Sewell_Kitty_-_Lodowa_pulapka.rtf

(897 KB) Pobierz

 

Kitty Sewell

 

Lodowa pułapka

 

 

 

 

 


PROLOG

 

Wybrzeże Zatoki Coronation,

Morze Arktyczne, marzec 2006

 

Nie wziął skutera śnieżnego, jak doradzali starsi. Podobnie jak innych chłopców, ekscytował go ryk hałaśliwego silnika, ale ostatnio coraz bardziej doceniał wewnętrzny głos własnych myśli. Lubił huk nacierających na siebie tafli kry na morzu, porywy wiatru, szelest mukluks w trakcie wędrówki po śniegu. W miarę robienia postępów, wymagających olbrzymiego wysiłku, czuł się coraz pewniej, coraz bardziej panował nad sobą.

Załadował do plecaka parę niezbędnych rzeczy, wystarczających na jednodniową wyprawę, przypiął długą linkę do obroży psa. Husky należał kiedyś do jego sąsiada, ale z czasem, dzięki odrobinie sprytu, chłopiec sprawił, że teraz on był jego panem. Była to potężna suka, futrzana diablica – agresywna w razie prowokacji i nadzwyczaj lojalna wobec właściciela, ale nielubiąca się łasić.

Przewiesił strzelbę przez ramię i do zewnętrznej kieszeni kurtki wsunął rakietę świetlną. Nie spodziewał się, że użyje jej do obrony, bo był pewien, że husky odpędzi wszelkie niepożądane towarzystwo. Sprawdził swój osprzęt, jak mu to wielokrotnie nakazywano, i ruszył w drogę z osady nad brzeg morza.

Najpierw musiał przedrzeć się przez nabrzeże. Zatrzymał się na chwilę, żeby ocenić dystans, który trzeba będzie pokonać. Gigantyczne ściany lodu były zmiażdżone przez morze. Potężne odłamy ześlizgnęły się na siebie albo złożyły w harmonijkę, niczym kartka papieru. Niektóre lśniące wierzchołki sięgały nieba, inne spadły i rozbiły się na kawałki. Tak sobie wyobrażał pradawny las. Był silnym chłopcem, wysokim i mocno zbudowanym na swój wiek, jednakże gdy wspinał się po ostrym lodzie, wykrzykując słowa zachęty do psa, a niekiedy mrucząc coś niecierpliwie w języku swojego ludu – jego głos zdradzał niedorosłość. Mimo to ciągnęło go na te dzikie, bezkresne przestrzenie. Chciał zostać mężczyzną.

Dysząc z wysiłku, chłopiec i pies dotarli na płaski lód. Mając na sobie gogle chroniące przed blaskiem, samotny podróżnik przeczesał wzrokiem horyzont. Wielka płaszczyzna była widoczna jak na dłoni, ale skrywała zasadzki, których należało się strzec. Rzucając krótką komendę psu, chłopiec ruszył przed siebie. Po godzinie skręcił na zachód, posuwając się równolegle do odległego teraz brzegu. Idąc szybkim marszem, żeby nie za bardzo przemarznąć, rozglądał się wokół i wypatrywał tropów. Wiedział, że ma małe szanse napotkania lisa. Lisy rzadko wędrują bez celu na takim odludziu. Te sprytne zwierzęta kryją się na ogół za niedźwiedziami polarnymi, by żywić się resztkami upolowanych przez nie fok i szybko się ulatniać w przypadku jakiegoś zagrożenia. Na cienkiej warstwie śniegu widać było nakładające się na siebie odciski łap niedźwiedzia i lisa – pierwsze z nich duże i ciężkie, a drugie – małe i lekkie. Większość śladów pochodziła jednak sprzed paru dni, jeśli nie tygodni. Pełen wdzięku lis jest o wiele ładniejszy żywy niż martwy, a ciemna krew na jego śnieżnobiałym futrze zawsze wywoływała u chłopca zawroty głowy. Toteż powiedział sobie, że celem tej wyprawy nie będzie upolowanie czegoś, ale ćwiczenie w samotności i niezależności.

Zdawał sobie jednak sprawę, że zahartowanie wymaga sporo praktyki. Mężczyźni, by przeżyć, muszą polować. Muszą zabijać.

Marsz w milczeniu sprawił, że stracił poczucie czasu. Dwukrotnie się zatrzymał, siadł w kucki i napił się gorącej, słodkiej herbaty z manierki, podzielił się z psem paroma paskami suszonego mięsa. Pozostawanie bez ruchu zbudziło w nim niepokój. Panował straszny mróz, najlepiej więc było iść. Gdy słońce zniżało się na niebie, ruszył na północ, a następnie na wschód, kierując się do domu. Pies zachowywał się spokojnie, sprawiał wrażenie znudzonego i szedł niekiedy z przymkniętymi oczami. Mimo ochronnych gogli chłopiec też zaczął odczuwać ból oczu. Jemu i psu towarzyszyły tylko własne cienie.

Jednakże coś w końcu dojrzał. Serce zaczęło mu walić w piersi na widok świeżych śladów, ciągnących się na skos od jego ścieżki. To niedźwiedź, który przechodził tędy pół godziny, może nawet kilkanaście minut temu. Ślady były doprawdy wielkie, więc chłopiec z lękiem przeczesał wzrokiem horyzont. Trop znikał w gęstniejącej szarości. Chłopiec poczuł w krzyżu lekkie drżenie. Miejscowy lud miał przyrodzony szacunek do niedźwiedzi polarnych. Jak powiadała starszyzna: „Lis wiedzie myśliwego do Nanuka, bez względu na to, czy jest to pomyślne spotkanie, czy też nie”. Chłopiec uśmiechnął się na wspomnienie tego głupawego powiedzenia, ale poczuł się nieswojo. Pożałował, że nie usłuchał mądrej rady i wybrał się na zamarznięte morze pieszo, a nie skuterem śnieżnym. Spojrzał w kierunku brzegu, zastanawiając się nad dzielącym go dystansem. Osadę widać było jak na dłoni. Dym z kominów unosił się w górę niczym ostro zarysowane kolumny. Pół godziny szybkiego marszu, może trochę dłużej. Nie był jednak pewien swojej oceny.

Pies otrząsnął się ze stuporu i podążył za świeżym tropem, ciągnąc za sobą pana, który przywiązał sobie linkę do paska. Chłopiec gwałtownie szarpnął smycz i krzyknął na psa, ale ten nie zważał na jego rozkazy, nigdy nie był zbyt posłuszny. Rozzłoszczony, przyłożył mu po zadzie. Pies niechętnie zwolnił. Z jego gardła zaczął się wydobywać groźny warkot, a sierść na grzbiecie się zjeżyła. Mogła to być reakcja na przerębel dla fok, ale to raczej wątpliwe. Chłopiec domyślał się, że pies wyczuł zapach niedźwiedzia i że zgodnie ze swoją wilczą naturą będzie chciał go zaatakować.

Choć nadal było całkiem jasno, postanowił niezwłocznie ruszyć w kierunku wioski i po krótkich zmaganiach z psem podążył tam najkrótszą drogą. Jednakże wiatr niósł wprost na nich zapach niedźwiedzia i pies, węsząc zawzięcie, nie miał ochoty stracić nadarzającej się okazji. Stale się odwracał, warczał, chwytał w nozdrza charakterystyczną woń, podczas gdy chłopiec ciągnął go w stronę brzegu. Ta szarpanina między nimi trwała przez jakiś czas, aż pies zakręcił się w miejscu i ruszył biegiem w przeciwnym kierunku, omal nie zwalając z nóg swego pana.

Tam, w oddali, znajdował się niedźwiedź. Musiał zauważyć lub wyniuchać ich obecność, więc zawrócił ze swojej drogi. Teraz się zbliżał. Trójkąt złożony z trzech czarnych punktów – oczu i nosa niedźwiedzia – stawał się coraz bardziej wyraźny w szarej poświacie. Te trzy punkty utkwione były w chłopcu i jego psie, niewątpliwie wyczekiwanym pożywieniu. Chłopiec stał jak sparaliżowany. Opuściła go cała energia, kolana się pod nim ugięły. Z trudem powstrzymał się, by nie zlać się w spodnie.

Z każdą sekundą niedźwiedź stawał się coraz większy i bardziej widoczny. Podchodził do nich jakimś dziwacznym, jakby ociężałym krokiem. Jego ruchy były celowe, ale niejednoznacznie agresywne. Nie były też ostrożne ani rozważne. Po prostu szedł tu wiedziony instynktem. Zwierzę było wyjątkowo wielkie, ale bardzo przez zimę wychudzone, o czym świadczyły zwisające fałdy żółtego futra.

Chłopiec oprzytomniał, słysząc rozlegający się w ciszy dźwięk: mlaskanie i dyszenie wygłodniałej bestii. Rękami odzianymi w grube rękawice sięgnął do kieszeni, usiłując wyciągnąć stamtąd racę. Drżącymi dłońmi ją załadował, jednocześnie krzycząc na psa, żeby przestał ciągnąć i skakać. Spuściłby go ze smyczy, ale liczył, że szczekanie i warczenie odstraszy niedźwiedzia.

Wystrzelił rakietę całkiem zręcznie. Spadła, jarząc się i sycząc, tuż przy łapach zwierzęcia. Niedźwiedź zatrzymał się na chwilę, obwąchał ją podejrzliwie, a następnie uniósł pysk, kołysząc głową na boki. Doszedłszy do wniosku, że rakieta świetlna nie jest zbyt groźna, znowu ruszył, tym razem szybciej i ze zdecydowanie większą energią.

Chłopiec w szybkim tempie wystrzelił z pół tuzina kolejnych rakiet, jednakże niedźwiedź całkowicie je zlekceważył i szarżował bez chwili wahania. Chłopiec trzymał strzelbę gotową do strzału. Strzelenie do zwierzęcia było ostatecznością. Ranny niedźwiedź wpadłby w szał, a jego ruchy stałyby się jeszcze bardziej nieprzewidywalne.

Trzymając ciężką broń, chłopiec poczuł, że dłonie mu się trzęsą i że zachowuje się jak niezdara. Nie mógł sobie pozwolić na ściągnięcie rękawic, bo natychmiast odmroziłby sobie palce i wtedy nic by nie zdziałał. Już teraz, przestraszonego i drżącego, ogarniało go coraz dotkliwsze zimno. Nie mógł dłużej stać bez ruchu. Niedźwiedź czyhał w odległości jakichś trzydziestu kroków. W tej sytuacji najlepiej było spuścić psa z uwięzi. Z rosnącą paniką odwiązał linkę, a husky natychmiast skoczył ku bestii. Niedźwiedź przystanął, zdezorientowany. Z otwartym pyskiem śledził, jak wściekła futrzana kula biegnie wprost na niego, następnie okrąża go i wbija mu kły w tylną łapę. Niedźwiedź zaczął się wykręcać do tyłu, żeby dopaść psa, ale ten całą mocą szczęk uwiesił się jego łapy Chłopiec, patrząc na tę scenę, drżał gwałtownie na całym ciele. Ostrzegano go, aby nigdy nie zdradził przed niedźwiedziem swego lęku, jednakże rzeczywistość okazała się inna od opowieści starszych, często przekazywanych z myślą o wywołaniu wrażenia na słuchaczach. Ten ogromny i rozszalały zwierz budził przerażenie; nikt nie mógłby temu zaprzeczyć. Chłopiec ze zdumieniem zauważył, że jego psi wspólnik nie odczuwa lęku. Choć mały w porównaniu ze swym przeciwnikiem, rzucił się do walki z furią odziedziczoną po przodkach.

Nie wiedząc, co robić, chłopiec wycelował broń w bestię. Pies nie odpuszczał, ale po paru chwilach ich szaleńczego tańca niedźwiedź zdołał wyrwać się z uścisku psich szczęk i ruszył biegiem po lodzie. Husky bez wahania popędził za nim.

Chłopiec wołał na psa, ale widząc, jak znika w dali, odwrócił się i puścił biegiem w stronę brzegu. Nadal trzymał broń, plecak zostawiwszy na lodzie za sobą. Osada znajdowała się dalej, niż podpowiadał wzrok, chłopiec więc pędził przed siebie, czując, jak do przemarzniętych palców u nóg i rąk znowu dociera mu krew, pompowana szybciej wskutek wysiłku. Już teraz wyraźnie widział domy, zwolnił zatem, głęboko oddychając. Jego płuca były do bólu wypełnione lodowatym powietrzem.

Szmery i szumy w jego ciele zagłuszyło ciche stąpanie po śniegu tuż za nim. Niedźwiedź zachodził go od tyłu – szybko, lecz niemal bezgłośnie. Najpierw chłopiec usłyszał, jak pies szczeka ostrzegawczo. Odwrócił się i ujrzał bestię szarżującą wprost na niego. Dopiero później zauważył psa – rannego, ociekającego krwią, ale nadal w pościgu za niedźwiedziem. Jakby czas nie odgrywał żadnej roli, chłopiec stanął bez ruchu i począł się zastanawiać, jak to się stało, że niedźwiedź jednak dopadł psa i tak bardzo go zranił.

I wtedy zwierz ruszył do ataku. Dosłownie w ostatnim momencie gwałtownie zatrzymał się naprzeciw chłopca i stanął na tylnych łapach. Był w odległości zaledwie pięciu kroków, a jego cień ciemniał na śniegu. Reakcja chłopca była natychmiastowa: wycelował lufę w porośniętą futrem pierś, ale w momencie, gdy oddał strzał, zwierzę opadło na cztery łapy i kula ze świstem przeszyła powietrze.

Cios gigantycznej łapy powalił go na lód. Straszliwy ból w klatce piersiowej uniemożliwił mu złapanie oddechu. Chłopiec zdał sobie sprawę, że tylko cud uratuje go od śmierci. Jednym skokiem niedźwiedź znalazł się na nim. I – choć chłopiec nie poczuł bólu – usłyszał, jak jego noga rozrywa się niczym zleżała skóra łosia.

Pies był także śmiertelnie ranny, jednakże jego lojalność wobec pana i nienawiść do niedźwiedzi dały mu siłę, by ponowić atak. Ogłuszony szokiem chłopiec obserwował jego szaleńcze wysiłki, żeby odciągnąć niedźwiedzia, i myślał ze smutkiem, jak niekiedy odnosił się do wiernego psa z obojętnością, nie doceniając jego natury.

Niedźwiedź spodziewał się obfitego posiłku. W przeciwieństwie do zwinnego i wściekłego psa, chłopiec leżał nieruchomo, jakby tylko czekał na śmierć przez pożarcie. Ze złością trzepnął łapą swego prześladowcę. Pies jednak uskoczył od jego pazurów i ciągle gryzł go w tylne łapy, zmuszając do okręcania się wkoło z rosnącą furią. W chwilowej jasności umysłu chłopiec dostrzegł swoją strzelbę nieopodal. Chciał się do niej doczołgać, jednak nie mógł się ruszyć, oddychał z najwyższym trudem.

Gdy wszelkimi siłami starał się nabrać powietrza w płuca, nastąpiła w nim zagadkowa przemiana. Poczuł w piersi ogromne uspokojenie. Zdawał sobie sprawę, że zbliża się koniec, jednak nie czuł żalu. Gdy nie pozwolił sobie na dalsze rozmyślania i emocje, lęk także się oddalił. Jego ciało rozluźniło się. Z odwagą wyczekując niechybnej śmierci, przekręcił głowę, by zmierzyć się z nieuniknionym.

Z pewnym zdziwieniem dostrzegł zgarbionego, bardzo starego mężczyznę, który wyłonił się zza wzburzonego białoszarego futra. Chłopiec rozpoznał w nim kogoś sprzed wielu, wielu lat. Starzec wolno człapał po śniegu, zbliżając się do niego.

– Dalej, synu – odezwał się. – Chwyć mnie za rękę.

Wyciągnął gruzłowatą dłoń, ale pomimo starań ich obu, ich palce nigdy się nie spotkały.

 


CZĘŚĆ PIERWSZA

 

 


Rozdział 1

 

Cardiff, rok 2006

 

Doktor Dafydd Woodruff z pewną niechęcią spojrzał na żonę. Dla niego było za wcześnie na uprawianie seksu. Natomiast Isabel cierpiała na bezsenność i nabrała zwyczaju budzenia go bladym świtem. Trącała go kolanami, ocierała się sutkami o jego plecy, kręcąc się przy tym i wzdychając.

Gdy jednak osiągała swój cel, jak to się stało i tego ranka, często sprawiała wrażenie nieobecnej, pogrążonej w półśnie. On jednak wiedział, że tylko udaje. Zdradzały ją zbyt mocno przymknięte oczy i zmarszczone w skupieniu czoło. Bo dla Isabel stosunek małżeński był ciężką orką. Kiedy ich wspólny rytm osiągał apogeum, wyciągała ręce nad głową i chwytała dłońmi metalowe słupki u wezgłowia. Łoże zaczynało się trząść, głośno uderzając o ścianę. Z tego wszystkiego znowu poluzowały się śruby w ramie, które Dafydd ciągle zapominał dokręcić. Gdy spróbował spowolnić ruchy, Isabel wydała okrzyk niezadowolenia.

Kiedy jej piersi wyraźnie się zaróżowiły, a uda zacisnęły wokół jego lędźwi, Dafydda ogarnęło niemiłe poczucie wykonywania powinności małżeńskiej. Jak zwykle próbował szczytować razem z żoną, zamykając oczy i licząc w duchu, że jej orgazm doprowadzi go do ejakulacji. Ale, niech to szlag, nic z tego nie wyszło.

– No, dalej, dalej. – Otworzyła oczy, czujna, wpatrując się w niego z udawanym żarem. – Nie myśl, że już z tobą skończyłam.

– Chyba żartujesz? – zapewnił ją i próbował dalej, ale zaciskanie szczęk na nic się nie zdało. Głęboka ambiwalencja, jaką odczuwał do całej tej sprawy, miała natychmiastowe przełożenie na jego organy rozrodcze. Nie dawał rady ciągnąć dalej.

– I to tyle? – odezwała się Isabel z wymuszoną swobodą. – W mój ostatni płodny dzień.

– Kochanie, daj spokój – odparł Dafydd, przewracając się na drugi bok. – To wszystko nie jest ot tak, na zamówienie.

Choć Isabel miała twarz rozgrzaną z wysiłku, podciągnęła prześcieradło aż po brodę i utkwiła wzrok w suficie. Dafydd ciężko westchnął i obrócił się w jej stronę.

– Słuchaj, Isabel, przepraszam. Może twoje ciało działa zgodnie z kalendarzykiem płodności, ale moje nie.

– No dobrze – odparła. – Ale może będziesz łaskaw objaśnić, co ja źle robię?

– O, Chryste, Isabel, nie zaczynajmy od nowa. Jest piąta nad ranem. – Położył się na wznak i przez świetlik obserwował budzący się świt. Znużonym gestem dotknął jej dłoni. – Śpijmy. Twój płodny dzień jeszcze się nie zaczął.

– Skoro tak twierdzisz. – Odwróciła się do niego plecami i wkrótce jej oddech się wyrównał, stał się głęboki i miarowy. Dafydd starał się wyłączyć świadomość, odegnać od siebie rozpaczliwe poczucie klęski, jednakże kakofonia ptasich głosów dochodząca z ogrodu stawała się coraz bardziej intensywna i natarczywa. Zadrżał i otulił kołdrą wychłodzone ciało.

Ledwie zapadł w drzemkę, zbudził go szelest listów, które wsuwał listonosz przez szczelinę w drzwiach. Klapka odskoczyła, a w chwilę potem przesyłki spadły na kafelki w holu. Dafydd bronił się przed wypędzeniem z zalanej słońcem krainy, nad którą unosiła się czasza lazurowego nieba, jednakże wysiłek na nic się nie zdał. Wyskoczył stamtąd niczym korek spod wody, wynurzając się na powierzchnię realnego świata.

Ponad śpiącą postacią żony zerknął na tarczę budzika. Właśnie minęła siódma. Isabel leżała na wznak, lekko pochrapując, z prześcieradłem naciągniętym na głowę w obronie przed światłem dnia. On też dał nura pod pled, by do niej dołączyć. Była niemal tego samego wzrostu co on, a jej długie nogi ginęły w czeluściach wielkiego łoża. W półmroku popatrzył na ich nagie ciała, należące do tego samego gatunku, a jednak tak od siebie różne i – zgodnie z medycyną – niekompatybilne. Ten związek plemników i jajeczka nie chciał nastąpić, choć oboje próbowali różnych sposobów, praktycznie wszystkiego, co podsuwała współczesna nauka. Rhys Jones, ginekolog i położnik z imponującym dorobkiem w tej dziedzinie, musiał w końcu dać za wygraną. Poklepał ich oboje po plecach, zapewniając, że ciąża nadal może się przytrafić w sposób naturalny, trzeba tylko cierpliwości i czasu. Radził korzystać z termometru i kalendarzyka płodności, ale Dafydd wiedział, że jego szacowny kolega miał na myśli jakiś cholerny cud. W końcu oboje byli już po czterdziestce. Poza tym on sam miał już tego dość. Ta sprawa odbierała im resztki uczuć. Dafydd już tak rzadko odczuwał coś w rodzaju pożądania, że aż go to przerażało. Próbował przekazać żonie, że coś istotnego przepadło bezpowrotnie, że czuje się za stary na ojcostwo, jednakże Isabel była nieugięta w dążeniu do macierzyństwa.

Wstał z łóżka, narzucił szlafrok i zszedł na dół. W kuchni nastawił czajnik elektryczny i podciągnął żaluzje. Na dworze było ponuro. Typowy słotny poranek w Cardiff. Martwe liście przywarły do mokrych okiennic, na parapecie widać było zielonkawe porosty. Dafydd nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy ostatnio widział słońce, choć nadal panowało kalendarzowe lato. Wrzuciwszy porcję ziarnistej kawy do młynka elektrycznego, wsłuchał się w oszalały wizg, zarazem nadstawiając ucha w stronę sypialni. Uważał, że taki hałas potrafi zbudzić nieboszczyka. Jednak z góry nie dochodził żaden odgłos. Wciągnął w płuca drażniący nozdrza aromat, niepowtarzalną mieszankę śródziemnomorskiego baru i porannych obowiązków.

Gdy kawa się parzyła, poszedł do holu, żeby wziąć pocztę. Na podłodze, jak co dzień, ujrzał masę korespondencji. Podniósł listy i począł je rozkładać na komodzie na trzy sterty: do niego, do niej i śmiecie reklamowe. Jej stosik był jak zwykle największy, proporcjonalny do ofert pracy, jakie jej nadsyłano. Jednakże rachunki przychodziły zazwyczaj na jego nazwisko. Wziął swoje listy do kuchni. Z Bristolu nadszedł program konferencji naukowej, na której obiecał wygłosić odczyt, wymagający mnóstwa żmudnej pracy. Przeglądając resztę korespondencji, zatrzymał wzrok na błękitnej kopercie z lichego papieru lotniczego, zaadresowanej dziecięcym charakterem pisma. Spojrzał na nieznany mu znaczek. Kanadyjski. Na pieczątce można było bez trudu odczytać, że list nadano w Moose Creek, na Terytoriach Północno-Zachodnich.

– Moose Creek? – wykrzyknął mimowolnie, wpatrując się w nadruk.

Odwrócił kopertę. Dostrzegł nalepkę w kształcie błękitnego słonika umieszczoną na koniuszku trójkątnej klapki. Może ktoś dokopał się do czegoś, co tam po sobie zostawił, albo jakaś osoba zapragnęła po latach odnowić z nim sentymentalny kontakt. Po tylu latach? Myśl ta wywołała lekki ucisk w dole brzucha. Rozdarł kopertę, podważając ją palcem wskazującym.

 

Drogi Panie Doktorze Woodruff, Mam nadzieję, że nie ma Pan nic przeciwko temu, że do Pana – piszę. Myślę, że jestem Pańską córką. Na imię mi Miranda i mam brata bliźniaka, Marka. Od tak dawna pragnęłam Pana odnaleźć, że zamęczałam Mamę na śmierć. Aż wreszcie miły doktor, Anglik, który przyjechał pracować do naszego szpitala, pomógł Mamie odnaleźć Pana nazwisko w spisie lekarzy.

Jeśli Pan zapomniał o mojej Mamie (Sheila Hailey), to wyjaśniam, że jest ona tą piękną kobietą, w której Pan się kochał, mieszkając w Moose Creek (to taka dziura, że wcale się nie dziwię, że pan stąd wyjechał, słowo honoru). Teraz, kiedy jestem już wystarczająco dorosła (mam prawie trzynaście lat), Mama wszystko mi opowiedziała. O tym, jak to się stało, że musiał Pan wracać do Anglii i wy oboje nie mogliście się pobrać, i w ogóle. To taka smutna historia. Opisałam ją w wypracowaniu szkolnym, dając jej tytuł „Opowieść miłosna”, i dostałam piątkę. Moja nauczycielka, pani Basiak, była zachwycona.

Proszę odpisać lub zatelefonować zaraz po otrzymaniu tego listu.

 

Z miłością

Miranda Na dole kartki znajdował się numer skrytki pocztowej w Moose Creek i numer telefonu.

Na dłuższą chwilę Dafydd zamarł przy zlewie. Przeczytał list po raz drugi i trzeci, nic nie rozumiejąc, aż w końcu poczuł swoje stopy. Chłód ciągnący od podłogi był tak intensywny, że zdrętwiały mu nogi, jakby stał boso na lodzie. Spuścił wzrok i nagle ujrzał odmrożone paluchy, pokryte pęcherzami, sczerniałe stopy pokryte umierającą tkanką. I dziewczynę, półnagą, zesztywniała w śniegu... w cudownym, bezkresnym śniegu. Na krańcu tej oślepiającej bieli dostrzegł wyraźny zarys sylwetki małego lisa, cień swojej świadomości. Stary człowiek, inuicki szaman, dawno temu przepowiedział mu, żeby strzegł się liska w swoim sąsiedztwie. Serce zaczęło mu bić jak oszalałe. Wszystko to należało do dziwacznej sprawy z odległej przeszłości, ale z niejasnego powodu poczuł teraz gwałtowny lęk.

– Hej! – Głos Isabel dochodzący z góry poraził go niczym piorun. – Rozkoszny zapach kawy!

– Już idę! – odkrzyknął. – Wsunąwszy list do kieszeni szlafroka, wrócił do porannych obowiązków.

Isabel uśmiechnęła się pojednawczo na widok kubka kawy, ale Dafydd nie zwracał uwagi na jej minę. Zastanawiał się nad listem. Usiłował sobie przypomnieć rozmaite szczegóły. Sheila Hailey... to obłąkane... niemożliwe.

– Kochanie, słuchaj. Wiem, że byłam... – zaczęła Isabel, ale szybko umilkła. – Co się stało?

Nie zdołał dotrzymać obietnicy, którą złożył sobie w duchu: nie wspominać o liście. Przedmałżeńska przeszłość to niby jego sprawa, ale kiedy dochodziło do konfrontacji z żoną, Dafydd nie umiał niczego przed nią ukryć.

– Dostałem list. Odnoszę wrażenie, że nadawca z kimś mnie pomylił.

– Nie mów! – przekrzywiła głowę. – Ile to może kosztować i po jakim kursie?

Chryste. To wcale nie było śmieszne. Przysiadł na skraju łóżka.

– Weź się w garść. To chore. – Z wahaniem włożył rękę do kieszeni, wyciągnął list i wręczył go żonie. – Zobacz sama i powiedz, co o tym sądzisz.

Isabel spojrzała na niego uważnie i odstawiła kubek na szafkę nocną. Wyciągnęła z koperty zmiętą stroniczkę, rozprostowała ją. Dafydd obserwował, jak szybko przebiega wzrokiem treść, bezgłośnie wymawiając każde słowo. Skończyła. Przez chwilę siedziała w milczeniu, gapiąc się na kartkę. Następnie przeczytała ją ponownie, tym razem na głos. Robiła to ze swadą, przybierając dziewczęcy ton i naśladując amerykański akcent. Zawsze miała dar mimikry. Jej popis go zirytował. Przyszło mu nawet do głowy, że to Isabel napisała ten list. Jako rodzaj żartu. Albo testu. Jednakże wyraźnie zbladła, usta jej zbielały. Znienacka rzuciła mu kartkę na kolana.

– Cóż to jest?

– A nie mówiłem?

Przypatrywali się sobie przez dłuższą chwilę.

– Kim jest ta osoba?

Dafydd bezradnie wzruszył ramionami.

– Zostawiłeś ciężarną kochankę w Kanadzie?

Na szyi wystąpiły mu czerwone pręgi. Poczuł je na sobie jak eksplozję gorąca. Isabel też je zauważyła i wwiercała się w nie wzrokiem. Zawsze twierdziła, że znamionują nieczyste sumienie, podczas gdy on utrzymywał, że to objaw stresu. Od razu się zdenerwował.

– O, na miłość boską. Jasne, że nie.

– No to o co chodzi?

Nie wiedział, co odpowiedzieć, i sam siebie zapytywał w duchu, po diabła pokazał jej ten list. Było przecież jasne, że Isabel po jego przeczytaniu osłupieje i zacznie go przesłuchiwać. Powinien był podrzeć kartkę na strzępy, wrzucić do kubła na śmieci i przysypać fusami po kawie. I na tym sprawa by się pewnie skończyła. Teraz musi się tłumaczyć.

– Znam to nazwisko. Sheila Hailey była przełożoną pielęgniarek w szpitalu, w którym pracowałem. Mogę cię jednak zapewnić, że nic mnie z nią nie łączyło. – Uczucie pieczenia posuwało się w górę i teraz ogarnęło całą twarz. – Przysięgam ci, że po prostu nie mogę mieć żadnego dziecka w Moose Creek. To absolutnie wykluczone.

Cała ta sprawa była absurdalna.

– I nie zapominajmy – dodał ostrym tonem – że ilość moich plemników, jak mi to często wypominasz – jest minimalna.

– Tak, wiem o tym – przytaknęła Isabel. – Ale tak jest teraz. – Oparła się o wezgłowie, pijąc kawę małymi łykami. Gwałtowny sprzeciw męża najwyraźniej jej nie przekonał. Oboje zamilkli.

Dafydd przymknął oczy, przebiegając w myślach tamten rok spędzony w Kanadzie. Czy mogło się tak zdarzyć, że jakaś kobieta przez niego zaszła tam w ciążę, a on kompletnie o tym nie wiedział? Nigdy nie należał do podrywaczy, to nie było w jego stylu. Ale też nie mógł tego całkowicie wykluczyć, bo w tym okresie nie żył w ścisłym celibacie. Jednakże, biorąc pod uwagę jego maniakalną troskę o odpowiednie zabezpieczenie przed niechcianą ciążą, było to mało prawdopodobne. W każdym razie sprawa dotyczyła konkretnej kobiety, Sheili Hailey, a z nią przecież nie spał.

– Może zapiłeś, przeleciałeś tę kobietę i kompletnie o tym zapomniałeś? – odezwała się Isabel.

Rozumiał jej konsternację, ale nie podobał mu się ostry ton głosu.

– Isabel, dobrze mnie znasz. I, jeśli łaska, nigdy nie zajmowałem się przelatywaniem.

– Ależ zajmowałeś się, kochanie. Co się tak bronisz? Przecież jest to zupełnie realna możliwość – powiedziała z uśmiechem.

– Wcale się nie bronię. Do cholery, przecież wszystko o mnie wiesz. Powtarzam ci, to jakaś pomyłka. Albo komuś tam odbiło. Może wskutek gorączki arktycznej? Skąd mogę wiedzieć?

Nie chciał przed nią ukrywać swojej przeszłości – przecież żona zasługiwała na szczerość – ale rzeczywiście, nie wiedziała o nim wszystkiego, a w każdym razie nie znała absolutnie wszystkich szczegółów. Po latach przyznawania się nawzajem do wszelkich grzeszków, nawet najbardziej żenujących i nieprzyzwoitych, Dafydd zdołał jednak zachować wyłącznie dla siebie swoje doświadczenia arktyczne. Te sprawy w jego życiu były zbyt delikatne i na swój sposób zbyt mu drogie, by się przed nią otwierać i poddawać jej surowemu osądowi.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin