Balogh Mary - Niedyskrecje 01 - Niedyskrecje.doc

(652 KB) Pobierz

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

               M A R Y

                    B A L O G H

 

 

 

 

 

Niedyskrecje

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Jedną z bezspornych oznak nadchodzącej wiosny był powrót pana Claude'a Adamsa oraz jego żony do Bodley House, ich wiejskiej posia­dłości w hrabstwie Derby.

Naturalnie, koniec zimy zapowiadały również inne znaki. Przebiśniegi, prymulki i pojedyncze krokusy pokazywały się już w lasach i wzdłuż przydrożnych żywopłotów. Pierwsze zielone pędy wyrastały nieśmiało z ziemi w nagich jeszcze ogrodach. Na gałęziach drzew poja­wiła się otoczka zieleni, chociaż trzeba było przyjrzeć się z bliska, żeby dostrzec delikatne młode listki. Powietrze stało się cieplejsze, słońce świeciło mocniej. Drogi i ogrodowe alejki zdążyły już wyschnąć po ostatnich śnieżycach.

Niewątpliwie wiosna nadchodziła, ale najpewniejszym i najbardziej wyczekiwanym przez małą wioskę Bodley-on-the-Water znakiem był po­wrót pana do dworu. Państwo Adams zazwyczaj wyjeżdżali wkrótce po Bożym Narodzeniu, czasem nawet wcześniej, i spędzali zimę, odwiedza­jąc licznych przyjaciół.

Wyjazd dziedzica z małżonką był ciężką próbą dla wielu mieszkań­ców wsi; ponura pora roku i bez tego dawała się we znaki. Przez dwa miesiące musieli obywać się bez widoku pani Adams, która zwykła prze­jeżdżać przez wieś, kłaniając się godnie z okna powozu wybranym, za­szczyconym tym gestem przechodniom. Brakowało jej obecności w ko­ściele, którego nawą kroczyła, nie rozglądając się na boki, a potem jawiąc się jako uosobienie mody i elegancji, zasiadała w wyściełanej ławce tuż przy ołtarzu. Biedni, chorzy i starcy musieli pogodzić się z tym, że pani Adams podczas swej nieobecności nie dostarcza im osobiście koszyków z  jedzeniem - chociaż na ogół to służący przynosił je z powozu - i nie dowiaduje się łaskawie o ich zdrowie. Miejscowa śmietanka towarzyska musiała sobie radzić bez rzadkich, pochlebiających jej próżności wizyt, podczas których pani Adams siadywała przy opuszczonym oknie powo­zu, a uszczęśliwionego takim wyróżnieniem osobnika przyzywał z domu stangret w liberii. Szczęśliwiec stawał przy drodze, kłaniał się lub dygał i pytał o panicza Williama i panienkę Julie.

Nawet dzieci państwa Adamsów nieczęsto widywano w trakcie zi­mowych miesięcy, chociaż rodzice nie zabierali ich w odwiedziny do przyjaciół - niańka twierdziła niezbicie, iż zimowe powietrze dzieciom nie służy.

Tego roku państwo Adams spędzili miesiąc w Stratton Park w hrab­stwie Kent, u wicehrabiego Rawleigh. Było wiadomo, że wicehrabia, starszy brat pana Adamsa, pojawił się na świecie o całe dwadzieścia minut wcześniej i tym szczęśliwym zrządzeniem losu został dziedzicem rodowego tytułu. Gdyby sytuacja była odwrotna, zastanawiali się głośno niektórzy plotkarze, mogli mieć w Bodley utytułowanych dziedziców. Chyba jednak babka obu braci ze strony matki i tak zapisałaby posia­dłość Bodley młodszemu synowi, we dworze więc znów mieszkałby zwykły „pan Adams".

Mieszkańcom wioski nie wadził specjalnie brak tytułu przed nazwi­skiem dziedzica. Pod innymi względami państwo Adams przejawiali wszelkie cechy szlacheckiego pochodzenia, a każdego przyjezdnego szybko informowano, że właścicielem Bodley jest jaśnie wielmożny pan Adams, brat wicehrabiego Rawleigh ze Stratton.

Pan Adams i jego żona zamierzali wrócić do domu w nadchodzą­cym tygodniu -jeden z lokajów z Bodley wspomniał o tym w miejsco­wej gospodzie, w której co wieczór wypijał kufel mocnego jasnego ale. Stamtąd wiadomość rozeszła się po całej wsi. Kiedy główny stajenny powiedział kowalowi, że państwo przywiozą ze sobą gości, w wiosce zawrzało od domysłów.

Czy wicehrabia Rawleigh jest wśród zaproszonych?

Pani Croft, dworska gospodyni, poinformowała panią Lovering, żonę pastora, że wicehrabia istotnie odwiedzi Bodley. Miało też przybyć kilkoro innych gości. Pani Croft doprawdy nie wiedziała, czy jeszcze ktoś spośród nich ma jakiś tytuł. Nie miałaby nawet pojęcia o przyjeź­dzie jego lordowskiej mości wicehrabiego, gdyby nie list, w którym pani Adams wspominała o szwagrze, a przecież pan Adams nie ma innych braci. Jedno było pewne: wicehrabia Rawleigh zawsze otacza się dys­tyngowanym towarzystwem.

Warto było znosić nieobecność dziedzica przez parę okropnych mie­sięcy, mając teraz przed sobą takie widoki - wieś zgodziła się jednogłoś­nie. Dwa lata minęły, od kiedy państwo Adams przywieźli do Bodley gości, a jeszcze więcej, odkąd wicehrabia odwiedził brata w jego wiej­skiej siedzibie.

Całe Bodley drżało z niecierpliwości. Nikt nie znał dokładnej daty ani godziny przyjazdu, lecz wszyscy zachowywali czujność. Państwa Adams i ich przyjaciół przywiezie chyba kilka powozów, a liczne pojaz­dy dostarczą bagaże i służbę. Zapowiadał się spektakl, którego nie wol­no przegapić. Na szczęście z hrabstwa Kent droga wiodła wyłącznie przez wieś. Należało tylko mieć nadzieję, że nie nadjadą po zmierzchu, ale to było mało prawdopodobne. Podróżowały przecież także damy, a po nocy na drogach mogą grasować złoczyńcy.

Tak więc wraz z nadejściem wiosny, przepychu i bogactwa, obfi­tość nowego życia zapełni lasy i pola, a splendor i świetność powrócą do Bodley House.

 

Catherine Winters odkryła, że wbrew sobie dużo częściej niż za­zwyczaj wygląda przez okna swego małego, krytego strzechą domku na południowym krańcu wioskowej uliczki i uważnie nasłuchuje turkotu nadjeżdżających powozów. Wolała ogród na tyłach domu niż ten od fron­tu, bo rosły w nim drzewa owocowe o gałęziach zwieszających się ni­sko nad murawą, które latem dawały cień, a u krańca sadu płynęła rze­ka, szemrząc wśród omszałych kamieni. W ostatnich jednak dniach pani Winters wychodziła dość często przed dom, gdzie oglądała pączki kro­kusów i nieliczne dzielne listki żonkili, wynurzające się spod ziemi. Nie­mniej jednak zdecydowana była szybko umknąć do domu, gdyby rze­czywiście usłyszała zbliżające się ekwipaże. Któregoś ranka tak zrobiła, ale okazało się, że to tylko wielebny Ebenezer Lovering wracał dwukółką z wizyty na pobliskiej farmie.

Powrót dziedzica do Bodley napełniał ją mieszanymi uczuciami. Dzieci będą szczęśliwe. Od dłuższego czasu wprost nie mogły docze­kać się matki. Oczywiście pani Adams przyjedzie obładowana podar­kami i zajmie nimi swoje pociechy na całe tygodnie, ich lekcje więc ucierpią. Ale dzieci potrzebują matki bardziej niż nauki. Dwa razy w tygodniu Catherine udzielała im we dworze lekcji gry na pianinie, chociaż żadne z nich nie przejawiało specjalnych zdolności w tej dzie­dzinie. Ale dzieci były jeszcze małe - Julie miała osiem lat, a William siedem.

Życie stawało się odrobinę ciekawsze, kiedy pan Adams i jego żona przebywali w Bodley. Od czasu do czasu Catherine zapraszano na obiad lub w celu skompletowania partii przy stoliku do kart. Zdawała sobie sprawę, że zdarza się to tylko wtedy, gdy pani Adams brakowało jednej damy do pary - jeszcze bardziej dokuczało jej w takich przypadkach protekcjonalne zachowanie gospodyni. Mimo wszystko towarzystwo ludzi, którzy umieli poprowadzić konwersację, i okazja do ubrania się w odświętny strój sprawiały jej niekłamaną przyjemność bała się jedy­nie, że jej szyte w domu ubranie z pewnością razi wykwintne gusta roz­paczliwie niemodnym wyglądem.

Pan Adams zawsze był dla niej bardzo miły i grzeczny. Po tym nie­zwykle przystojnym dżentelmenie dzieci odziedziczyły urodę, choć jego żona także nie była brzydka. Catherine nauczyła się jednak unikać pana domu podczas wizyt w Bodley House. Pani Adams ostro reagowała, ile­kroć Catherine zaczynała z nim rozmawiać, co było bardzo niemądre. Zachowanie Catherine nigdy nie sugerowało, że ma ochotę na flirt.

Nie miała. Skończyła z mężczyznami. Z miłością i z flirtami. Przez nie znalazła się tutaj, lecz nie zamierzała skarżyć się na swój los. Miała miły dom w całkiem przyjemnej okolicy i potrafiła pożytecznie spędzać czas, bez trudu więc znosiła monotonię kolejnych, podobnych do siebie dni.

Cieszyła się z powrotu dziedzica, ale i trochę bała. Niestety, Adamsowie mieli przywieźć większą grupę gości. Wicehrabiego Rawleigh Ca­therine nie znała. Nigdy go nie spotkała i do czasu zamieszkania w Bod-ley-on-the-Water nigdy o nim nie słyszała. Przyjeżdżali jednak także inni goście, niewątpliwie ludzie z towarzystwa. Zawsze istniała ewentual­ność, że zna kogoś z nich, czy raczej - mówiąc ściślej - że ktoś ją rozpo­zna.

Ryzyko było niewielkie, ale i tak napawało lękiem.

Pragnęła, aby nic nie zakłóciło jej spokoju. Zbyt drogo za niego za­płaciła.

Goście przyjechali pewnego chłodnego, choć słonecznego popołu­dnia. Stała wtedy na ścieżce przed domem, żegnając się z Agatą Dow­nes, niezamężną córką poprzedniego pastora, która odwiedziła ją i zo­stała na herbacie. Catherine nie mogła zatem uciec do środka, schronić się za firankami saloniku i obserwować, sama nie będąc widzianą. Mu­siała zostać tam, gdzie stała, z twarzą nieosłoniętą choćby czepeczkiem, i czekać, czy ktoś ją rozpozna. Pozazdrościła Toby'emu, swojemu terie­rowi, bo bezpiecznie siedział w domu, głośno poszczekując.

Nadjechały trzy powozy, a za nimi, w pewnym oddaleniu, liczne bryki z bagażami. Siedzących w środku nie było widać, choć pani

Adams wyjrzała przez okno pierwszego powozu, kiwnęła dłonią i ski­nęła im głową. Królowa pozdrawiająca pospólstwo, pomyślała Catheri­ne i lekko się odchyliła. Jej poczucie humoru pomagało przetrwać spo­tkania z panią Adams.

W ślad za powozami jechało konno trzech dżentelmenów. Szybki rzut okiem wystarczył Catherine, by stwierdzić, że dwaj z nich są jej nie­znani. Trzeci też nie stanowił zagrożenia. Uśmiechnęła się do pana Adamsa i dygnęła jego żonie nie lubiła się kłaniać i unikała tego - ale jakiś szczegół w jego postawie i chłodne, aroganckie, pozbawione uśmiechu spojrzenie uświadomiło jej, że to wcale nie jej sąsiad.

Oczywiście, przecież pan Adams ma brata bliźniaka - wicehrabiego Rawleigh. Co za niezręczność! Catherine poczuła gorący rumieniec na policzkach. Nabrała nieco otuchy na myśl, że zdążył się dość oddalić, by tego dygnięcia nie zauważyć, pocieszała się, że jej ukłon można było wziąć za ogólne powitanie wszystkich podróżnych.

-  Droga pani Winters - stwierdziła panna Downes - jak dobrze, że akurat stałyśmy tak blisko gościńca, kiedy pan Adams, jego droga żona i szanowni goście wracali do dworu. Doprawdy, bardzo uprzejmie ze strony pani Adams, że się nam ukłoniła. Po tak nużącej i długiej podró­ży na pewno wolałaby pozostać wewnątrz powozu.

-  Tak, istotnie - zgodziła się Catherine. - Podróże męczą, panno Downes. Na pewno wszyscy odetchną z ulgą, dojeżdżając do Bodley House w porze popołudniowej herbaty.

Panna Downes podążyła do domu, niecierpliwie czekając chwili, kiedy podzieli się wrażeniami z sędziwą, schorowaną matką. Catherine odprowadziła ją wzrokiem i dostrzegła z pewnym rozbawieniem, że pra­wie wszyscy mieszkańcy wsi wylegli przed domy. Bodley wyglądało tak, jakby przed chwilą ulicą przeszła wielka procesja, a ludzie pławili się jeszcze w glorii odświętnego wydarzenia.

Catherine nadal wstydziła się. Może wicehrabia Rawleigh zorientu­je się, że tylko przez pomyłkę wyróżniła go ukłonem i uśmiechem spo­śród reszty towarzystwa. Może, myślała z nadzieją, inni ludzie w wio­sce też się pomylili. Może niektórzy jeszcze nie zdali sobie nawet sprawy ze swojego nietaktu.

Wyglądał zupełnie jak pan Adams. Jeśli jednak miała uwierzyć pierwszemu wrażeniu - choć taki osąd bywa czasem mylny - obaj pano­wie bardzo różnili się charakterem. Ten człowiek zachowywał się wy­niośle i niesympatycznie. W jego ciemnych oczach czaił się przejmują­cy chłód. Różnica zaledwie dwudziestu minut w terminie przyjścia na świat wyznaczyła każdemu z braci odmienną życiową pozycję; widocznie

lord Rawleigh starał się stosować do wymogów narzuconych mu przez tytuł, wielką fortunę i ogromne posiadłości.

Wolałaby uniknąć ponownego kłopotliwego spotkania z wicehrabią; nabrała nadziei, że jego pobyt w Bodley potrwa krótko, i że najprawdo­podobniej wcale nie zwrócił na nią większej uwagi niż inni uczestnicy tej królewskiej procesji przez wioskę.

 

-  No cóż... - westchnął Eden Wendell, baron Pelham, kiedy jechali konno wzdłuż jedynej uliczki Bodley-on-the-Water z uczuciem, jakby brali udział w cyrkowej paradzie. - Przynajmniej co do jednego się my­liliśmy.

Obaj jego przyjaciele nie spytali, co Pelham ma na myśli, bo pod­czas podróży do hrabstwa Derby, a nawet zanim zdecydowali się wyje­chać na wieś, nie mówili o niczym innym.

-  Ale tylko jeden z nas trzech ma szczęście - stwierdził Nathaniel Gascoigne z udanym smutkiem - chyba że wiele innych ślicznotek skry­wa się za firankami tych domów.

-  Jak zwykle jesteś marzycielem, Nat - odparł Rex Adams, wice­hrabia Rawleigh. - Na pierwszy rzut oka widać, że kto żyw, wyszedł na ulicę gapić się na nasz przejazd. Spostrzegłem tu tylko jedną ładną ko­bietę.

Lord Pelham westchnął.

-  Patrzyła wyłącznie na ciebie, Rex, wszystko przez ten twój urok -powiedział. - Niejedna znajoma dama mówiła, że nie sposób oprzeć się moim niebieskim oczom, ale ta wiejska piękność nawet nie zajrzała w nie. Tylko ciebie raczyła zauważyć.

-  Byłoby lepiej, Eden, gdyby pewna dama zdołała oprzeć się two­im oczom - odparł sucho lord Rawleigh. - Gdybym był wtedy w Lon­dynie, może zapatrzyłaby się na mnie, zamiast na ciebie. Nie musieli­byśmy uciekać na wieś na kilka miesięcy, wliczając w to cały sezon towarzyski.

Lord Pelham skrzywił się, a pan Gascoigne odchylił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem.

-  Celny strzał - zauważył. - No, Eden, sam przyznaj.

-  W mieście nikt jej nie znał. - Lord Pelham zmarszczył brwi i za­czął się tłumaczyć. - Miała ciało, dla jakiego warto umrzeć. Skąd mo­głem wiedzieć, że jest mężatką? Warn się zdaje, że to bardzo śmieszne, dać się przyłapać w łóżku mężowi, a na dodatek na gorącym uczynku, ale mnie sytuacja nie rozbawiła i nadal nie bawi.

-  Ja ci naprawdę współczuję, Eden - odparł Gascoigne, unosząc dłoń do serca. - To był fatalnie wybrany moment. Małżonek mógł mieć choć tyle wyczucia, żeby poczekać z boku, aż będzie po wszystkim.

Pan Gascoigne znów uniósł głowę i zaśmiał się. Na szczęście wyje­chali już poza wioskę i zbliżali się dębową aleją do dworu Bodley.

-  No cóż... - Jego przyjaciel zacisnął zęby i nie dał się wyprowa­dzić z równowagi; znosił podobne docinki już któryś tydzień z rzędu. -Nie ja jeden muszę zaszyć się na wsi, Nat. Czy mam rzucić na szalę sporu imię panny Sybilli Armstrong?

-  A czemu nie? - Pan Gascoigne wzruszył ramionami. - Dość często wypominasz mi ją ostatnio, Eden. To był zwykły pocałunek pod jemiołą w Boże Narodzenie, nic więcej. Tylko grubianin by nie skorzystał. Panna stanęła tam specjalnie, udając, że nie widzi ani jemioły, ani mnie. A potem ci wszyscy bracia, kuzynki, wujowie, ciotki, ojciec, matka...

-  Obraz ten jawi się nam z przeraźliwą jasnością - zapewnił go Rawleigh.

-  .. .wpadają przez drzwi, ściany, sufit i podłogi - ciągnął Gascoigne - patrzą na mnie i czekają, żebym natychmiast się zdeklarował. To dość, żeby wstrząsnąć człowiekiem. Istny koszmar.

-  Owszem, sami znamy te kłopoty nie od wczoraj - odparł wice­hrabia. - Tak więc, spadliście mi obaj na kark jak para przerażonych kociaków, a teraz oczekuje się, że zostanę na wsi razem z wami i opusz­czę londyński sezon.

-  To nie fair, Rex - zaprotestował Gascoigne. - Czy ktokolwiek twierdził, że masz zrezygnować z sezonu i nie poznać wszystkich pa­nien na wydaniu i ich matek? Czy któryś z nas tak mówił? Eden, broń­my się.

-  Przecież proponowaliśmy, że zajmiemy się Stratton w czasie two­jej nieobecności - dodał lord Pelham. - Słuchaj, Rex, nie możesz za­przeczyć.

Wicehrabia uśmiechnął się szeroko.

-  Macie obaj za swoje. Cieszcie się, że moja szwagierka zaprosiła nas wszystkich, i że wolałem przyjechać z wami tutaj niż zostać w Strat­ton i się nudzić. Dobrze wam tak. W wiosce jest tylko jedna piękność, która w dodatku woli mnie.

Odpowiedział mu chór bezładnych protestów, które szybko ucichły, bo dojechali właśnie do domu. Panowie zsiedli z siodeł, oddali wodze stajennym i zaczęli pomagać damom wysiadać z powozów.

To prawdziwa piękność, choć już nie młodziutka panna, myślał wicehrabia Rawleigh. Wyglądała zbyt szlachetnie, żeby okazać się

dziewczyną od krów, praczką czy służącą, z którą można się zabawić za kilka monet. Stała w ogrodzie małego, ale zadbanego domku. Bar­dzo możliwe, że w środku siedział mąż, który miał prawa do tej ko­biety.

Szkoda. Zdecydowanie niepospolita uroda, złote włosy, regularne rysy twarzy i cera jak krew z mlekiem. Ładnie zbudowana - ani za szczu­pła, ani zanadto pełna. W przeciwieństwie do większości znanych męż­czyzn Rawleigh nie przepadał za kobietami o obfitych kształtach. Poza tym nieznajoma nie przeładowywała stroju ozdobami. Obnosiła swą piękność, nie podpierając się sztuką, bo nie musiała nadrabiać braków w urodzie.

Była jednak zuchwała. Dostrzegł ją, kiedy skinieniem głowy witała Clarissę. Zauważył, że poszybowała spojrzeniem po Edenie i Nacie, a wreszcie zatrzymała wzrok na nim. Uśmiechnęła się kokieteryjnie wyłącznie do niego i dygnęła.

Nie miał nic przeciwko małej dyskretnej przygodzie, jeżeli jakimś cudem okaże się, że ślicznotka nie ma męża, który mógłby ich przyłapać w niedwuznacznej sytuacji, jak to się przytrafiło biednemu Edenowi. Rawleigha zupełnie nie interesowała siostra Clarissy ani druga spośród gości Claude'a - panna do wzięcia, ani żadne inne matrymonialne ewen­tualności. Gdyby Clarissa miała choć trochę rozumu, pojęłaby może, że ożenek Rawleigha nie leży w jej interesie i nie swatałaby go ze swoją siostrą. Mimo wszystko sukcesję po nim obejmował Claude, a w dru­giej kolejności syn Clarissy.

Może bratowa bała się, że jeśli spuści go z oczu i przestanie zabor­czo pilnować, gotów pod wpływem impulsu popełnić głupstwo i ożenić się z niewłaściwą kobietą.

Naprawdę nie musiała się obawiać. Jedna krótka przymiarka do sta­nu małżeńskiego i związane z nią przykre, bolesne wspomnienia całkiem mu wystarczą. Jeśli o niego chodzi, panna Horacja Eckert może sobie teraz iść do diabła, chociaż w przeszłości wprost za nią szalał. Ostatnio próbowała nawet dążyć do pojednania - jeszcze jeden powód tego, że wolał wyjazd do Bodley z bratem i przyjaciółmi niż pobyt w mieście w czasie sezonu. Myśląc o niej, zacisnął nerwowo szczęki.

- Rawleigh. - Clarissa, której pomógł wysiąść z powozu, położyła mu dłoń na rękawie płaszcza.

Zawsze zwracała się do niego, wymieniając nazwisko, z którym wią­zał się tytuł, chociaż prosił ją, żeby mówiła mu po imieniu. Widać bli­skie pokrewieństwo z wicehrabią dodawało jej splendoru we własnych oczach.

-  Witaj w Bodley House - ciągnęła bratowa. - Zaprowadź Ellen do środka, proszę. Bardzo się zmęczyła. Wiesz, jaka jest delikatna. Pani Croft czeka w domu i wskaże wam pokoje.

Clarissa święcie wierzyła, że im słabsze zdrowie ma młoda dama, tym atrakcyjniejsza się wyda ewentualnemu panu młodemu. Ostatnie kilka tygodni, odkąd zaprosił pannę Hudson do Stratton Park, poświę­ciła nieustannym wzmiankom o kruchości i wrażliwości swojej sio­stry.

-  Cała przyjemność po mojej stronie, Clarisso - powiedział, obra­cając się, by podać ramię Ellen. - Panno Hudson?

Panna Ellen Hudson boi się mnie, pomyślał z irytacją, albo na mój widok traci głos z zachwytu, co na jedno wychodzi i tak samo drażni. A mimo to Clarissa sądzi, że jego jedynym życiowym marzeniem jest mieć u boku irytującą, wiecznie przestraszoną żonę.

Czy tamta kobieta jest mężatką? Rawleigh zastanawiał się, odbiega­jąc myślami od dziewczyny uwieszonej jego ramienia.

I jak szybko można się tego dyskretnie dowiedzieć?

 

Zadowolenie pani Clarissy Adams sięgało szczytu. Do Bodley przy­jechali goście i mieli pozostać dłużej. Aż jedenaście osób, w tym trzy miały tytuły rodowe. Właściwie nawet cztery, jeśli liczyć jej szwagierkę Daphne -jej mąż, sir Clayton Baird, obdarzył ją tytułem lady.

Tak więc przyjechali Rawleigh i jego dwaj przyjaciele, Daphne, sir Clayton oraz Ellen. Ponadto pani Hannah Lipton, bliska przyjaciółka Clarissy z mężem, ich córka Veronica (o rok starsza od Ellen i nie tak ładna ani tak delikatnego zdrowia) i syn, Arthur  Lipton z narzeczoną, Theresą Hulme. Panna Hulme miała zaledwie osiemnaście lat. Taki mło­dy wiek stanowi niebezpieczną broń, ale biedactwu należało się trochę względów, bo wyglądała całkiem zwyczajnie, miała matowe brązowawe włosy i wyblakłe zielone oczy. Była zaręczona z młodym Liptonem, więc nie stwarzała w tym momencie większego zagrożenia.

Radość pani Adams mąciła tylko jedna sprawa - wśród gości prze­ważali panowie. Musiała zaprosić obu przyjaciół Rawleigha; i pana Gascoigne, choć bez tytułu, i barona Pelhama. Niestety, żadne aluzje pod adresem pana Gascoigne nie pomogły i przyjął zaproszenie. Po drodze do Bodley chciała włączyć do towarzystwa młodą, owdowiałą przyjaciółkę, ale też jej się nie udało. W odpowiedzi na list Clarissy odpisała, że właśnie się zaręczyła i za miesiąc ponownie wychodzi za mąż.

Myśląc o nieparzystej liczbie gości, pani Adams miała nieprzyjemne wrażenie, że zawiodła jako gospodyni. Trudno jej było pogodzić się z tym nietaktem. Próbowała przypomnieć sobie, czy w pobliżu Bodley nie mieszka odpowiednia dama, którą mogłaby zabrać do siebie na kilka ty­godni, ale nic nie mogła wymyślić. Pozostało zatem jedno wyjście. Nie miała wprawdzie wymówki, żeby poprosić do siebie jakąś niezamężną mieszkankę Bodley, za to mogła często zapraszać na wieczór kogoś z oko­licy. Nie musiała się długo zastanawiać nad wyborem właściwej osoby.

Pani Catherine Winters.

Pani Adams nie lubiła Catherine Winters . Stanowczo za bardzo za­dzierała nosa, będąc ubogą wdową, mieszkającą w małym wiejskim domku i mającą wyjątkowo skromną garderobę. Nikt dokładnie nie wie­dział, skąd się wzięła w wiosce przed pięciu laty, kim był jej zmarły mąż ani ojciec. Otaczała ją  jednak aura spokojnej dystynkcji, a rozmowa z nią była równie przyjemna, co rozsądna.

Clarissa złościła się, że panią Winters biorą za damę tylko dlatego, że się zachowuje jak dama. Irytowało ją, że musi czasami zapraszać panią Winters na obiad, by skompletować partię przy stoliku do kart - była prze­cież tylko nauczycielką muzyki jej dzieci. Nie zgodziła się wprawdzie przyjąć za to wynagrodzenia, ale panią Adams i tak poniżała konieczność utrzymywania towarzyskich stosunków z kimś w rodzaju służącej.

Gdyby pani Winters ubierała się nieco lepiej i miała mniej poważną fryzurę, można by ją nawet nazwać przystojną kobietą. Oczywiście nie tak ładną jak Ellen. Ale już na pierwszy rzut oka widać, że ma się za kogoś lepszego. A teraz nie wolno odciągać uwagi Rawleigha od Ellen, zwłaszcza że w ostatnich dwóch tygodniach wykazał już trochę uprzej­mego zainteresowania dziewczy...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin