Rodziewiczówna Maria - Hrywda.pdf

(622 KB) Pobierz
Maria Rodziewiczówna
Hrywda
Wydawnictwo Polskie Lwów-Poznań
Równina śniegiem jednolicie spojona, niby karta biała. Z czterech stron ciemną ramą bory ją
objęły. Zza borów wschodziło słońce, za bory zapadało, a na karcie tej białej z bardzo wysoka --
z nieba -- widać było wypisaną nazwę i historię równiny.
Charaktery pisma różne były. W środku, niby runami odwiecznymi z kroniki
przedhistorycznej, kreśliły się dwa wiersze, długie, gęsto zbite, ze starości koślawe -- dwa
szeregi chat dymnych i niskich, rozdzielonych ulicą.
Nie było jeszcze historii i prawa, wiary i nauki, a one dwa wiersze już stały wypisane i coraz
trudniej ludziom nowym treść ich wyczytać.
A potem przyszła władza i rzuciła opodal swą pieczęć: dwór z cegły i kamienia, a na tej -- z
bardzo wysoka, z nieba -- czytać było można łacińskim duchem i głoskami: „Domini sum!”
A potem przyszła religia i na równinie wśród borów postawiła swój dom, naznaczyła go
krzyżem, a z bardzo wysoka -- z nieba -- dom ten i krzyż miały kształty zgłoski
starosłowiańskiej.
A potem przyszło prawo i młodą, świeżą pieczęć położyło na równinie, dla każdego czytelną
i zrozumiałą.
Dom sądu i prawa nowy był, biały, dla każdego otwarty, miał opodal jako zakończenie
szkołę, jako wstęp domostwo wielkie i obdarte, z podjazdem na słupach.
Z bardzo wysoka -- z nieba -- te trzy plamy, niby zgłosek trzy, kreśliły wyraz wielki, ale
tajemniczy. A historia tymczasem pisała i pisała, zbierała dokumenty dziejów równiny i księga
jej czerniała wśród bieli i płaszczyzny pól -- ostatni już z owych znaków: sosnami i jodłowcem
okryte wzgórze piaszczyste, gdzie pokolenia po pokoleniach się kładły, synowie na łonach
ojców, dzieci u boku matek, i dokumenty swych dziejów i życia, jako niepiśmienni znaczyli
krzyżykiem, który opadał i nikł -- jak pamięć po nich!…
Tak tedy te dwa wiersze runów i te sześć plam, które z bardzo wysoka -- z nieba -- miały
wyraźne kształty, zapełniły równinę. Bory oddzielały ją od reszty świata, a nad nią wisiało
niebo, zwykle siwe, krótko błękitne, i wisiała cisza, spokój, smutek.
Kto by okolicę tę mijał, ten mógł się jej nazwy dowiedzieć z drogowskazu, co sterczał na
rozstaju wśród wsi.
Stało tam: „Sioło Hrywda”. A w cztery strony rozchodziły się drogi: na północ do Zaprudy --
na wschód do Błotnian -- na południe do Kończyć -- na zachód do Zamoroczenia. Gdzieś u
kresów tych dróg były miasta, żelazne koleje, cywilizacja, wiedza, ale z Hrywdy było tam
bardzo daleko!…
Styczeń
Nie było jeszcze dnia, ale już noc dobiegała końca, noc styczniowa, mroźna, dzika, tak
ponura, że patrząc na niebo i ziemię, zdawało się to niemożliwym, że przecie kiedyś będzie
wiosna.
Nigdzie ruchu, nigdzie drżenia, nigdzie życia. Wieś zdawała się zamarzła i skostniałą na
śmierć. Przez zamurowane mrozem okienka nie świecił nigdzie płomień ognia, psy nawet nie
odzywały się, ani bydło nie ruszało w chlewach. W tej ciszy i martwocie skrzyp pierwszych
drzwi rozległ się donośnie.
Jęczały bo okropnie te drzwi na drewnianych zawiasach i z drewnianym skoblem, tak niskie,
a z tak wysokim progiem, że wychodzący wypełzł zza nich, jak z nory, wpół zgięty, na
podwórze.
Chata była jak wszystkie: stara, bez komina, bocznąścianą zwrócona ku ulicy, frontem do
podwórza.
Od ulicy miała płot i ogródek, gdzie sterczała grusza wpółdzika i bezlistna, słomianym
powrósłem, gwoli rodzajności, opasana; od frontu miała też ogródek wąziutki, graniczący z
sąsiednią zagrodą; w głębi podwórza stodółkę i chlewy.
Chata była tak do innych podobna, że trzeba było w niej się urodzić, by nie zbłądzić, nie
trafić do wrót sąsiada; trzeba było ją własnymi rękami postawić, by ją wśród stu rozpoznać.
Skrzypnęły tedy drzwi i na podwórze wyszedł chłop. Wysoki był, barczysty, ale oprócz
mięśni i skóry nic nie miał na grubych kościach, a na ciele jego od pracy pełno było guzów i
wypukłości. Wyszedł, jak wstał z ławy i ze snu: w koszuli grubej i przedymionej, rozpiętej na
piersi, którą zdobił krzyżyk mosiężny -- w parcianych spodniach i bosy.
Mróz, który zabijał całą naturę, oślizgiwał się po nim, jak po bryle kruszcu.
Bosy, z obnażoną piersią i odkrytą głową, nie czuł zimna. Odwrócił oczy w stronę, skąd
słońce miało przyjść, i chwilę cucił się ze snu krótkiego, a ciężkiego.
Młody był -- złotawy blondyn. Złotawe były włosy nadzwyczaj bujne i długie, rzadko, a
może nigdy nie czesane -- złotawy, mizerny zarost na policzkach, złotawe oczy, zawsze, z
nawyknienia do słońca -- zmrużone.
Twarz była ciemnej barwy, o wydatnych szczękach i policzkowych kościach, z trochę
bezmyślnym, trochę dobrotliwym wyrazem. Czoło niskie mało miewało myśli, oczy żadnego
blasku, usta rzadko znały uśmiechy i słowa.
Na skrzyp drzwi, gdzieś z głębi podwórka, zjawił się stróż nocny: pstrokaty, szpetny kundel,
i trącił chłopa w rękę, dając wiedzieć, że, jeśli drzemał, to bardzo lekko, i że gotów do wszelkich
usług.
Chłopa rozbudziło to do reszty. Obejrzał się i psa machinalnie pogładził.
-- Idź, nagrzej się, Łyska! -- mruknął, wpuszczając go do chaty, a sam drzwi zawarł i poszedł
na gumno.
Otworzył jeden chlew: klacz gniada, grubo--płaska, i źrebak dwulatek powitały go rżeniem,
w głębi, zabeczały owce. Otworzył drugi chlew: woły podniosły się powoli i, pyski ku niemu
zwracając, wyglądały jadła; obok krowa i byczki niedorostki wyciągały szyje i szorstkie języki,
wołając jeść.
Obejrzał każdą sztukę i wiśniowego „podręcznego” po lśniącej sierści pogładził; ale gdy
faworyt za nim na podwórze się napierał, pięścią go w brzuch uderzył i odpędził:
-- Bodaj cię wilki popruły! -- burknął, zamykając wrota.
Od obór poszedł ku stodole. Znowu zajęczały wierzeje. Stodółka prawie pusta była. Cep stał
o ścianę oparty, na toku wczorajszy omłot leżał; w kącie pierwotny warsztat do sieczki; gdzieś
w głębi beczki z nasieniem wiosennym i reszta chleba.
Chłop się obejrzał i zamyślił markotnie.
Wtem od chaty głos się podniósł, kaszlący i zgryźliwy.
-- Kalenik, a nu, Kalenik!
-- Aha! -- odparł chłop, wracając na podwórze.
-- Chodź do chaty, a żywo!
Poszedł, ale nie żywo, rozglądając się na prawo i lewo. Już z kominów szły dymy, już
błyskały okienka, już skrzypiały żurawie studzienne, i już tam, skąd słońce przyjść miało,
czyniła się jasność.
Zbudziła się wieś -- zbudziło się słońce.
Kalenik wszedł do chaty, do sieni raczej, zajmującej środek budynku.
Sień nie miała podłogi i pułapu, panował w niej zaduch kwaszonej kapusty i buraków, stały
żarna, leżały pod ścianą kartofle, wisiały po ścianach pęki suszonych liści pod chleb, obręcze,
szmaty najgorsze; w kącie zrobiono zagrodę dla owiec kotnych.
Kalenik otworzył drzwi na lewo i znalazł się w izbie. Tam powietrze było jeszcze cięższe,
przesiąkłe dymem, kwasem dzieży, tytoniem domorosłym i oddechami kilkorga ludzi. Tu spali
wszyscy: gospodarze chatni, Kalenik, i troje dzieci; tu mieściły się też kury, czworo małych
prosiąt i miliony robactwa.
Już wszyscy byli na nogach. Gospodyni, kobieta niestara, krzykliwa i brudna, stała przy
piecu i nastawiała garnek z wodą na zacierkę; dzieci rozczochrane i senne wyglądały bezmyślnie
śniadania; gospodarz, chłop jeszcze w sile wieku, ale wątły i blady, mył się, to jest nabierał do
ust wody, wylewał ją stamtąd na ręce, którymi wodził następnie po twarzy, mrucząc przy tym
pacierze.
Prosiaki wrzaskliwie dopominały się posiłku; kury spod pieca rozchodziły się po izbie,
gdacząc, a robactwo ze wszech szczelin i kątów biegło na ogień, zazierało do statków z
resztkami wczorajszej wieczerzy.
-- Mróz gwoździ, jak na Mikołę! -- rzekł Kalenik. -- Siana ani kłapcia. Trzeba w ostrowy
dzisiaj jechać. Wyjmijcie, diad'ku, (stryju) pieniądze! Pośniadam, taj ruszę. Jedzie Syluków
Kalistrat, jedzie od Żurawia Iwan: razem szmat drogi zrobimy.
-- Po drwa trzeba jechać! -- wrzasnęła gospodyni. -- Obiadu wam nie zgotuję.
-- Trzeba wziąć w lesie pańskim! -- zdecydował stary, ocierając twarz i ręce połą świty i
siadając na ławie. -- Ty lżejszy, Kalenik, skoczysz wołami do lasu i schwycisz furę gałęzi; ja
cięższy, pojadę z pieniędzmi po siano. Ciebie Żydy oszmanią (oszukają).
Parobek podczas tej rozmowy ubierał się. Z ławy, gdzie spał, wziął świtę, jedyne swe
posłanie, i począł oplątywać nogi szmatami. Potem wsunął na nie lipowe łapcie i misternie
zasznurował. Na zakończenie stroju opasał się czerwoną krajką, wsunął za koszulę woreczek z
tytoniem, fajkę, i był gotów.
Na dyspozycję stryja obejrzał się.
-- Dacie pieniędzy na drwa? -- spytał. -- Fura dwa złote.
-- Nie dam. Albo ja taki głupi!
-- To ja bez pieniędzy nie pojadę. Boh me! (Dalibóg). Truś ja do kradzieży. Raz spróbował --
złapali; zaklął się drugi raz nie robić. Boję się, nie chcę!
-- Durny ty! Albo to las sieją, orzą, rżną? Albo to pan sadził? Wyrosło darmo!
Ale Kalenik głową potrząsnął.
-- Boh me, nie pojadę! -- powtórzył uparcie. -- Wy, diad'ku, do tego sprytny, ja nie. Mnie,
ani chybi, strażnik złapie.
Stary przyjął to jako pochlebstwo. Oczy i usta przybrały wyraz pogodnego szyderstwa i
triumfu. Ruda głowa, twarz o wstrętnych rysach miała pozór złośliwej małpy.
-- Oj, sprytny ja, sprytny! Ale też nie senny i nie hultaj. Za młodu tom nigdy nocy nie
dospał. Były też u mnie woły gładkie, kobyła jak harbuz pękata, drwa suche, a nasiona
zagraniczne. A byle lato, ojoj, u mnie bywało korcy kilka gruszek i jabłek w komorze. Pan
przez to nie zginął. Czart pana nigdy nie bierze!
Chłopak wyrostek, blady, z zuchwalstwem i wczesną swawolą w oczach, zbliżył się do stołu
i słuchał, ukazując w uśmiechu zawistnym rzadkie, ostre zęby. Był to syn gospodarza,
„szkolnik” Kiryk.
Dwoje
młodszych
dzieci,
dziewczynka
dziesięcioletnia
i
młodszy
nieco
chłopiec,
wytrzeszczały także oczy na ojca, oczy już dorosłych i złych ludzi.
Baba śmiała się, wylewając śniadanie w misę.
-- Oj, były to czasy, były! -- mruczała.
-- I nigdy was, diad'ku, nie złapali? -- zawistnie spytał Kalenik.
-- Nie. Pan mnie do dziś dnia szanuje. Parobek głową pokręcił.
-- Ja truś! -- rzekł.
Szkolnik pogardliwie nań spojrzał i zaśpiewał:
Szedł ja, Hryc
Z wieczornic,
Ciemnej jednej nocy
Siedzi gęś ponad rowem,
Wytrzeszczyła oczy.
A ja do niej: „Hyla, hyla”
Jeszcze lepiej siadła.
Żeby nie kij, nie łomaka (gałąź),
Byłaby mnie zjadła.
Z dowcipu Kiryka zaśmiali się wszyscy. Był przecie uczonym rodziny i chlubą.
Kalenik ramionami ruszył.
-- Ty, wrona! -- burknął niewyraźnie.
Zacierka dymiła na stole. Zasiedli wszyscy do jadła, spożywając je powoli i zagryzając
chlebem, który białym ręcznikiem przykryty, leżał zawsze na rogu stołu.
Gospodyni założyła ręce i poczęła biadać.
-- Dolo moja! Co roboty! Nie przędziona połowa lnu, a wełna cała leży. Gdzie ja rady dam
na was pięcioro: obszyć, oprać, nakarmić?
-- Ja gadał, że tak będzie, jakeście się uparli Hannę na jesieni
wypędzić -- rzekł Kalenik.
-- Już twoja Hanna! Chłopcom z niej korzyść była, a nie mnie. Łajdaczka i hultajka!
-- Taką gębę zimować -- grzech -- dodał gospodarz.
-- Ożenić by Kalenika -- zaproponowała baba. Chłop się oburzył.
-- Zachciało się tobie, wiedźmo, wesele sprawiać? A wieprzak jest? A pszenica na korowaj
jest? A pieniądze na wódkę są? Skręciła się!
Kalenik swego zdania nie objawił. Skończył jeść, wstał, na koszulę włożył kożuch, potem
dwie świty, podrapał się i fajkę zapalił.
-- Czas mnie jechać. Dajcie, diad'ku, pieniądze na siano! Stary, stękając, marudząc, poszedł
do komory i dość długo nie wracał.
Szkolnik tymczasem ruszył do szkółki, dzieci dojadały resztki śniadania, gospodyni
rozczyniała chleb w dzieży, wyrzekając na swą dolę.
Kalenik ogromny kawał chleba włożył sobie do torby, za pas zatknął siekierę i krzątał się po
sieni, zbierając sznury, widły i grabie.
Słychać było, że rozmawiał z towarzyszami, którzy wstąpili wywiedzieć się, czy razem
ruszą.
Nareszcie stary przyniósł pieniądze.
Zaczęli je liczyć, powoli, mozolnie, rozkładając kupkami na stole. Były tam stare papierki,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin