Reymont Władysław Stanisław - Tomek Baran.pdf
(
111 KB
)
Pobierz
9736793 UNPDF
Władysław Stanisław Reymont
Tomek Baran
Tomek otworzył drzwi do karczmy, para buchnęła z izby
niby z obory, i zaduch prawie lepki od gęstości go owiał; ale
Tomek nie zważał na to, tylko wszedł i poprzez naród
splątany gęsto niby żyto na boisku, przechylał się do
drewnianych krat, za którymi stał szynkwas.
– Dać półkwaterek, ino krzepki.
– W blaszkę nalać?
– Nie, w szkło.
Odmierzyła mu karczmarka. Zapłacił, wziął buteleczkę,
kieliszek i poszedł na drugą stronę izby, do drugiego stołu,
usiadł pod ścianą, wódki w kieliszek nalał i wypił. Strzyknął
śliną przez zęby, obtarł usta rękawem i zamyślił się. Żarło go
coś we środku, bo nie mógł usiedzieć spokojnie, spluwał, bił
pięścią w stół, to unosił się chcąc biec, ale opadał na ławę z
cichym jękiem i rozcierał oczy kułakiem, bo mu coraz to łza
spływała na suche, sinawe i przegryzione policzki, a piekła
go jak ogień. Prawie nie wiedział, co się wkoło niego dzieje.
Jakieś ciężkie strapienie leżało mu na sercu kamieniem, bo
widać było, że rady sobie dać nie mógł i że z coraz większą
bezradnością opuszczał ramiona, i że coraz częściej
wzdychał i drapał się po głowie.
A karczma aż się trzęsła od hołubców. Ze dwadzieścia
par, zwartych ze sobą szczelnie na niewielkiej przestrzeni,
krążyło w kółko z przytupywaniem i pokrzykiwaniem:
– Hop! hop! hop! – leciał głośny pokrzyk.
Wódka i upojenie tańcem dymiły ze łbów, a podniecenie
dzikie tak podrywało tańczących, że coraz zacieklej
przytupywali i coraz szybciej okręcali się w kole.
Czerwone wełniaki kobiet pstrzyły się między białymi
sukmanami niby maki w polu dostałego żyta. Kończący się
dzień rzucał przez małe, zamarznięte szybki karczmy smugi
rudawego światła, a mały kaganek, świecący nad okapem,
chybotał się ciągle i podrygiwał jakby w takt hołubców.
1
Wrzawa głucha podnosiła się niby szum splątany i
niewyraźny, z którego tylko wylatywały, jak błyskawice,
jędrne: Hop! hop! hop! – i znów na chwilę tonęło wszystko w
zgiełku ogromnym; bo przy stołach, po kątach, przy
szynkwasie – gdzie tylko miejsce było, wszędzie stali ludzie i
raili: o łońskich kartoflach, o księdzu proboszczu, o
dzieciskach, o dobytku, o wszystkim, co im leżało na ,,
wątpiach” i z czego w kompanii zawżdy łacniej się wygadać i
łacniej mieć pożalenie; bo nawet, na ten przykład, jako i
bydlę i ze źródła wody samo się nie napije, a w kompanii pije
i ze ,,chrapu”, tak i człowiekowi samemu nie żyć, w karczmie
się nie weselić, do lasu nie jeździć, ino jak Pan Bóg
przykazał zawżdy z drugimi – z bratamy.
Wszyscy razem mówią, przepijają do siebie, ściskają się
z serdecznością i ,,kuntentność” z wódką rozpromienia
wszystkie oczy i coraz głośniej krzyczy: Hop! hop! hop!
Dyle podłogi pod ciężkimi przycinaniami obcasów
skrzypiały coraz ciężej – a basy, umieszczone wysoko na
kłodzie z kapustą, śpiewały coraz grubiej:
– Bom, cyk, cyk! Bom, cyk, cyk!
A na to im odpowiadały lipowe skrzypeczki:
– Tuli, tuli, tuli, tuli, tulity, tulity!
I ochota była siarczysta i niepowstrzymywana. Twarze
były przy twarzach, piersi przy piersiach, plecy przy plecach
– a wszystko tak na wskroś przeniknięte rytmami skocznej
muzyki – że oberek szedł taki wściekły, zamaszysty,
chłopski, aż sęki wylatywały z podłogi, szybki jęczały
żałośnie, a grube, pękate kieliszki na szynkwasie, aż dziw,
jak podskakiwały z uciechy.
Od czasu do czasu karczmarz brał bęben z brzękadłami,
potrząsał nim mocno niby chłop Żyda za łeb, uderzał pięścią
w skórę do taktu skrzypkowi.
– Dyz, dyz, dyz! – brzmiało wtedy zgiełkliwe, zagmatwane
i ogłuszające brzękiem – i tupot był zaraz siarczystszy, i
pokrzyki więcej schrypnięte, a kaganek aż przykucał i kopcił
sadzą na powiewające, niby płaszcze, kapoty. Para z
topniejącego na butach i przy drzwiach śniegu, dym z
papierosów i mrok, jaki panował w ogromnej izbie,
przysłaniały tańczących, że zaledwie tylko migotały
2
czerwone twarze i niewyraźne zarysy ciał, i barwy jaskrawe,
w tym zapamiętale się kręcącym wirze ludzkim.
– Kto mi będzie usługiwał, usługiwał... cha... cha... cha...
i... i... i... – chichotały wesoło skrzypeczki.
– O, to ja, tylko ja... a... a... a... – odpowiadały z jakimś
podrygiwaniem basy i zaraz do spółki zaczęły śmiać się i
baraszkować, i przenikać wszystkich śmiechem wesela, aż
karczma zdawała się trząść od przypływu pijackiej
wesołości.
Jedna baba oszalała
A druga się wściekła;
Trzecią diabeł okulbaczył
I pojon do piekła.
Zaśpiewał ktoś jak na pobudkę, bo zaraz zaczęły się
zrywać inne zwrotki i bić wesołością coraz większą.
Tomek tylko wciąż siedział zadumany; nalał drugi
kieliszek, ale mu go wywrócił jakiś rozhulany tanecznik, więc
kopnął ze złości jego tancerkę i wstał, bo i zimno mu było od
okna, i markotno siedzieć samemu; poszedł za szynkwas do
alkierza.
Narodu i tam było pełno, buteleczki ściskali w garściach,
całowali się, gadali i przepijali do siebie, baby wstydliwie
przysłaniały się zapaskami i cmoktały okowitę z rozkoszą.
Poczęstunek szedł rzetelny – katolicki: stać było kogo na
arak – stawiał, abo na spirytus z asencją – stawiał, abo na
okowitę samą – stawiał, abo tylko na piwo – stawiał.
Stawiał z dobrego serca i z ochoty.
Wszyscy byli już pijani, ale nic to: raz kozie śmierć,
gorzalina nie piekło, a biednemu kiej niekiej trzeba
pocieszenia duszy grzesznej i choć kapkę na frasunek.
– O psie jeden – bełkotał pijany chłop do komina – takiś
to kum! czekaj!... A ja go tak, a un me tak, a ja go za
orzydle, a un me w pysk!... Takiś to kum, o psie jeden, taki
krześcijan!... a un me w gembe!... Bartek zmógł siła, to i
ciebie zmoże... zmoże... psia... zmoże... A ja go tak, a un
me tak, a ja mu pedom grzecnie: bracie!... a un me w pysk!
a ja mu pedom: kumotrze!... a un me w pysk! a ja mu potem:
takiś ta kum, taki krześcijan... – mruczał coraz niewyraźniej i
3
bił pięścią w komin, aż się echo rozlegało, i zataczał się
coraz senniej.
Ja za wodą, ty za wodq,
Jakże ja ci buzi podom?
Podom ja ci na listecku,
A naściże, kochanecku
– zaśpiewała Karlina, ta, co to w kopania męża
pochowała i sierociła teraz sama jedna na półwłóce
pszennej ziemi, z koniem, z krowami i z niezgorszymi
jeszcze szmatami po nieboszczyku. Rzuciła się do młodego
chłopaka, stojącego pod ścianą i znowu mu zaśpiewała:
Wojtecku, Wojtecku,
Nie siedź na przypiecku –
Ino chodź do wdowy,
Bo ma chleb gotowy.
– Wojtek, w twoje ręce, parobku kochany. Głupiś,
będziesz się ta ojców bojał. Jakem rzekła: grunt ci zapiszę,
to zapiszę, bo to nie mój, co?
Będziesz miał kiej w raju – moje ty kochanie,
Zjesz syrek na wieczór – kurę na śniadanie.
– Ojcu duchownemu się pokłoń i na zapowiedzie daj,
wieprzaka się uszlachtuje, kołaczów upiecze, araku kupi i
weselisko się wyprawi, że aż ha!
– Oj, stara a głupia! Zębów ni ma, a gryzłaby! – odezwał
się ktoś z boku.
– Hale! gdzieś se wraź ślipie, a nie komu w zęby.
Widzicie go, „deputnik ” pieski! – rzuciła się Karlina
gwałtownie.
– Cichojta, kumo, ja wam coś rzeknę.
– Psu se rzeknij. W palto się ustroiła pokraka i myśli, że ,,
sielny” pan – a choć ty po wsi szczekasz jak ten pies, ja ci i
tak gorzałki w gardziel nie wleję.
Zwróciła się do Wojtka, odciągnęła go w kąt i namawiała
go sobie dalej, a obok przy stoliku siedziało dwóch chłopów i
4
popijało z pękatej butelki. Jeden drapał się po głowie i
milczał, a drugi gestykulował szeroko i gadał:
– Miarkujcie tylko, że Czerwiński to wam rzekł: termedie
różne szły na mnie jak baty na żydowskiego konia, a ja nic!
Kobita mi się przy dziecku zmarnowała – nic! konie mi
ukradli – nic, ino czekam, Jędrek mi zachorował na ospę – o
psiachmać! Jak nie wypiję okowitki z tłustością, jak nie
zaniesę dobrodziejowi na mszę świętą – i jak ręką odjął!
Grzela, rób tak samo, a zobaczysz, że ci pomoże.
Czerwiński ci to mówi, to Czerwińskiemu wierz.
– Dziecisków jak pliszek na podorówce, kobieta na
świeże chora, podatek trzeba płacić, kartofle mi zmarzły,
bieda aż piszczy – a tu na to wszystko – patyk złamany.
Laboga, laboga! Pijcie no do mnie! Widzi mi się, że nie
poradzę, na rozum bierę i z tej, i z tamtej strony i nic
wykalkulować nie mogę.
– Głupiś, w twoje ręce, Grzela; już ty lepiej w pysk od
dozorcy bierz, a na rozum nie bierz, bo nie poradzisz, a
pięścią kiedy niekiedy weźmiesz, ale i robotę miał będziesz
na plancie, i świeży grosz. Miarkuj se ino – Czerwiński ci to
mówi! a Czerwińskiemu wierz, bo jako dobrodziej
powiedzieli, co w parafii on jest jedna głowa, a Czerwiński
druga! Niech mu Bóg da zdrowie, mądry on szlachcic i
uczony. W twoje ręce, Grzela.
– Pani Jackowa, moja pani Jackowa; flaszeczkę esencji,
kwaterkę spirytusu, dwa rządki bułek i kiełbasy font! –
wołano od stolika pod oknem, przy którym siedziało czworo
ludzi; dwoje ubranych z miejska i dwoje po chłopsku.
– Pani Jackowa, moja pani Jackowa, a octu do kiełbasy,
a talerza dla pana Strzelca! Widzi pan Strzelec, ja powiem,
jak to było...
– Cicho, stary, ja dokumentniej opowiem, bo ty nie
pamiętasz – przerwała mu żona. – Idę se duchtem na ten
przykład, idę...
– Stul gembę, zaraz będzie tu ozorem mleć po próżnicy.
Ja powiem. Pańskie zdrowie.
– Pijcie z Bogiem.
– Słodka i mocna, panie Strzelec, jeszcze jednego!
– Wasze zdrowie, Andrzeju.
5
Plik z chomika:
Gniewomir_Reytan
Inne pliki z tego folderu:
Reymont - Chłopi.pdf
(3605 KB)
Reymont Władysław Stanisław - Wampir.pdf
(779 KB)
Reymont - Komediantka.pdf
(1098 KB)
Reymont - Fermenty.pdf
(1665 KB)
Reymont Władysław Stanisław - Dwie wiosny.pdf
(64 KB)
Inne foldery tego chomika:
, Inne
Adamczewski Leszek
Bartelski Lesław
Bratny Roman
Broniewski Stanisław
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin