Uhnak Dorothy - Fałszywy świadek.rtf

(815 KB) Pobierz

Książkę tę z głębokim uczuciem przyjaźni

i wdzięcznością poświęcam

Tomowi O’Rourke za przyjaźń całego życia,

Jackowi O’Brianowi i Barry’emu Farberowi

za konsekwentną uprzejmość i wielkoduszność

od samego początku przez długie lata.

Szczególne dzięki mojej córce Tracy,

nie tylko za godziny pisania na maszynie i ślęczenia

nad tekstem, ale, co ważniejsze, za słowa otuchy

i siły, gdy straciłam odwagę, i doktorowi Marvinowi J. „Chickowi” Schisselowi, równie wytrawnemu gawędziarzowi co i dentyście.

Dorothy Uhnak

FAŁSZYWY   ŚWIADEK

Przełożyli Zofia Uhrynowska-Hanasz i Marian Hanasz

SUPERNOWA  WARSZAWA  1999

Tytuł oryginału  False Witness

Opracowanie graficzne   Małgorzata Śliwińska Foto  Andrzej Świetlik

ISBN 83-7054-028-7

Copyright © 1981 by Dorothy Uhnak

Polish translation copyright © by Fundacja NOWEJ,

Warszawa 1992

Komputerowy skład i łamanie LogoScript sp. z o.o., Warszawa, ul. Miodowa 10

Druk i oprawa

prolog

SCENA   ZBRODNI

Szok sprawił, że straszliwie okaleczona i bliska śmierci Sanderalee Dawson nie czuła bólu.

Przełknęła rzadką słoną krew, która wypełniała jej usta. Była to instynktowna próba utrzymania się przy życiu, po­dobnie jak oddychanie małymi, krótkimi, ostrożnymi wde­chami, a nie wielkimi, wypełniającymi płuca, których póź­niej nie byłaby w stanie wytchnąć. Miała spowolnioną, tę­pą świadomość, pozbawioną strachu: jeśliby jej próby od­dychania narobiły hałasu, mógłby ją usłyszeć — mógł cią­gle jeszcze być w pobliżu, mógł zauważyć, że jeszcze nie jest martwa, i wrócić, by znowu zrobić jej krzywdę.

Podjąwszy decyzję, że chce żyć, doznała gwałtownego elektryzującego wstrząsu. Ból był wszechogarniający i tak straszliwy, że krzyk uwięziony w jej gardle prawie ją za­dusił. Dusiła się i było to potworne, walczyła z tym.

Otworzyła oczy i objęła nierozumiejącym wzrokiem wa­hadłowy ruch słuchawki telefonicznej, która muskała podłogę, zwisając na końcu rozkręconego, białego, plastiko­wego sznura.

Była też i dłoń trzymająca słuchawkę, z palcami sztyw­no na niej zaciśniętymi. Była to dłoń odcięta, a wahadło­wy ruch sznura znaczył białe ceramiczne płytki podłogi kuchennej jaskrawoczerwonym, obfitym krwawym wzo­rem. Jej dłoń.

część   1

OFIARA

I                                                                                                               

Był przekonany, że zostawia ją martwą. Gdyby Sanderalee Dawson rzeczywiście nie żyła, bardzo wiele ludz­kich losów, karier, ambicji i stosunków ułożyłoby się zu­pełnie inaczej. Moich też. Szczególnie moich.

Kiedy telefon dzwoni w środku nocy, potrafię nie tylko obudzić się, ale i skoncentrować natychmiast, całkowicie, ostro. Z jakiejś głupiej, niejasnej przyczyny usiłuję prze­konać nie tylko tego, kto dzwoni, ale i siebie samą, że nie spałam, że po prostu leżałam w ciemności czekając na na­głe wezwanie.

Gdy Bobby Jones próbował ukryć swoje oczywiste pod­niecenie, jego głos stawał się rozlewny i brzmiał w nim akcent z Nebraski, którego nie zatarły cztery lata w No­wym Jorku. Tam gdzie każdy inny przyspiesza, on zwal­nia.

              Lynne, posłałem po ciebie wóz patrolowy. Będzie mniej więcej za pięć minut. Dzwonię ze szpitala Roosevelta. Mogą ją przenieść na chirurgię specjalną, wygląda to bardzo źle. Straciła dużo krwi. Jadę do niej do mieszka­nia, tam się spotkamy. Kierowca wie, gdzie to jest — ten stary gmach Holcroft Hall koło Carnegie Hall.

Nieczęsto widuję Giorgio, portiera z pierwszej zmiany. Nie zwykłam wymykać się z mojego domu i wsiadać do wozu policji miasta Nowy Jork o godzinie czwartej rano. Ale Giorgio załatwił to z fasonem; znalazł się przy kra­wężniku przede mną, z ukłonem otworzył drzwi samocho­du, jakby to był czyjś zwyczajny czarny wóz. W ogóle nie było ruchu. Przelecieliśmy z Piątej, z rejonu niskich numerów,

gdzie mieszkam, do rogu Pięćdziesiątej Ósmej i Siódmej Alei w rekordowym czasie.

Bobby Jones wyłonił się z cienia i odprowadził mnie do części wejściowej budynku, otwierając ciężkie oszklone drzwi z żelaznymi okuciami, które wiodły do małego po­mieszczenia, skąd portier dobrze widział wchodzących. Portier w uniformie siedział przy swoim zniszczonym drewnianym biurku, ale jego rolę przejął wielki detektyw o wyglądzie rzezimieszka, który patrzył na nas z ukosa z zawodową podejrzliwością.

              To jest szef biura, panna Lynne Jacobi, z prokuratu­ry okręgowej — Bobby poinformował detektywa. Prezen­tacja miała, jak sądzę, skończyć się na tej jednostronnej informacji.

              A wasze nazwisko i obowiązki?

              Detektyw Arthur Godley, Wydział Zabójstw. Godley. Nie Godfrey.

              Aha. A ten pan?

Portier poderwał się natychmiast.

              Timothy Doyle, proszę pani — powiedział miękkim, starczym, melodyjnym głosem z irlandzkim akcentem.

              Tim był tu całą noc na dyżurze, pani prokurator. Dał mi oświadczenie, które właśnie teraz jest przepisywa­ne na maszynie, żeby mógł podpisać.

              Panie Doyle, chciałabym porozmawiać z panem, jak wrócę z góry. Dobrze by mi zrobiła filiżanka mocnej her­baty na przebudzenie i myślę, że mogę pana o to prosić.

Twarz Timothyego Doyle’a rozjaśniła się; skinął głową z zapałem. Był Irlandczykiem z innej sfery: jednym z tych dumnie pokornych, twardo delikatnych, oddanych niezależnych, niezawodnych imigrantów, którzy bycie „na służbie”  uważają za zajęcie honorowe i poważne.

Bobby Jones obsługiwał staromodną windę, jakby nic innego nie robił przez całe życie. Doprowadził z łomotem starą klatkę równo do poziomu holu ósmego piętra i przy­trzymał ją nieruchomo z jedną ręką na dźwigni, jedno­cześnie otwierając żaluzjowe drzwi.

Wyszłam prosto na bliźniaka detektywa Arthura Godleya albo na jego sobowtóra.

— Przepraszam panią — warknął. — O ile nie miesz­ka pani na tym piętrze, to proszę nie wchodzić. To jest teren zamknięty z powodu przeszukania śledczego.

Ani Bobby, ani ja nie musieliśmy się legitymować. Szef detektywów, Jim Barrow, wysunął się z otwartych drzwi mieszkania Sanderalee Dawson. Zniknęłam natychmiast w jego objęciach: był to twardy, mocny uścisk, a po nim szybki przyjazny pocałunek w policzek; co by na to powie­dział mój młody damski personel, pomyślałam przelotnie. O Boże, co za feministyczne bzdury. I ty na to pozwalasz! Muszą jeszcze rozróżniać między tym, na co pozwalasz i z czym się godzisz, a tym, gdzie twardo mówisz: stop. Bar­row i ja jesteśmy na tym samym poziomie służbowym. Razem pracujemy od czasu do czasu i pracowaliśmy ra­zem bardzo skutecznie przez całe lata, idąc równo w górę każde w swoim pionie. W jego wydziale policji miasta No­wy Jork przygotowuje się sprawy do rozpatrzenia w mo­im wydziale prokuratury okręgowej hrabstwa Nowy Jork. W rezultacie moi ludzie oceniają i opiniują pracę wykona­ną przez jego ludzi. Do nas należy stawanie przed ławą przysięgłych i przedstawianie w uporządkowany i przeko­nujący sposób tego, cośmy znaleźli. Były czasy, kiedyśmy się nie zgadzali. Chwile gorzkie i nieprzyjemne, kiedy Jim Barrow i ja chętnie odmierzylibyśmy kroki, odwrócili się do siebie i wypalili. Gdyby nie to, że jako zwolenniczka ścisłej reglamentacji zezwoleń na broń sama nie noszę broni.

Przyjmuję więc przyjazne uściski równorzędnych mi po­zycją zawodową. Czasami taki uścisk może bardzo pomóc. Zbliżam się do czterdziestki i mam za sobą wiele lat walki prawie bez kompromisów po drodze. Moje młode współ­pracownice walczą za krótko, żeby wiedzieć, że konieczne są okresy zawieszenia broni.

Mały kwadratowy hol wejściowy mieszkania Sandera­lee był ciemny i podobny do jaskini, z lśniącą ciemnobrązową posadzką z

płytek ceramicznych, jeszcze ciemniej­szymi brązowymi ścianami i małymi przyćmionymi kin­kietami. W zestawieniu z nim olbrzymi living room bu­chał światłem nie tylko lamp i gołych żarówek porozmieszczanych przez śledczych, ale i przez sam wystrój: mięk­ka, jasna, jednobarwna, beżowa kanapa uzupełniona kompletem gustownie przemieszanych krytych aksami­tem krzeseł w odrobinę ciemniejszych odcieniach, a wszystko to ustawione na rozciągniętym od ściany do ściany bardzo grubym puszystym jasnym dywanie w ko­lorze identycznym ze ścianami i sufitem. Piękne akcenty drewniane: biurko, mała antyczna szafka oświetlona od środka dla pokazania starannie ułożonych przez wytraw­nego zbieracza drobiazgów — porcelany, przycisków do pa­pieru, małych srebrnych bibelotów.

Pokój był jak z ilustrowanego magazynu. Każdy szcze­gół zaprojektowany przez dekoratora. Wszystko obliczone na to, by podkreślić osobę gospodyni, tym ośrodkiem mia­ła być Sanderalee Dawson. Ukryte światła miały rzucać blask i wyciągać ciepły beż jej miodowozłotej cery. Nawet w bałaganie spowodowanym przez personel techniczny policji i fotografów widać było, że zawodowy projektant wnętrz z wielką starannością wybrał każdy z wiszących na ścianach obrazów, każdy album i każdą kompozycję kwiatów. Nie było tu nic przypadkowego czy spontanicz­nego. Jedyny akcent kolorystyczny tego pokoju stanowiła cudowna kolekcja poduszek: wszelkich rozmiarów, wszel­kich kształtów, wszelkich rodzajów.

Dysonansem, kolorem nie przewidzianym, który zdomi­nował obraz poprzewracanych mebli i porozrzucanych lamp, była lśniąca ciemnobrązowo-czerwona gęsta krew. Widok krwi Sanderalee porozpryskiwanej i porozchlapywanej po całym pokoju doprowadziłby dekoratora do sa­mobójstwa. Nie było mowy o żadnym sprzątaniu. Należa­ło to wszystko wyprzątnąć.

Otoczywszy moje plecy potężnym ramieniem Jim Bar­row prowadził mnie ostrożnie obok ludzi z medycyny sądowej, którzy zbierali,

układali, fotografowali, mierzyli, tropili, chodzili, obliczali, zgadywali, oceniali, notowali i plotkowali. Wszystko to było dla nich czymś zwykłym, chociaż rzadko wykonywali swoje obowiązki w tak luksu­sowym otoczeniu. Od czasu do czasu ten czy ów zamru­czał lub zagwizdał, lub przerwał pracę, by spojrzeć z po­dziwem na kolekcję fotografii Sanderalee Dawson, która zajmowała całą jedną ścianę od góry do dołu. Piękna i po­zbawiona wyrazu luksusowa twarz zawodowej modelki patrzyła na nich obojętnie: wyniosła, ciemna piękność, ta­jemnicza, daleka, przez obrócenie podbródka nieco groź­na. A tu znów eksplozja życia uchwycona przez doskona­łego fotografa, który potrafił odtworzyć nastrój zabawy: miejmy z tego trochę frajdy, mała, pokaż, co potrafisz, Sanderalee, no, Sanderalee, o tak, tak, tak. Seria szyb­kich — pstryk-pstryk-pstryk — zdjęć nie pozowanych. Da­lej zupełnie nowa Sanderalee: ważna dama. Pierwsza czarna prezenterka z własnym ważnym programem na żywo, od 11.15 do północy, pięć razy w tygodniu. Dama: piękność łączy się tu z wrażliwą inteligencją, wyraz twa­rzy władczy: nie próbuj mnie nabierać, bubku. Fotograf uchwycił istotę tego etapu rozwoju osobowości Sandera­lee. Byłam na jej programach parę razy, obejrzałam ją na wszystkie strony. Niektóre z tych zdjęć odsłaniały wnę­trze tej kobiety — znacznie więcej niż potrafi uchwycić zwykłe pstryknięcie. Zwróciłam uwagę na jego nazwisko: Alan Greco.

Weszli do mieszkania, Sanderalee Dawson i nie ziden­tyfikowany mężczyzna, zatrzymali się, gdy wieszała w przedpokoju swoją czapkę z angory, szalik i granatową bluzę sportową na staromodnym wieszaku do kapeluszy z wagonu kolejowego: stary mosiądz, początek stulecia. We­szli w idealne piękno living roomu. Sanderalee wzięła ja­kieś rzeczy z małej lodówki za barem i postawiła na wiel­kiej tacy: butelkę białego wina, butelkę wody Perrier, czarkę lemonek, nie pokrojonych, trochę serów na małym porcelanowym talerzyku. Na barze stały dwie wysokie kryształowe szklanki, kostki

lodu topniały, woda mineral­na nie została nalana, wytworna zielona butelka otwarta otwieraczem ze szczerego srebra i zamknięta szczerosrebrnym kapslem do butelek.

              Wygląda, że przygotowywała się na przyjęcie gości, w każdym razie małe towarzyskie spotkanie dla przyja­ciół. Ale nie zdążyło do tego dojść. Trochę trudno prześle­dzić kolejność — przyznał Jim Barrow. Obrócił się i wska­zał małą kupkę jedwabnej bielizny. — Stanik i figi leżały właśnie tam. Ale ofiara została znaleziona w kuchni — była w lekkim swetrze narciarskim i spodniach do biega­nia. Ciekawe.

Istotnie było to ciekawe. Jim wskazał mały przedmiot na dywanie za barem. Oboje uklękliśmy, ostrożnie, żeby niczego nie dotknąć. Był to wspaniały srebrny jednorożec z dwucalową resztką tego, co prawdopodobnie było czterocalowym srebrnym rogiem. Piękne ciało symbolu szczęś­cia pokrywała krew.

              Przypuszczam, że zaatakował ją nagle, bez ostrzeże­nia, gdy miała spokojnie napić się wody sodowej. — Jim Barrow potrząsnął głową. — Cały kłopot w tym, Lynne, że dziś każdy pije cholerną wodę sodową zamiast, co by­łoby rozsądniejsze, szkockiej. Jednorożec leżał pewnie na barku i ona go złapała. Bo się zorientowała. Jeżeli nie znajdziemy odłamanego kawałka srebrnego rogu, to zna­
czy, że mógł utkwić w ciele „nieznanego mężczyzny”. Krew na jednorożcu może być krwią jego lub jej.

Wstaliśmy. Barrow mówił cicho, ale w jego głosie była siła. Nie zwracał uwagi na obecność techników, na perso­nel policyjny w pokoju, budował samotną intymność. Pa­trzyłam na pokój wraz z nim, usiłując wyobrazić sobie atak tak, jak go opisał na podstawie stanu ofiary: bicie, szarpanina, gwałt, sodomia i próba morderstwa, która je­szcze może skończyć się śmiercią.

Coś z tego do tej pory unosiło się w powietrzu; coś po­zostało z ciemnych namiętności pogłębiając myśl o Sanderalee, samej z jakimś szaleńcem. Ona, w centrum tego starannie budowanego miejsca

piękności i pogody, ona, uza­sadnienie tego miejsca, tej scenerii, stała się jedynym i od­osobnionym celem strasznej i nieoczekiwanej przemocy.

Barrow wprowadził mnie do sypialni Sanderalee. Była to cicha oaza, którą najwyraźniej stworzyła sobie sama, machnąwszy ręką na wszystkich projektantów wnętrz. Byliśmy pod wrażeniem tego kontrolowanego chaosu: tak, bałagan, ale to jest, do cholery, mój bałagan i ja wiem, gdzie co mam. Na pokrytym szkłem biurku leżała sterta papierów, notesów i czasopism; na stoliku przy łóżku ma­ły talerzyk tanich cukierków; zabawny francuski telefon; notes z bazgrołami; wypchane misie, różowe słonie i szmaciane lalki na łóżku. Półka lalek Madame Alexander, czarnych i białych, eleganckich, kosztownych, nietknię­tych; ich miłe oczka patrzyły na wszystko z pogardą i bez zainteresowania.

              Masz u siebie w sypialni lalki, Lynne? — zapytał Barrow.

              Ostatnią lalkę miałam w wieku ośmiu czy dziewię­ciu lat. A potem zrozumiałam, że są na mnie pułapką.

              I przez to zajęłaś się dziełami prawniczymi i poda­niami o przyjęcie na uniwersytet. Jak wygląda twoja sy­pialnia, Lynne?

              Żelazne meble. Japońska mata na podłodze. Rozu­miesz.

              O, Lynne, Lynne, gdybym był parę lat młodszy. I nie żonaty, i nie był ojcem dziesięciorga świetnych dziecia­ków, i dziadkiem sześciorga. Mogłoby nam być razem bar­dzo dobrze, tobie i mnie. Spójrz na tę łazienkę. Musiała to wszystko sprowadzić z Hollywood.

Łazienka rzeczywiście wyglądała na hollywoodzką. Wielka wanna z drewna sekwojowego z wszelkiego rodza­ju wyposażeniem: szczotkami, wężami, kranami, z mały­mi platformami do siedzenia i co tam jeszcze. Samo po­mieszczenie było olbrzymie. Znajdował się w nim zwykły prysznic z kabiną; starannie ukryta w oddzielnym pomie­szczeniu toaleta. Lustra na całą ścianę po obu stronach.

W gruncie rzeczy były to odsuwane drzwi szaf zawierają­cych więcej rzeczy niż zwykły dzielnicowy dom towarowy. I śliczna okrągła umywalka — ozdobiona kwiatami koncha na marmurowej kolumnie. Kwiaty wewnątrz kon­chy pokryte były jasną wodnistą czerwienią. Tu przyjaciel Sanderalee zmył z rąk ślady krwi.

              Przypuszczam, że zostawił ją nieprzytomną w kuch­ni. Sama nie mogła tu dojść. Chyba poszedł szukać Bóg jeden wie czego. — Jim wskazał plamy krwi na lustrza­nych drzwiach i na framudze. Były to smugi, jakby ktoś przejechał zakrwawionym rękawem. — Potem umył tu ręce. Wygląda, że niczego nie dotknął. Widzisz ten za­krwawiony ręcznik? Użył go, żeby odkręcić kran. Bardzo uważał na odciski palców. Sądzę, że nie znajdziemy żad­nych odcisków pozostawionych przez „domniemanego sprawcę”.

              Boże, tyle krwi, Jim, co on jej u diabła zrobił?

Barrow spojrzał na mnie zdziwiony i tonem usprawie­dliwienia powiedział:

              Myślałem, że wiesz o jej ranach, Lynne. Przyjąłem, że twój Jones ci powiedział. — Objęta jego silnym ramie­niem przeszłam korytarzem przez living room obok małe­go, kosztownego, robionego na zamówienie barku do kuch­ni: olśniewająco białego, sterylnego pomieszczenia. Podło­ga, ściany, sufit, szafki — wszystko białe. Blaty z desek; zlew ze stali nierdzewnej; wielka restauracyjna zamra­żarka, lodówka i piec. Jaskrawo oświetlone. Wstrząsający widok z powodu silnego kontrastu: czerwone na białym. Więcej krwi niż kiedykolwiek widziałam. A byłam na miejscu paru bardzo krwawych zabójstw.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin