Kolski Jan Jakub - kulka z chleba.rtf

(757 KB) Pobierz
Kulka z chleba

 

Kulka z chleba

Jan Jakub Kolski

 

WARSZAWA 1998

Ilustrowała

Mira Żelechower-Aleksiun

Ilustracje na obwolucie, okładce i wyklejkach Mira Żelechower-Aleksiun

Projekt okładki, obwoluty, wyklejki, karty przedtytułowej i tytułowej Maciej Sadowski

Zdjęcie na skrzydełku obwoluty Witold Chomiński

Redaktor Katarzyna Merta

Redaktor techniczny Joanna Krawczykiewicz

Korekta

Barbara Wiśniewska

Wiesława Wiszniewska

Warszawa 1998 © Copyright by Wydawnictwo Książkowe

„Twój STYL, Warszawa 1998

ISBN 83—7l63—093—X

Wydawnictwo Książkowe „Twój STYL

Warszawa 1998

wydanie pierwsze

Łamanie: „Enterek, Warszawa

Druk i oprawa: Zakład Poligraficzno—Wydawniczy POZKAL, Inowrocław

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Marquez wstał o piątej rano. Lubił pa­trzeć na mgłę. Po prostu. Zresztą o tej godzinie cykady nie brzmiały jeszcze tak sucho, a i oddychało się o piątej rano le­piej niż na przykład o dziesiątej. Więc oddychał raz za razem, cieszył oczy czym się dało i nie podejmował żadnych postanowień — ani na ten ani na na­stępne dni.

— No, chyba że się potknę o pióro i kawałek papieru. Wtedy napiszę coś. Byle co. Parę gównianych zdań. Najle­piej przed śniadaniem.

Ostatnie śniadania, co by nie jadł —wzdymały mu brzuch. Licho wie dlaczego?

— Starość... Po prostu starość — przyznał się po cichu. Czas wracać do Aracataki.

Nie pomagały nawet masaże Conchity To znaczy— pomagały, ale na co innego.

Znam masaż tybetański i kurewski. Piszę doktorat o panu — tak się przedsta­wiła kilka lat temu.

Starzec aż się uśmiechnął do wspo­mnień, do pierwszego razu, kiedy pod ręką Conchity ożył na nowo.

— Tylko ten doktorat po cholerę? Co innego masaże. Te powiększają wiedzę o świecie.

Tak myślał Marquez.

Tymczasem mgła podniosła się odro­binę. Nie na tyle jednak, by uwolnić cy­kady od wielkiego napięcia. Każdego dnia nieodwołalnie zmagały się cykady z odwiecznym pytaniem: czy słońce zdoła je osuszyć na tyle, by nie przykleiły się do samych siebie?

Stąd zresztą — zdaje się — —wziął się ten upojny dźwięk, podniecający kochan­ków bardziej niż proszek z gurany — ze strachu cykad.

— Tak mógł myśleć Marquez. Tak mo­gło być — powiedział do siebie Stanisław Muskat, pisarz.

Obudził się o dziesiątej rano, pięć go­dzin po Marquezie, i jako pierwsze wypowiedział te właśnie słowa. W chwilę po nich, podjął twarde postanowienie o napisaniu powieści.

— Tak, teraz napiszę powieść. Dość już tych zamachów na rzeczy małe. Upy­cham w nich ponad miarę — to to, to tamto. Nie mieści się wszystko, bo jak ma się zmieścić? Zresztą bałem się, a te­raz się nie boję. Nie. Gówno prawda. Boję się tak samo.

Cienka książczyna dawała więcej bez­pieczeństwa. Ktoś czytał ją na raz, nie od­kładał na chwilę spokojniejszą, jak się od­kłada kolubryny z dwudziestu arkuszy drukarskich. Nie wracał, nie zamyślał się...

Ale, co tam. Przyszła pora na większe pisanie. Dojrzało to coś, co dojrzewa. Na—ciążyło to coś tak bezbrzeżnym ciężarem, że jak nie zacznę pisać, to zacznę rzygać.

To coś. Czy się nazywa? Czy ma kształt, dłonie z palcami? Ma, jak każda śmiertelnie zaniechana miłość. Śmier­telnie, to znaczy tak, że jak się jej na coś nie przerobi, to się umrze. Po prostu.

Ten banał: umarł z miłości. Jak takie­go opisać na cmentarzu? Jakim kamie­niem przycisnąć, żeby nie obnosił po świecie tego pierdolonego pękniętego serca?

Napiszę tak: Na przykład Heniek.

Trafił do Prudnika do wojska. Nie miał tych różnych wujków pułkowników, ma­jorów, kochanków matek czy sióstr. Więc trafił do podłego wojska, tak jak i ja trafi­łem. Ja zresztą po roku ucieczek. On — od razu, za pierwszym razem.

Niech to będzie pierwsza historia o śmiertelnie zaniechanej miłości. Zaraz opowiem. Na razie wychodzę z mieszka­nia. Mam spakowaną walizkę, w niej zaś konieczne świętości: dziadkowy sztancownik z dębiny, do wyciskania kresek na krawędziach pasków (dziadek był ryma­rzem), wielki klucz od spichrza stojącego w Popielawskiej resztówce, i parę rzeczy, których nazw nie wolno wymieniać, bo nazywanie odejmuje im świętości.

Za chwilę wsiądę do auta i pojadę. Na jakiś czas zostawię Elkę i syna. Poradzą sobie. Ela jest zaradna, kiedy akurat nie ma mnie pod ręką. Ostatnio poradziła sobie z moim zakochaniem. Niby przy­stała na odejście, niby zrozumiała i wzię­ła część winy na siebie.

— Rozumiem — mówiła. — To piękne, że się zakochałeś. Naprawdę piękne.

Pociekły łzy Elczyne. Ja się łatwo daję nabierać na łzy. Już w pięciu łzach moż­na mnie utopić. Tak zrobiłaś, Eluś. Uto­piłaś mnie w swoich, a potem w moich łzach. Nawet nie zauważyłem, jak przydźwigałaś nowe kamienie, by mnie nimi przycisnąć. Więc zostałem jeszcze raz — niby z tobą i Włodziem, a tak naprawdę — znów tylko ze sobą.

Dotrzymuję tak sobie towarzystwa jak umiem, ale prawdę mówiąc, pierdo­lę już to.

A więc najpierw Heniek. Jak to opo­wiedzieć?

Dni przelatywały nam w wojsku, po wojskowemu. To znaczy idiotycznie. Rozrywaliśmy płuca na porannych bie­gach, żarliśmy gówno na śniadania, obiady i kolacje. Między tym — maszero­waliśmy, strzelaliśmy, śpiewaliśmy: „Słońce spięło złotą broszą Prudnickie­go nieba szmat... czołgaliśmy się, pili­śmy kawę z bromem, tęskniliśmy za matkami, panienkami i pierdoleniem.

W każdy czwartek, całą kompanią, czyli set­ką chłopa, maszerowaliśmy do miejskiej łaźni. Tam, w przedwojennym budynku, upychali­śmy się po kilku w kabinkach. Kabinki były ma­łe, wyłożone drobnymi kafelkami, przytulne, poniemieckie. W tych poniemieckich kabin­kach zmywaliśmy z siebie tygodniowy brud.

Potem przychodził czas na papierosa przed budynkiem i na popatrywanie do­okoła. To było najmilsze. Szczególnie mi­łe, od chwili kiedy zobaczyliśmy Luśkę.

Luśka nie była pięknością. Miała naj­wyżej metr pięćdziesiąt wzrostu, perkaty nosek, płowe warkocze sięgające do zie­mi, pionową bliznę na lewej brwi, puco­łowatą buzię, niewielkie cycki i trochę krzywe nogi.

Do tego oczy.

Te były specjalne. Zapisane jak dziewczyński pamiętnik. Drobniutko. Czytało się w nich od razu jakąś chorobę szuka­nia. Oczy Luśki nie wyostrzały się na ni­czym ani na nikim. One szukały, szukały i szukały. Bez ustanku. Były niebieskawe, do tego duże i załzawione.

Trochę już słyszeliśmy o Luśce. O jej nocnych pobywaniach w koszarach i re­putacji najusłużniejszej kurwy w tej czę­ści świata.

Opowieści były bajeczne. Podobno miała kurewską normę, którą wyrabiała nawet w najbardziej niesprzyjających warunkach. Dwudziestu żołnierzy na dziesięć godzin nocy. Czasem nawet do­kładała do tego czterech, czy pięciu, kie­dy usmarkani z płaczu, błagali o jaki bądź numerek. Brała wtedy po dwóch naraz. Mówiło się też o „ruskiej gwieź­dzie, figurze, którą układała Luśka z pięciu wojaków na niej, pod nią i doo­koła niej. To był popisowy kurewski nu­mer. Jakiś kapral miał nawet takie zdję­cie, ale poszedł z nim do cywila.

Tego dnia pod łaźnią Luśka jak zwykle szukała czegoś tym swoim niebieskawym szukaniem, aż doszukała się Heńka. Po­znać to można było po tym, że w jednej chwili jej wzrok uspokoił się, a miejsce niedawnej choroby od razu zaczęła zaj­mować druga. Tą była miłość.

Powiesili się na jednej gałęzi, w nie­długo po poznaniu. Niczego tam nie było po drodze od poznania do umierania. Żadnego widocznego nasiąkania miło­ścią, żadnych znaczniejszych uniesień. Heniek wrócił z łaźni do koszar, jak wra­cał w każdy czwartek. Potem cały tydzień przewojował na tych gównianych poligo­nach. Jedyną odmianą były kwadranse patrzenia w oczy Luśki. Kupował je od wartowników za papierosy. Jedna paczka —jeden kwadrans. Nawet palców nie mo­gli połączyć w te miłosne minuty. Mur był z pełnej cegły, poniemiecki i tylko tu czy tam miał jakąś znaczniejszą dziurkę. Star­czało tego na patrzenie w oczy, szeptanie zaklęć. Na wielką miłość.

Wreszcie przyszedł czwartek, a z nim wymarsz do łaźni.

Darmo Heniek czekał. Luśka nie przyszła.

Prawda odkryła się następnego dnia.

Stare wojsko wzięło sobie Luśkę do pierdolenia. Dość mieli jej nowego oby­czaju, przy którym nie rozkładała nóg. Zapakowali kurwę do ciężarówki i po­wieźli za miasto. Dwudziestu sześciu chłopców. Zapłacili papierosami. Z całe­go serca.

Ledwo stała mikruska, kiedy przyszła pod mur, żeby popatrzeć w Heńkowe oczy. Przerzuciła przez wysokość dwa­dzieścia sześć paczek papierosów. Tyle kwadransów chciała patrzeć. Ale nie ustała. Zemdlała z wyczerpania.

Tej nocy Heniek uciekł z wojska. Tej nocy Luśka zniknęła z miasta. Ich los poznano dopiero następnej wiosny, kiedy sierpówki zebrały się do układa­nia gniazd.

Za Prudnikiem nad rzeką stały lipy. Mo­carne jedna w drugą. Tam sobie znaleźli miejsce. Wysoko, wysokuśko. Przez naj­wyższą gałąź przerzucili wojskowy pas Heńka. Na jego końcach powyplatali pę­tle z Luśczynych obciętych warkoczy, po­wkładali w nie głowy i wolno, wolniusieńko — spuścili się z gałęzi. Celowali chyba, tak żeby broń Boże nie stracić się ze wzro­ku ani na chwilę. Nie zmarnować już nig­dy żadnej sekundy patrzenia. I udało się.

Tlała odzież, przypalało słońce, siekał deszcz, przelatywał ptak, przysiadał na pierwszej głowie z brzegu, srał pod sie­bie, odlatywał, ubywało mięsa w ciałach, wysychały kiszki, leciały w dół trupie robaki, sypał śnieg, wieszały się sople na kościach spojonych suchymi ścięgnami. Aż zostały na drzewie dwa śmieszne szkielety przyobleczone w resztki ubra­nia. W klatkach żeber tłukły się porusza­ne wiatrem dwa ztrupieszałe serca.

Bóg jeden wie, jak długo mogli tak na siebie patrzeć. Wiadomo, że wojsko da­je na pasy najlepsze skóry, a i warkocze Luśki były dobrego gatunku. Sto, może dwieście lat?

Patrzenie skończyło się po roku, bo jakaś pierdolona sierpówka wybrała so­bie lipę wisielców. Akurat tę, a nie inną. Wymościła sobie gniazdo w Luśczynej piersi i zabrała się do znoszenia jaj. Kie­dy na świat przyszły młode i zaczęły po­żerać znoszone im robaki, Luśka lekko przeważyła. Któregoś ranka, pociągnęła za sobą Heńka. Trupy spadły na polną drogę. Kości pomieszały się na zawsze.

No to opowiedziałem historię o Heńku i Luśce. Ta historia ma dalszy ciąg. Bardzo dalszy.

Luśka... Czy mi kogoś nie przypomnia­ła, tam pod łaźnią? A ja? Czy nie wydałem się jej do kogoś podobny? Kto to wie?

Prawda pomieszała się z gównem, tak jak kości Luśki z kośćmi Heńka. Już i tak za dużo o tym powiedziałem. Teraz przesta­ję mówić, bo dojeżdżam na miejsce.

Akurat wypatruję kogoś na horyzoncie. Horyzont zawsze niesie dobrą nadzieję. Rzeczy są małe i nie wiadomo w co się po­większą. Jeżeli jesteś dobrym człowiekiem, wierzysz, że powiększą się w radość, dla tych których kochasz. Jeśli jesteś tylko dup­kiem, nie wierzysz w horyzont w ogóle.

Właśnie po wiotkiej kresce idzie jakiś człowiek. Ciężeje nad nim niebo. Czło­wiek jest daleko, bo tak musi akurat być. Idzie ze spuszczoną głową, staje, pochy­la się i prostuje na nowo. Pewnie pod­niósł garść ziemi i teraz sprawdza, czy wystarczająco tłusta, by latem udźwi­gnąć pszenicę.

Patrzę na niego i gadam przed siebie.

To powiedziawszy, Stanisław zamilkł. Postanowił, że wypowiedziane słowa były ostatnimi, choć od razu wiedział, że nie dotrzyma postanowienia. Że złamie je przy kapliczce.

— Za dużo mówię... — powiedział du­żo wcześniej.

Kapliczka stała na miejscu. Pośród pól, bokiem do drogi — stała jak należy. Kaplicz­ka urągowisko, kapliczka wyrzut sumie­nia, kapliczka ratunek wszechmogący.

Stanisław westchnął z ulgą.

— Chwała Bogu. Chwała Bogu, że sioisz, dobra, mądra, nieprzemijająca. Chwała Bogu. Będę miał od czego za­czynać... Właśnie od ciebie zacznę — poprawił się po chwili.

Stał na kamienistej drodze schodzą­cej do kawałka świata zwanego Glinnikiem. Była brudna wiosna. Z pola na po­le przelewała się woda. Nie poznawała się na drodze, nie brała jej serio. Waliła strumieniem jak się patrzy.

Taka wiosenna woda płynie szczegól­nie. Kto ma serce ze wsi, nasiąka nią na za­wsze. Stanisław miał serce. Stał po kostki w wiosennej polnej wodzie i znów płakał.

— Zacznę od kapliczki — upewniał się przez łzy — a kiedy już się nią nacieszę, wtedy pomyślę o tobie.

Nie pociągnął dalej słów. Uznał, że ty­le ich wystarczy. Że jak na cztery godziny ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin