Elizabeth Thornton
Głos
Prolog
Był mordercą. Nie czuł skruchy ni żalu. Są rzeczy, dla których warto zabić. Gdyby trzeba, uczyniłby to jeszcze raz. Siostra Marta modliła się w kaplicy podczas nieszporów, gdy usłyszała głos. W pierwszej chwili nie mogła pojąć, co się dzieje. Od roku żyła w błogim spokoju i już uwierzyła, że ciągnące się za nią przekleństwo utraciło moc. W miarę jak słowa docierały z wolna do jej świadomości, zaczynała rozumie że płonna to była nadzieja. Palce zacisnęły się na różańcu, serce poczęło bić gwałtownie. Gdyby nie była tak bardzo zmęczona po całym dniu doglądania chorych w infirmerii, nie dałaby dostępu intruzowi, który wdarł się tak nieoczekiwanie. Musi się skupić na modlitwie. Zaczęła poruszać wargami. „Święta Mario łaskiś pełna, błogosławiona... błogosławiona...”. Pamięć odmawiała posłuszeństwa. Ludzie potrafią być tacy głupi. Patrzyli na niego i widzieli to, co chciał, by widzieli. Nikt nie podejrzewał go o morderstwo. Zwiódł wszystkich. Całą siłą woli usiłowała uciszyć głos. Nie, tak naprawdę nie był to głos. Raczej obecność, intruz, który wdzierał się w jej myśli. Nazywała go głosem, z braku lepszego określenia. „Święta Mario... święta Mano... proszę, proszę...”. Wszystko na próżno. Porywał ją ze sobą w znane z przeszłości okolice, wracali na miejsce zbrodni. Wiedziała, co nastąpi. Wcześniej już ją tam zabierał. Otaczały ich ciemności, siąpił deszcz. Nie sposób było zobaczyć cokolwiek, pozostawały tylko odczucia. Znajdowali się w gęstym lesie, w pobliżu potoku. Słyszała uderzenia kropli deszczu o powierzchnię wody, czuła zapach wilgotnych liści i kwiatów. Dom na wzgórzu. Dom majętnego człowieka. Za ich plecami jeszcze jedna budowla. Chciała położyć kres napływającym obrazom, ale nie wiedziała jak. Zdesperowana, zaczęła następną modlitwę: „Ojcze Nasz, któryś jest w niebie, święć się... święć się...”. Ukrył się za drzewem. Dyszał ciężko, zmęczony po biegu. Serce waliło mu jak miotem, ale dłoń z pistoletem ani drgnęła. Wściekłość. Nienawiść. Żelazna determinacja. Wiedziała, co czuje, jakby była nim. Ujrzała przesuwający się cień, wstrzymała oddech, czekając na wystrzał. A jednak wstrząsnęło nią na jego dźwięk. Gdy było już po wszystkim, poczuła, że drży na całym ciele. Po policzkach płynęły jej łzy. Powiadała sobie, że nie ma sensu zadręczać się zbrodnią sprzed lat. Poza tym nie wiedziała, czy morderstwo wydarzyło się naprawdę, czy było wytworem jej wyobraźni. Jeśli tak, to postradała zmysły. Już zaczynał spływać na nią spokój, gdy poraziła ją straszna myśl. Nie był mordercą z natury, ale jeśli raz dopuścił się zbrodni, może to uczynić ponownie. Uczyni to ponownie. Już postanowił. Zaschło jej w ustach, dreszcz przebiegł po plecach. O takiej możliwości nigdy nie pomyślała. Nie była w stanie przeciwdziałać. Nie wiedziała, kim on jest, gdzie go szukać. Dobry Boże, nie można do tego dopuścić. Musi wszystko starannie zaplanować. Tym razem nie popełni żadnego błędu. Upozoruje wypadek. Dwie zbrodnie w małej społeczności równają się otwarciu gniazda szerszeni, a tego musi się strzec. Niepomna, że obserwują ją siostry, nawet nie zauważyła, kiedy podniosła się z klęczek. Poniechaj! — wołała w duchu. Na Boga, nie czyń tego! Wiedziała, że nim wstrząsnęła, czuła to. Zawahał się, jak waha się umysł zaskoczony czymś nieprzewidywalnym, i zasklepił w sobie. Pozostała z własnymi myślami. Nie były wesołe. Zdradziła się przed nim, dała mu poznać, że ma dostęp do jego duszy.
1
Siostra Marta zrywała w ogrodzie żonkile. Nie domyślając się, że widzi ją siostra Brygida, wystawiła twarz na promienie wiosennego słońca sączące się przez gałęzie drzew, po czym wtuliła nos w naręcze kwiatów. Schyliła się nieco i jej plecami wstrząsnęło łkanie. Siostra Brygida zawahała się. Nie chciała przeszkadzać, ale zachowanie Marty ją zdumiało. Już wczoraj po nieszporach nowicjuszki szeptały między sobą, jak to Marta wybiegła z kaplicy, jakby zobaczyła ducha. A teraz to. Skryta Marta w niczym nie przypominała reszty nowicjuszek. Po pierwsze była starsza. Mogła mieć dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy lata, o sześć więcej niż Brygida. Po drugie, zazwyczaj spokojna i cicha, zdawała się żyć w innym, nierealnym świecie. Kiedyś stara siostra Dolores łajała jedną z nowicjuszek; dała jej za przykład Martę, którą nazwała „doskonałą”, dodając, że nosi wielki smutek w sercu. Bo Marta nie potrafiła powiedzieć nic o sobie, o swojej rodzinie, o powodach, które przywiodły ją do klasztoru. Przed trzema laty uległa tragicznemu wypadkowi i obudziła się w infirmerii, nie wiedząc, kim jest ani skąd pochodzi. Nie pamiętała nawet własnego imienia. Martą nazwała ją wielebna matka, bo jak biblijna Marta nie oszczędzała się w pracy. Wszystkie nowicjuszki powinny ją naśladować, zakończyła siostra Dolores. Od tamtej chwili Brygida poczęła uważniej przyglądać się Marcie, a im dłużej ją obserwowała, tym bardziej podziwiała. Trzymała się, co prawda, na uboczu, ale uczynki przemawiały wyraźniej niż słowa. Żadne zajęcie nie było dla niej zbyt ciężkie, niewdzięczne czy niegodne. Nowicjuszki korzystały z tego, zaszywając się w najciemniejszych zakątkach starego klasztoru, ilekroć trzeba było wylać wiadra z nieczystościami, bądź zasłać łóżka i zanieść brudną pościel do pralni. Jedna Marta nie uchylała się od żadnego obowiązku. W oczach Brygidy była Najświętszą Panienką i wielebną matką w jednej osobie. Patrzyła więc na Martę z nabożnym podziwem, ubóstwiała ją i duszę by za nią oddała. Siostra Marta przestała płakać. Brygida, chcąc zwrócić uwagę na swoją obecność, kopnęła kamyk; poturlał się po wyłożonej płytami ścieżce. — Och, tu jesteś, Marto! — zawołała cicho, zbliżając się do dziewczyny klęczącej przy kwiatowej rabacie. Marta podniosła głowę i uśmiechnęła się łagodnie; jej twarz nie miała śladu łez. — Wielebna matka przysyła mnie po ciebie. Jest u niej ojciec Howie. — Możesz mnie zastąpić? Siostra Dolores prosiła, by przystroić infirmerię żonkilami. — Oddała Brygidzie bukiet i chciała odejść. — Marto. — Brygida dotknęła lekko jej dłoni. — Tak? — W tonie głosu Marty było coś onieśmielającego. — Nie, nic — odparła wymijająco Brygida. — Zobaczymy się w infirmerii? — Oczywiście. — Marta dojrzała ciekawość w oczach młodej nowicjuszki, ale nie zamierzała nic wyjaśniać. Domyślała się, że mniszki musiały rozprawiać o jej zachowaniu podczas nieszporów. Siostra Marta, Marta bez skazy, uciekła z kaplicy, jakby ścigała ją sfora psów z piekła rodem. Nie chciała kłamać, a nie mogła zawierzyć nikomu swojej tajemnicy. Gdyby się na to odważyła, sympatia, która malowała się na twarzy Brygidy, pewnie ustąpiłaby miejsca przerażeniu. Czarownica. Wariatka. Cudaczka. Oto, co pomyśleliby ludzie, gdyby usłyszeli o Głosie. I bez tego wydawała im się dziwna. Niekiedy sama powątpiewała, czy aby jest przy zdrowych zmysłach. Wiedziała jednak, że Głos istnieje. Wiedziała. Wiedziała też, że po tym, co się wydarzyło ostatniego wieczoru, nie będzie potrafiła żyć w kłamstwie. Jej marzenie, by złożyć śluby i stać się jedną z mniszek zgromadzenia szarytek, legło w gruzach. Dlatego płakała. Zrozumiała, co musi uczynić. Wrócić do dawnego życia i za wszelką cenę zapobiec koszmarowi. Tak powinna postąpić... a przecież się lękała. Nie znała świata. W murach klasztoru czuła się bezpieczna. Z czasem zakonnice zaczęłyby traktować ją jak swoją. Za późno myśleć o tym teraz. Podjęła już decyzję i nie może się wycofać. Kiedy weszła do klasztoru, zatrzymała się na chwilę, chłonąc znajome dźwięki i zapachy. W tej części budynku panował spokój. W głębi, za wielkimi dębowymi drzwiami, znajdował się sierociniec. Na myśl o dzieciach zrobiło się jej raźniej na duszy. O ich zaufanie nie musiała zabiegać. Znowu poczuła napływające łzy i zdławiła szloch. Na spotkanie z wielebną matką i ojcem Howie musi stawić się z niezmąconym umysłem. Nie sądziła, by odwrócili się od niej z odrazą, gdyby powiedziała imo Głosie, ale z pewnością nie zaaprobowaliby jej decyzji. Byli: dla niej niczym rodzice, dobry ksiądz i matka przełożona. Czuwali nad nią od chwili, gdy odzyskawszy przytomność, ujrzała ich pełne troski twarze pochylone nad łóżkiem w infirmerii. Pragnęli dla niej wszystkiego, co najlepsze. Próbowaliby zapewne zdjąć ciążące na mej przekleństwo, wyegzorcyzmować Glos, by nigdy już jej nie nękał. I ona tego pragnęła, a jednocześnie niczego nie lękała się bardziej. Poszła prosto do swojej celi. Bielone ściany, drewniana podłoga, skromne sprzęty — stół, krzesło, łóżko i komoda — składały się na proste wnętrze, które ożywiał jedyny tu kolorowy akcent, własnej roboty kapa na łóżko. Nie zachowała nic z poprzedniego życia, nic, co wskazywałoby, kim jest. Kiedy na wprost klasztornej bramy potrącił ją powóz, nie miała ze sobą żadnej torby ani tobołka, nic, co pozwoliłoby rozwikłać zagadkę. Kapa była jedyną rzeczą, która należała naprawdę do niej, i tylko do niej. Zdjąwszy fartuch osłaniający habit, nalała wody z dzbana na szmatkę, przetarła twarz i dłonie; przejrzała się w maleńkim lusterku. Gdy poprawiała kornet, dłonie jej nagle znieruchomiały, zapatrzyła się w swoje odbicie. Wyglądała jak każda inna młoda dziewczyna. W czarnym habicie i białym kornecie niczym się nie różniła od innych nowicjuszek. Dlaczego zatem ona jedna słyszała Głos? Coś musiało ich łączyć. Ciągle wracała do tego myślą i nie znajdowała innej odpowiedzi. Musieli znać się w przeszłości. Na początku brała to za oznakę wracającej pamięci. Wtedy Głos nie był jeszcze Głosem. Widziała jakieś mgliste obrazy, które nic jej nie mówiły. Nie pamiętała, kiedy ulotne impresje zaczęły układać się w słowa ani kiedy Głos nabrał gorzkich tonów. Próbowała go nie słuchać, ale wystarczała chwila nieuwagi, i Głos pojawiał się znowu. Ostatniego wieczoru próbowała z nim rozmawiać. Pierwszy i ostatni raz. Nie zamierzała powtarzać tego doświadczenia. Było zbyt niebezpieczne. Wmówiła sobie, że być może to tytko wytwory jej wyobraźni. Może zaczyna tracić rozum? Może dla własnego dobra powinna zostać zamknięta w domu dla obłąkanych? Nie był mordercą z natury, ale jeśli raz dopuścił się zbrodni, może to uczynić ponownie. Zapewne tak zrobi. Już postanowił. Przeszedł ją dreszcz. Nie, nie miała aż takiej wyobraźni, by to wszystko wymyślić. Z tym przeświadczeniem wyszła z celi. Matka przełożona przerwała rozmowę z ojcem Howie i uśmiechnęła się zachęcająco do siostry Marty. Dziewczyna była młoda, ale zachowywała się stateczniej, niż wskazywałby na to jej wiek. — Marto. — Wielebna matka wskazała gestem krzesło. Marta usiadła wyprostowana, dłonie złożyła na podołku, wzrok skierowała na ojca Howie. Był niewysoki, miał pociągłą twarz, a spod krzaczastych czarnych brwi bystro spoglądały pogodne niebieskie oczy. Zanim został księdzem, wiele lat praktykował jako lekarz. Martą opiekował się od chwili, gdy pojawiła się w klasztorze. Wielebna matka, choć o kilka lat młodsza, bardzo przypominała małego duchownego. Ten, kto widział ich razem, bez trudu mógł się domyślić, że łącżyly ich więzy krwi. Marta wiedziała, że są rodzeństwem. Ksiądz przywitał ją serdecznie. Odpowiedziała z należną skromnością, ale na jej ustach pojawił się ciepły uśmiech, który ojciec Howie poczytał sobie za prawdziwy komplement, gdyż Marta uśmiechała się niezwykle rzadko. Wielebna matka zajęła się nalewaniem herbaty, duchowny zaś wdał się z nowicjuszką w niezobowiązującą rozmowę, nie przestając jej przy tym bacznie obserwować. Każdy, kto ją zobaczył, dopatrzyłby się w niej uosobienia mniszki doskonałej. Włosy starannie ukryte pod kornetem, habit, co prawda, zniszczony, ale czyściutki, bez jednego zagniecenia. Cicha, spokojna, opanowana. Takie właśnie wrażenie sprawiała Marta, choć było ono złudne. Przeszła wiele i straszne przeżycia musiały pozostawić piętno na jej młodej duszy. Widział jej przerażenie, gdy odzyskawszy przytomność w klasztornej infirmerii, me mogła przypomnieć sobie, kim jest. Często od tamtej chwili odwiedzał klasztor i nie mógł wyjść z podziwu, jak znakomicie daje sobie radę z własnym nieszczęściem. Był to jednak podziw zaprawiony sceptycyzmem. Ojciec Howie szybko zrozumiał, że Marta dlatego z taką łatwością dostosowała się do zakonnego życia, iż powodował nią strach przed światem zewnętrznym. Z pomocą wielebnej matki udało mu się ukoić lęki dziewczyny. Zapewnili ją, że może pozostać w klasztorze, jak długo zechce. Reguła szarytek nie była regułą kontemplatywną. Mniszki niosły posługę ubogim i miały więcej zajęć niż rąk do pracy. Pozostała więc. Najpierw jako siostra świecka, później — postulanka. Ksiądz domyślał się, że czeka niecierpliwie, kiedy będzie mogła złożyć śluby. W istocie czekała. Do zeszłego wieczoru. Ojciec Howie schylił głowę i począł uważnie mieszać herbatę. W końcu podniósł wzrok. — Słyszę od wielebnej matki, że pamięć zaczyna ci wracać, Marto. Pomodliła się w duszy o wybaczenie półprawd, które zamierzała powiedzieć. — Tak się zdaje, ojcze, ale to nie oznacza, że pamięć mi wraca. To tylko oderwane obrazy, wrażenia, niektóre wyraziste, inne mgliste. — Powiedz ojcu Howie to, co mi wyznałaś po nieszporach — poprosiła wielebna matka. Marta skinęła głową.
— Obrazy pojawiały się już wcześniej, ale ich nie rozumiałam. Wczoraj wieczorem, w czasie nieszporów, ujrzałam je znowu. Wydały mi się znajome. — Myślała o Głosie. — Mów dalej — zachęcił ksiądz cicho. Wzięła głęboki oddech i zaczęła opowiadać od początku, przywołując czas, zanim Głos zaczął ją niepokoić. Wspominała wieś i położony w jej pobliżu potężny zamek. Pomiędzy wsią a zamkiem znajduje się dom, dwór właściwie. Nad nim krąży jastrząb. Marta widzi też sad, strumień i łagodne wzgórza, na których pasą się owce. Widziała więcej, znacznie więcej, ale usiłowała odegnać od siebie obrazy, które zjawiały się jej przed oczami w czasie ostatniej, bezsennej nocy. Nie zdawała sobie sprawy, że w miarę opowiadania jej twarz się ożywia, a głos zaczyna łamać. Mówiła długo, niekiedy czyniąc pauzy i pilnie bacząc, by nie zdradzić za dużo. Gdy skończyła, oparła się o zagłówek krzesła, spoglądając niespokojnie na ojca Howie. — Nie martwiłbym się na twoim miejscu. Te wspomnienia, jeśli to wspomnienia, mogą mieć jakieś znaczenie albo żadnego. Czas pokaże. Wielebna matka uśmiechnęła się. — Nie masz się czego lękać, dziecko. Cokolwiek się wydarzy, nikt cię nie zmusi, byś opuściła klasztor wbrew własnej woli. Nie pozwolę na to. Wielebna matka i ojciec Howie nie zrozumieli jej. Marta na próżno szukała słów. Nie wiedziała, jak im powiedzieć, że znalazła się w naprawdę trudnym położeniu, nie wyjawiając przy tym zbyt wiele. — Nie rozumiecie. Muszę się dowiedzieć, kim jestem. Ktoś mnie potrzebuje, wzywa mnie. To sprawa życia i śmierci. — Tu położyła dłoń na sercu. — Czuję to. Muszę się dowiedzieć, kim jestem, wrócić do dawnego życia.
Kiedy wielebna matka i ojciec Howie zostali sami, ksiądz wstał, podszedł do szafki stojącej pod oknem i wyjął z niej na wpół opróżnioną butelkę brandy oraz kieliszek. Nalał sobie odrobinę i usiadł ponownie. — Nie wiem, czemu tak ci pobłażam. — Wielebna matka westchnęła. — Ponieważ jestem starszy — odparł ksiądz z uśmiechem. — Nawykłaś już do tego, Lizzie. Matka przełożona dolała sobie herbaty. — Czy dowiemy się kiedykolwiek, kim jest Marta, Johnie? — Chyba że Bóg nam to wyjawi. Innej szansy nie widzę. Kiedy pojawiła się w klasztorze, zrobiliśmy, co w naszej mocy, by odszukać jej rodzinę. Wszystko na próżno. Od mej samej też nie dowiedzieliśmy się niczego, co naprowadziłoby nas na ślad. Wielebna matka zmarszczyła czoło. — Nie podoba mi się to, co powiedziała. „Ktoś mnie wzywa. To sprawa życia i śmierci”. Prawdę mówiąc, brzmiało to jak słowa osoby, która.., ma... przywidzenia. — Możliwe. Bywa, że młode, żarliwie wierzące mniszki wpadają w Stany zbliżone do transu. To się zdarza. — Tak, ale zjawia im się wtedy Maria Panna albo któryś ze świętych. Z Martą jest inaczej. Zwykle jest taka zrównoważona. — Lubisz ją, prawda, Lizzie? — Muszę wyznać, że bardzo. Nie widziałeś jej, kiedy przyniesiono ją do infirmerii. Powóz potrącił ją niemal przed samą bramą klasztoru. Miała złamaną rękę i dwa żebra, a twarz tak zmienioną, że nie poznałbyś jej. Znosiła wszystko bardzo dzielnie. Ani słowa skargi. — Idealna pacjentka — mruknął John. Rzuciła mu ostre spojrzenie. — Kiedy odzyskała przytomność i zrozumiała, że nie pamięta, kim jest, wpadła w panikę. — Byłem przy tym. — To niezwykle, jak prędko wróciła do zdrowia. — Dokonałaś cudu, jeśli idzie o tę dziewczynę. — Nie zgadzam się. Marta zawdzięcza wszystko sobie samej. Inna w jej Sytuacji całkiem by się załamała, ale ona ma siłę, której niejedna mogłaby jej pozazdrościć. Wiem, że robi wrażenie chłodnej, pełnej rezerwy... — Ja przecież nic nie zarzucam tej pannie, Lizzie. — ... gdybyś zobaczył ją, jak zajmuje się dziećmi w sierocińcu, zrozumiałbyś, że Marta jest inna niż się wydaje. Dzieci ją uwielbiają, a siostra Dolores wprost się obejść bez niej nie może w infirmerii. — A jednak powstrzymywałaś ją przed złożeniem ślubów. Dlaczego, Lizzie? Wielebna matka przez chwilę rozważała odpowiedź, po czym westchnęła. — Nie byłam pewna, czy ma powołanie. Uważałam, że powinna się zastanowić. Gdyby wróciła jej pamięć, mogłaby żałować swojej decyzji. Nie wie nic o świecie poza klasztorem i nie dziw, że napawa ją lękiem. Tu żyje w spokoju, harmonii, spełnia pożyteczne obowiązki. Dobrze jej z tym, ale to jeszcze nie powołanie. Ojciec Howie przechylił głowę. — Czy mówiłem ci kiedyś, że jesteś bardzo mądra? — zagadnął. Wielebna matka odpowiedziała uśmiechem. — Wcale nie jestem mądra, John. Czuję się... nie wiem... zbita z tropu, niespokojna. Marta żyła tu szczęśliwie przez trzy lata, a teraz raptem zdecydowała się wrócić do dawnego życia. — Pokręciła głową. — Co innego, gdyby odzyskała pamięć. Wiedziałaby wtedy, gdzie szukać przyjaciół. Nie chcę, żeby opuszczał nas, idąc w nieznane. — Nie lękałbym się, że odejdzie. Prawda, niewiele potrafiła o sobie powiedzieć, ale nie powinniśmy się frasować. Jeśli dobry Bóg chce, żeby wróciła do dawnego życia, będzie nad nią czuwał. — Będę się modliła, żeby nasz Pan był dla niej łaskawy — oznajmiła wielebna matka poważnym tonem. Miała właśnie unieść do ust filiżankę, gdy z korytarza doszedł jakiś krzyk, odgłos pospiesznych kroków, po czym ktoś głośno załomotał w drzwi. Odczekawszy chwilę, do celi weszła Brygida z twarzą pałającą podnieceniem. Dysząc ciężko, wyrzucała z siebie słowa: — Cud, wielebna matko! Pamiętacie tę kobietę, co ją wczoraj przywieźli do infirmerii? Oprzytomniała. Och, nigdy nie zgadniecie, co się stało. Wielebna matka i ksiądz poderwali się z krzeseł. Wymienili szybkie spojrzenia. — Chodzi o siostrę Martę, tak? — zapytała matka przełożona. Siostra Brygida nie usłyszała nuty fatalizmu w głosie matki przełożonej, nie uszedł on natomiast uwagi ojca Howie, który uśmiechnął się smutno. — Zdaje się, że twoje modlitwy wkrótce zostaną wysłuchane, Lizzie, choć nie całkiem tak, jakbyś tego oczekiwała — powiedział. Siostra Brygida uśmiechnęła się promiennie. — Tak, idzie o siostrę Martę. Ta kobieta ją rozpoznała! Mówi, że Marta to Jessica Hayward, pani na Hawkshill Manor, koło Chalford nad Tamizą.
2
Lucas zasłonił uszy dłońmi. Na nic. Żadnej ulgi. Dźwięk bębnów stawał się coraz głośniejszy. Miał wrażenie, że za chwilę głowa mu pęknie. Ktoś wzywał go po imieniu. Jęknął i spróbował unieść powieki. Oślepiony światłem, dopiero po chwili zorientował się, gdzie jest. Pierwszą rzeczą, którą dojrzał, był nocnik tkwiący na stoliku obok łóżka. Żołnierze pełniący wartę na gzymsie kominka okazali się pustymi butelkami po brandy. Na krześle piętrzyła się sterta brudnych naczyń. Zatęchły odór alkoholu i tanich perfum przyprawiał o mdłości. Powoli zaczął sobie wszystko przypominać. Zamknął oczy. Był w „Czarnym Łabędziu”. Przez trzy albo cztery doby topił tu swoje smutki. I jeśli się nie mylił — jęknął, czując u swego boku miękkie kobiece kształty — oddawał się na dodatek rozpuście. Tu pamięć odmówiła posłuszeństwa. Chciał zapomnienia i ono przyszło mu na ratunek. Bębny zamieniły się w odgłos walenia do drzwi. — Lucas! Otwórz! — To był głos kuzyna Adriana. — Wiemy, że tam jesteś! — Teraz wołał młodszy kuzynek, Perry. Lucas z całych sił zacisnął powieki. Jeśli nie będzie się odzywał, może zostawią go w spokoju. — A niechże was diabli! — dobyło się z krągłych żeńskich kształtów. — Stulta pyski! Wasz kamrat ledwie zipie.
— Otworzyć drzwi, natychmiast! — domagał się Adrian. — Dobra, dobra. Weźta na wstrzymanie. Muły? Lilly? — zastanawiał się Lucas. — Bogacze wielkie. A w dupę. Jeszczem grosika nie widziała. — Chwyciła Lucasa za ramię i mocno potrząsnęła. — Chce moje piniędze. Ja nie winna. Takeś był napity, żeś ani wiedział, co w łóżku robić. — Tu nastąpiła chwila namysłu. — A kto ona, ta Jess? Miarka się przebrała. Z wściekłym rykiem Lucas wyskoczył z łóżka. Trochę się pomiarkował, widząc strach w oczach kobiety, a już zupełnie złagodniał, kiedy zobaczył twarzyczkę i kształty błękitnookiej Wenus. Jeśli nie potrafił wygodzić w łóżku Muły? Lilly?, to znaczy, że nie ma dla niego nadziei. Chryste, a cóż on się tak nad sobą rozrzewnia? Jess! To słowo na powrót roznieciło gniew. Zacisnąwszy zęby, począł się rozglądać za swoim ubraniem, by w końcu spostrzec, że ma je na sobie. Tylko kaftan i buty poniewierały się na podłodze razem z sukniami kobiety. Podniósł kaftan, wyjął sakiewkę, dobył jednego suwerena i rzucił dziewczynie. Ta aż sapnęła, uszczęśliwiona, co wcale go nie zdumiało, bo za względy świadczone przez panny z „Czarnego Łabędzia” klient płacił zwykłe koronę, o czym Lucas, a jakże, wiedział. — Otwieraj! Lucas skierował w stronę drzwi dosadny komentarz. Klamka znieruchomiała. Podniósł z podłogi suknie i rzucił je błękitnookiej Wenus. — Ubieraj się — polecił ostro, po czym podszedł do okna, otworzył je na oścież i wciągnął głęboko powietrze. Nie pomogło. Nadal czuł się jak brudna ścierka. Jeden krok — tak maleńka była klitka szumnie zwana sypialnią — i był przy umywalni. Nalał do miski zimnej wody z dzbana, nabrał w dłonie, wypił łapczywie, potem przemył twarz. Millie, ubierając się, zerkała nań spod oka. Lucas Wilde należał do bywalców „Czarnego Łabędzia”, ale rzadko, ku ich żalowi, szedł na górę z którąś z dziewcząt. Wysoki, muskularny, czarnowłosy, przyprawiał je o żywsze bicie serca. Biedaczysko. Słyszała, że nie mógł dojść do siebie po tym, jak stracił pannę, którą chciał poślubić. Ale tamta miała ponoć na imię Bella, a nie Jess. Millie nie mogło się pomieścić w głowie, że jakakolwiek kobieta wolała innego, a jednak tak było. Stało się to, zanim niespodzianie otrzymał tytuł. Teraz był lordem Dundas, hrabią. Nawet kiedy miał w czubie, zachowywał się jak prawdziwy dżentelmen. Hojny, łaskawy. Spojrzała na suwerena, którego ściskała w dłoni, i postanowiła, że następnym razem wygodzi mu jak należy. — Gotowa? — Lucas uśmiechnął się z niejakim wysiłkiem. Millie skinęła głową i pozwoliła poprowadzić się do drzwi. Gdy tylko się uchyliły, do pokoju wpadł Perry i stanął jak wryty. Z urody podobny był raczej do Lucasa niż do brata, Adriana. Przy swoich dwudziestu trzech latach, młodszy o osiem od kuzyna, dorównywał mu wzrostem, miał, jak on, gęste, kręcone włosy i brązowe oczy, tyle że Lucas był brunetem, on blondynem. Istniała wszak między nimi jedna zasadnicza różnica. Młody Perry nie poznał jeszcze mrocznych stron życia: uśmiech miał radosny, twarz pogodną, niewinne oczy. Od świata oczekiwał jedynie uciech, a jedyną jego troskę stanowił fakt, iż Lucas i Adrian sprawowali pieczę nad jego majątkiem, skąpo, jak na jego potrzeby, wydzielając pieniądze. ...
kichu24kichu24