160.Ross Macdonald - Pasiasty karawan.pdf

(878 KB) Pobierz
Macdonald Ross - Pasiasty karaw
Ross Macdonald
Pasiasty karawan
Przełożyła Jadwiga Olędzka
ROZDZIAŁ 1
Gdy wróciłem z przedpołudniowej kawy, czekała przed drzwiami biura.
Kobiety, które zwykle spotykałem w dość brudnym korytarzu na piętrze, były to
dziewczyny o dużych aspiracjach, rozpaczliwie uzależnione od mieszczącej się tuż
obok agencji angażującej modelki. Ta kobieta była inna.
Miała styl, który nie pasował do jej makijażu, była mniej więcej w moim
wieku. Gdy mężczyzna się starzeje, a wie, co jest dla niego dobre, podobają mu się
kobiety tracące już także młodość. Cały kłopot w tym, że większość z nich to
mężatki.
- Moje nazwisko Blackwell - powiedziała. - A pan jest chyba panem
Archerem.
Potwierdziłem to przypuszczenie.
- Mój mąż umówił się z panem mniej więcej za pół godziny. - Spojrzała na
zegarek, na którym iskrzyły się brylanty. - Ściśle za trzydzieści pięć minut. Czekam
już jakiś czas.
- Przykro mi, że nie przewidziałem, iż spotka mnie przyjemność poznania
pani. Umówiłem się dziś tylko z pułkownikiem Blackwellem.
- No, dobrze. Możemy tymczasem porozmawiać.
Nie czarowała mnie w dosłownym tego słowa znaczeniu. Miała po prostu
wdzięk. Otworzyłem drzwi zewnętrzne i wprowadziłem ją przez poczekalnię i pokój
z napisem „Wstęp wzbroniony” do mojego gabinetu, gdzie podsunąłem jej krzesło.
Siedziała na brzeżku tego krzesła, wyprostowana, z łokciem opartym na
czarnej skórzanej torebce. Wzrok jej przesunął się po ścianie, gdzie przybite były
fotografie twarzy, które widujemy w złych snach lub często w momencie
przebudzenia. Odniosłem wrażenie, że wywołały w niej niepokój. Może uświadomiły
jej wyraźnie, gdzie się znajduje, kim ja jestem i jak zarabiam na życie.
Pomyślałem, że podoba mi się jej twarz. Ciemne oczy były inteligentne i z
pewnością nieraz rozjaśniały się ciepłym blaskiem. W jej ustach było coś smutnego.
Była to twarz, która poznała cierpienie i chyba właśnie odnawiała tę znajomość.
 
Chcąc coś wybadać, powiedziałem:
- Porzućcie wszelką nadzieję ci, co tu wchodzicie. Zarumieniła się z lekka.
- Szybko odgaduje pan nastroje. Czy to metoda zawodowa?
- Stosowałem ją.
- Tak jak i Dante. - Zamilkła, głos jej zmienił ton i rytm. - Sądzę, że
przychodząc tutaj postawiłam się w trochę niezręcznej sytuacji. Niech pan nie
wyobraża sobie, że jestem skłócona z mężem. W zasadzie stosunki między nami są
dobre. Ale on zamierza zrobić rzecz okropną.
- Przez telefon nie powiedział dokładnie, o co mu chodzi. Czy myśli o
rozwodzie?
- Och, nie! W naszym małżeństwie nie ma kłopotów tego rodzaju. -
Zaprotestowała może nieco zbyt gwałtownie. - Jestem niespokojna o córkę mego
męża. Oboje się o nią niepokoimy.
- Pani pasierbicę?
- Tak, choć nie lubię tego słowa. Starałam się być czymś lepszym niż
przysłowiowa macocha. Ale zabrałam się do wychowywania Harriet trochę za późno.
W dzieciństwie została pozbawiona matki.
- Jej matka nie żyje?
- Paulina żyje. Rozwiodła się jednak z Markiem już - bardzo dawno, kiedy
Harriet miała jedenaście czy dwanaście lat. Rozwód może być dla małej dziewczynki
strasznym przeżyciem, zwłaszcza w wieku dojrzewania. Niewiele zdołałam zrobić,
żeby czuła się lepiej na świecie. Jest już ostatecznie dorosłą kobietą i oczywiście nie
darzy mnie zaufaniem.
- Dlaczego?
- Tak już jest, kiedy mężczyzna żeni się po raz drugi. Harriet była zawsze
zżyta z ojcem. Jakoś lepiej dogadywałam się z nią, zanim wyszłam za Marka. -
Poruszyła się niespokojnie i skierowała rozmowę ze swojej osoby na mnie. - Czy pan
ma dzieci?
- Nie.
- Czy był pan kiedy żonaty?
- Byłem, ale co to ma do rzeczy. Nie przyszła tu pani, żeby rozmawiać o
moim życiu osobistym. Nie dowiedziałem się, jaki jest cel tej wizyty, a mąż pani
zaraz przyjdzie.
Spojrzała na zegarek i wstała, chyba bezwiednie. Sprawiło to wewnętrzne
 
napięcie. Poczęstowałem ją papierosem, którego odmówiła, zapaliłem więc sam.
- Czy mylę się przypuszczając, że się go pani trochę boi?
- Myli się pan całkowicie - odparła stanowczo i jakby z pewnym trudem
ciągnęła dalej: - Boję się jedynie zawieść go. Mark musi mieć zaufanie do mnie. Nie
chcę robić nic poza jego plecami.
- Ale przyszła pani tutaj.
- Przyszłam. - Opadła znowu na krzesło.
- Dlatego wracamy do pytania: po co?
- Będę z panem szczera. Nie podoba mi się plan strategiczny Marka -
zabrzmiało to ironicznie - i powiedziałam mu to. Pracowałam trochę społecznie i
mam pewne pojęcie o tym, co to znaczy być młodą kobietą we współczesnym
świecie. Sądzę, że najlepiej nie sprzeciwiać się naturze. Pozwolić Harriet wyjść za
człowieka, którego kocha. Ale Mark zupełnie nie potrafi spojrzeć na to w taki sposób.
Gwałtownie opiera się temu małżeństwu i jest zdecydowany na kroki drastyczne.
- Ja właśnie jestem takim drastycznym krokiem.
- Jest pan jedną z wersji. Wspomniał też o pistoletach i szpicrutach.
Oczywiście nie biorę poważnie wszystkiego, co on mówi - dodała szybko.
- Biorę zawsze poważnie to, co się mówi o broni. Co pani chce, żebym zrobił?
Wzrok jej zatrzymał się znowu na fotografiach przypiętych do ściany.
Mordercy, defraudanci, bigamiści i oszuści patrzyli na nią śmiało. Położyła torebkę
na kolanach.
- Trudno mi prosić, żeby mu pan odmówił. Na nic by się to zresztą nie zdało.
Znalazłby innego detektywa i kazał mu śledzić Harriet i... jej przyjaciela. Ja po prostu
chciałam przygotować pana do tego, co pan usłyszy. Od Marka uzyska pan
jednostronne naświetlenie sprawy.
- Jak dotąd niewiele się od pani dowiedziałem.
- Postaram się poprawić - odrzekła z powściągliwym uśmieszkiem. - Jakieś
pięć tygodni temu Harriet wyjechała do Meksyku. Oznajmiła, że chce odwiedzić
matkę - Paulina mieszka nad jeziorem Chapala - i pomalować trochę. Ale w
rzeczywistości nie jest w dobrych stosunkach z matką, a jej talent malarski nigdy nie
wzbudzi entuzjazmu w świecie. Sądzę, że pojechała nad jezioro Chapala z intencją
znalezienia sobie mężczyzny. Jakiegokolwiek mężczyzny. Jeśli brzmi to cynicznie,
niech pan pozwoli mi dodać, że w jej sytuacji zrobiłabym to samo.
- W jakiej sytuacji?
 
- Mam na myśli drugie małżeństwo jej ojca. Nie ulega wątpliwości, że Harriet
nie jest zadowolona mieszkając z nami. Na szczęście dla niej i dla nas wszystkich ten
meksykański wypad okazał się udany. Znalazła przyjaciela i przywiozła go żywego.
- Czy ten żywy człowiek ma jakieś nazwisko?
- Nazywa się Burkę Damis. To młody malarz. Nie ma wielkiej pozycji
społecznej - mój mąż przecenia te rzeczy - ale jest dość przystojny. Nie ma pieniędzy,
co jest następnym zarzutem Marka w stosunku do niego, ale ma talent malarski, o
wiele większy niż Harriet, o czym ona wie. A zresztą ona będzią miała dość pieniędzy
dla nich obojga. Z jego talentem i męskością oraz z jej pieniędzmi i przywiązaniem
do niego posiadają moim zdaniem zadatki na małżeństwo.
- Ona będzie miała pieniądze?
- Bardzo duże i bardzo niedługo. Jedna z ciotek pozostawiła dla niej w
depozycie znaczną sumę. Harriet wejdzie w jej posiadanie, kiedy skończy
dwadzieścia pięć lat.
- A ile ma teraz?
- Dwadzieścia cztery. Jest dostatecznie dorosła, żeby wiedzieć, czego chce,
żyć własnym życiem i wydostać się spod władzy Marka... - Urwała, jakby uznała, że
poniosło ją wzburzenie.
- Władza to mocne słowo - wtrąciłem.
- Wymknęło mi się. Nie chcę oczerniać męża za jego plecami. We własnym
mniemaniu postępuje słusznie, ale jak inni mężczyźni jest zdolny do robienia
głupstw, gdy kieruje się tylko uczuciami. To nie pierwsza miłość Harriet, którą stara
się rozbić. Dotychczas zawsze mu się udawało. Jeśli i teraz tak będzie, może się to
skończyć tak, że dziewczynie będzie z nami bardzo źle. - Twarz jej wyrażała szczere
przejęcie.
- Jest pani przywiązana do Harriet.
- Zależy mi na nas wszystkich. To niedobre dla niej żyć w cieniu ojca. I ja nie
czuję się dobrze siedząc z założonymi rękami i przyglądając się temu - nie należę do
ludzi, którzy potrafią siedzieć i przyglądać się. A będzie jeszcze gorzej, o ile tak
potrwa dalej. Harriet jest bardzo wrażliwa, a Mark to silna indywidualność.
Jakby dla zilustrowania tych słów, w sąsiednim pokoju rozległ się donośny
męski głos. Rozpoznałem go, był to głos z telefonu, głos Blackwella. Przez
półprzezroczyste szklane drzwi spytał:
- Jesteś tam, Izabelo?
 
Drgnęła, jakby w nią piorun uderzył. Potem się skuliła.
- Czy jest jakieś inne wyjście? - szepnęła.
- Niestety, nie ma. Czy mam go spławić?
- Nie. To by spowodowało jedynie dalsze kłopoty. Mąż jej szarpał klamką,
jego bezkształtny cień poruszał się na szkle.
- Zastanowiło mnie, co tu robisz, kiedy zobaczyłem twój samochód na
parkingu, Izabelo...
Nie odpowiedziała mu. Podeszła do okna i wyjrzała przez łopoczącą firankę
na Bulwar Zachodzącego Słońca. Na jasnym prążkowanym tle materiału wydawała
się bardzo szczupła. Obudził się we mnie instynkt opiekuńczy. Uchyliłem drzwi i
wyśliznąłem się do poczekalni, zamykając je za sobą.
Było to moje pierwsze spotkanie z pułkownikiem Blackwellem. Jedynym
naszym kontaktem jak dotąd był telefon poprzedniego dnia. Po rozmowie z nim
sprawdziłem, że to oficer zawodowy, który wkrótce po zakończeniu wojny, nie
wyróżniwszy się niczym, przeszedł na emeryturę.
Był dość wysokim mężczyzną, który z wiekiem zatracił wojskowy wygląd.
Siwizna wydawała się przedwczesna przy ogorzałej od przebywania na świeżym
powietrzu twarzy. Postawę miał władczą, ale ciało jego zaczynało się kurczyć.
Marynarka z szetlandzkiej wełny zwisała na ramionach; kołnierzyk koszuli był
wyraźnie za szeroki dla chudej szyii.
Najbardziej rzucały się w oczy brwi nadające mu wygląd rzymskiego
imperatora. W przeciwieństwie do włosów - czarne, zrośnięte - tworzyły jedną linię,
obejmując czoło jak żelazna obręcz. Oczy pod nimi były zaskakująco nieśmiałe.
Krzykiem starał się pokryć zmieszanie.
- Chcę wiedzieć, co się dzieje! Czy jest tam moja żona?
Popatrzyłem na niego obojętnie.
- Pana żona? A czy my się znamy?
- Jestem pułkownik Blackwell. Rozmawialiśmy wczoraj przez telefon.
- Ach, tak. Ma pan jakiś dowód tożsamości?
- Nie potrzebuję dowodu. Ręczę za siebie.
.Sprawiał wrażenie, jakby owładnął nim jakiś wrzaskliwy demon, może
udręczony duch starszego sierżanta. Jego opalona twarz spurpurowiała, a potem
przybrała odcień lawendowy.
- Czy pan naprawdę jest pułkownikiem Blackwellem? - spytałem, gdy zsiniał
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin