. Albo to oczy zaczęły ich oszukiwać...

Ojciec uprzedzał, że Próba Żywiołów nie będzie łatwa, ale gdy Lomar powiedział tak, Marlo jak zwykle ochoczo stanął przy nim. Mistrz miał zadowolony uśmiech, co nie zdarzało mu się często, ale chłopca ucieszyła jeszcze bardziej nagła radość starszego brata. Widocznie długo czekał na tę chwilę, gdy przestaną tylko biegać po lesie i pojedynkować się na kije, ale spróbują zostać tacy, jaki był Omar. Czy Marlo też tego pragnął? Sam już nie pamiętał, ale na pewno wiedział wtedy jedno - warto było radować się radością Lomara.

Pierwszego dnia po nieprzespanej nocy obaj próbowali zwykłych zabaw, pilnując się tylko i budząc nawzajem, tak jak kazał ojciec. Potem było coraz gorzej. Czas się cofnął. Marlo nie miał już siedmiu lat, ale najwyżej trzy i marudził jak małe dziecko. Lomar musiał co chwilę wołać: Nie umieraj!, ale młodszego brata po kolei opuszczali wszyscy bogowie prócz Erha, Pana Ziemi, opiekuna człowieczego brzucha, tyłka i kości. Ciało chciało spać, spać, spać i chłopiec poddawał się jego pragnieniu. W końcu Lomar odłamał gałązkę wierzby i zaczął go nią okładać. Puf, Pan Powietrza, gwizdał, kiedy gałązka spadała na plecy Marla. Chłopiec przypomniał sobie zapomniane imię boga! Jak ziemia smagana wiatrem próbuje poderwać się w górę, tak w jego ciele Puf obudził wolę.

- Auu, nie umieram! Nie umieram!

Brat trzepnął go jeszcze raz i odrzucił witkę. Drżał, ale nie ze złości. Po dwóch dniach bez chwili snu zaczął opuszczać go Agni, Pan Ognia. Dlatego marzł nawet w południe, chociaż mimo lata miał na sobie ciepły kaftan i wełniane spodnie. Chodził zimny i blady, duch coraz słabiej podgrzewał mu ciało, wolę i umysł, więc zaczęły zastygać jak lód, jak gruda, jak trup. Przez to Lomar pomimo swych dwunastu lat, siły i długich ramion radził sobie w wodzie jeszcze gorzej niż mały Marlo.

Strumień jeszcze nigdy nie był tak zimny, jakby dopiero co wypłynął spod ziemi, nigdy tak nie bronił swoich ryb. Tylko jedno było w nim dobre - nie pozwalał zasnąć. W końcu Lomar nie wytrzymał i na sztywnych nogach wyszedł na brzeg, by stamtąd na klęczkach próbować zagarniać ryby. Marlo okazał się lepszy - najpierw lipień, a chwilę potem mały kleń trzepotały rzucone na trawę. Wreszcie młodszy brat, ślizgając się na kamieniach, też wyszedł z wody.

- Masz - powiedział, podając Lomarowi trzecią rybę. Jak na letnią mieszkankę strumienia była całkiem spora i ledwie mieściła się w dziecinnych dłoniach, ale złapana za skrzela nie miała jak uciec. - Troćka.

- Prosiłem cię o coś, gnojku?! - Starszy brat cisnął ją z powrotem do wody. Rybę porwał prąd, a może zaszyła się pod jakimś kamieniem, bo zaraz znikła Marlowi z oczu. Kiedy znów spojrzał na Lomara, ten odchodził już ku obozowisku, gdzie czekał na nich ojciec.

- Czekaj! - zawołał mniejszy chłopiec. Ale brat nie odwrócił się, nie spojrzał, nic nie powiedział. Po raz pierwszy lina z ich splecionych myśli stęknęła z wysiłkiem, jakby z obu stron ciągnęła ją para koni. Marlo poczuł, że coś łapie go za gardło i próbuje wycisnąć łzy z oczu. Przełknął je, zabrał obie ryby i poszedł za Lomarem. Musiał go pilnować, bo gdyby ten przysnął gdzieś po drodze, Próba Żywiołów pokonałaby ich i obaj zawiedliby mistrza.

 

 

Omar siedział przy ogniu, udając, że nie słucha słów ani myśli swoich uczniów. Warzył gorzki quetlijski napar, który odganiał senność, i zdawał się mówić bardziej do kociołka niż do powracających z połowu braci:

- Była sobie raz ryba, która chciała być wężem. Tak przeciskała się między kamieniami, aż stała się długa i cienka. Tak o nie tarła, aż pozbyła się rybich łusek. Nauczyła się nawet wychodzić z wody i pełzać po łąkach. Ale robiła to nocą, bo bała się, że w dzień, przy świetle, wszyscy poznają, kim jest naprawdę. Aż raz spotkała samotną żmiję. Pokaż mi swoje kły - powiedziała żmija - to może wezmę cię za męża. Jednak ryba nie miała przecież kłów, więc zawstydzona uciekła do rzeki, a rzeką do morza, a morzem do oceanu i nikt jej odtąd nie widział. Co roku wiele takich ryb, węgorzy, myśli, że zostaną wężami, ale czeka je tylko wstyd. A wy? - odwrócił się do chłopców. - Chcecie być wężami czy węgorzami?

- Wężami, ojcze! - zawołał Marlo, pokazując swoje ryby. Z radości przez chwilę nie czuł zmęczenia.

- Dobrze. A twoja ryba, starszy synu?

- Nie jestem już dzieckiem, ojcze! - Im więcej dumy zziębnięty Lomar próbował włożyć w swój głos, tym bardziej brzmiał on płaczliwie. - Po co mi te zabawy z łapaniem ryb? Chcę się szkolić, a ty nie pozwalałeś mi na to tyle lat, bo musieliśmy czekać, aż ten smark dorośnie!

- On potrzebował brata.

- Ale ja nie! Przez niego straciłem kilka lat. Gdybyś mnie szkolił, byłbym już całkiem dobry. Może nawet nie byłoby mnie już tutaj.

- To bardzo możliwe, Lomarze, że już by cię tu nie było. Bardzo możliwe, że byłbyś już martwy. Ale ja szkolę was, ty szkolisz Marla, a Marlo ciebie.

- On mnie? Niby w czym?

- A choćby w tym, jak łapać ryby.

 

 

Wieczorem Ojciec-Słońce rozciął żyły upolowanym zwierzętom i ich krew oblała niebo na zachodzie, a Marlo dalej kraśniał z dumy, że on też może być mistrzem dla Lomara. A ten siedział na wyciągnięcie ręki i nawet gdyby nie czuł radości młodszego brata myślą, musiałyby ją widzieć jego mętne, niewyspane oczy. Ale one jak na złość krążyły po całej polanie, zatrzymując się co chwilę na mistrzu, który przykucnięty na wprost chłopców rozniecał ogień. Tylko Marla mijały.

- Kiedy Panowie Żywiołów zabili już wszystkie dziwostwory - opowiadał ojciec - gdy stworzyli ludzi i wszystkie zwierzęta, jakie żyją do dziś, usiedli jak my teraz, aby naradzić się, co udało im się najlepiej. Początkowo długo nie mogli dojść do zgody. Erh mówił, że najwspanialszym stworzeniem jest kret, Agni, że lew, Chlu, że ryba, a Puf, że ptak. I dł...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin