Matuszkiewicz Irena - Seryjny narzeczony.doc

(1289 KB) Pobierz

IrENA MATUSZKIEWICz:

 

Seryjny              narzeczony

 

 

Patronat medialny

              Radio f poraclnik ksiąd

              -jpi

              merlin.

pl

              Copyright by Wydawnictwo WAB.

, 2006WydanieIWarszawa 2006

              Baśka szykowała śniadanie.

Uwijała się cicho i prawieżadne hałasy nie docierały do pokoju.

Prawie żadne, chociażwiadomo było, że odgłos czajnika na pewno dotrze.

Baścenigdy nie udało się w porę ściągnąć gwizdka, zawszebyłagdzieś dalej niż przy kuchence i chwilę trwało, zanim rozwścieczony pisk przeszedł w głuche pomruki zakończonebłogą ciszą.

To wystarczyło, żebyw pokoju obok Łucja gwałtownie przeskoczyła zesnu w jawę.

Zazwyczaj leżała, rozmyślając, czy warto zacząć dzień od gimnastyki.

Każdegoranka okazywało się, żenie warto,więc ograniczałacały wysiłek dorozplanowania najbliższych zajęć: cozrobić, gdzieiść, dokogo zadzwonić.

              Tego dnia czekało ją spotkanie z Oskarem.

Niewidzielisię od czasu wielkiej awantury zakończonej rozstaniem.

Odegrali wtedy niezłe przedstawienie, zakończone prawiehappeningiem zudziałem rozbawionych przechodniów.

Ona szłaulicą Długą, unosząc cały swój ruchomy dobytek,czyli plecak, poduszkę, koc i laptop, on wisiał w oknie szóstego piętra i krzyczał na całygłos: ,Jeszcze pożałujesz!

" Tylezapamiętała, chociaż krzyczał dużo więcej, jakby chciał poinformować wszystkiepanny między Długąi aleją Solidarności, żeoto zostajew mieszkaniu sam, przystojny i dowzięcia.

Mijając pawilon Pizza Hut, wciąż słyszała jego głos,.

 

 

a wokół widziała zadarte głowy ludzi.

Na szczęście toOskar

              byłgwiazdą widowiska, nie ona.

              Od tamtegodnia minęłytrzymiesiące.

Nie żałowała,żeodeszła, żałowała, że zrobiła to tak późno.

Zmarnowała cztery długie lata.

A może niezmarnowała, może właśnie wydoroślała przynim i nabrała odporności.

Baśka powiedziałamądrze: "Potraktuj go jak szczepionkęprzeciwko zdziecinniałym facetom, a wtedy te cztery lata nabiorą terapeutycznego sensu".

Kupiła pomysł, przestałasię boczyć i nawetrazczy dwa pogadała znim przez telefon.

Powiedzieli sobiewszystko, co się mówi w takich okolicznościach, to znaczy,że było, minęło, nieczas żałować róż, i takdalej, i że zamiast do siebie strzelać, lepiej zostać przyjaciółmi.

Nie paliła się przesadnie do tej nowejprzyjaźni, ale też nie zdziwiłasię, kiedy nieoczekiwanie zadzwonił wczoraj.

Gdyby zapraszał ją na zwykłą, towarzyską pogawędkę, powiedziałaby:

              "Wypchaj się, facet, nie zawracaj głowy".

Nie była ciekawapogawędek z Oskarem.

Przez cztery lata rozgryzłago jak pestkę i dobrze wiedziała, jak niewielemiał do powiedzenia.

Lecztym razem Oskar nie uderzał wton liryczny, tylko od razuprzeszedł do sedna sprawy: "Oczywiście słyszałaś, że kręcęfilm?

" - spytał i natychmiastdodał: "Dzwonię, bo mamdlaciebiepropozycję niedo odrzucenia.

Zawodową,masięrozumieć.

Spotkajmy się w naszej herbaciarni".

Nie liczyłanawielkie rewelacje, ale rozpierała ją ciekawość, co też onnazywał propozycją nie do odrzucenia.

Byli więc umówieniw "Samych fusach", przytulnym lokalu na pięterku,gdzieod czasu do czasu spotykała się cała paczka.

              Bez żadnych powodów,ot, tak sobie pomyślała, że to będzie udane przedpołudnie.

Niestety, optymizm niezaradziłsenności.

Wchodząc do kuchni, ziewała jak hipopotam.

              - Zrobiszdzisiaj zakupy?

- spytała Baśka.

              Przeglądała notatki o chorobach przewodu pokarmowego, kończyła jeść śniadanie i już myślała o kolacji.

Miała wyjątkowo podzielną uwagę, potrafiła robić kilka rzeczynaraz,i to z dobrym skutkiem.

Gdybynie czekałją ciężki dzieńnauczelni, sama kupiłabycoś do jedzenia.

Niemrawe"aha"Łucji zginęło w szerokim ziewnięciu.

              - Królestwo za filiżankę kawy!

- jęknęła.

              - A skąd ty weźmiesz królestwo, zaspana sieroto?

- roześmiała się Baśka.

Zdążyła już sprzątnąć po śniadaniu i zwinąć notatki.

Stała wdrzwiach gotowa do wyjścia.

              - Nie mamy kawy?

- wychrypiała Łucja.

              - Nie mamy kawy, królestwai paru innych rzeczy.

Nastole zostawiłam ci listę tego, czego nam brakuje.

              Cicho stuknęły drzwi.

Łucja opadła na krzesło.

Dochodziła ósma.

O dziesiątej powinna być już na Nowomiejskiej,a przecież musiała umyć głowę i zrobić się na bóstwo.

Oskarco prawda przestał się liczyć, przynajmniej dla niej, lecz kobieca duma nakazywała,by zobaczył ją piękniejszą, niż zapamiętał.

Ledwie otworzyła drzwi do łazienki,zabrzęczałdzwonek.

Mogła spodziewaćsię sąsiadki, listonosza, w ostateczności nawetOskara, ale nie Gołąbkowej.

              Na widok właścicielki mieszkania poczuła lękpomieszany ze złym przeczuciem.

Szacowne babsko, zwane przezswoje lokatorki niezbyt pieszczotliwie pokemonem, zjawiało się raz w miesiącu, żeby ponarzekać na drożyzna obgadaćznajomych i odebrać pieniądzeza wynajęcie lokalu.

Na rozliczenia było zawcześnie.

Gołąbkowa zwykle wpadała pierwszego, przed wieczorem.

              - Ładne mieszkanko, bardzo ładne - zachwyciła się odprogu, jakby nigdy wcześniej nie widziała dziupli, w którejwychowała dwu synów i spędziła sporo lat,zanim kupiładom gdzieśna Bielanach.

 

 

Łucja nie pozwoliła sobie na panikę.

Spokojnie wyliczyławszystko, co obie z Baśką zrobiły, zanim nora, zapuszczonaprzez ostatnich lokatorów, stała się przytulnym mieszkaniem.

Pozdzierały ręce do krwi przy malowaniu ścian, okienicyklinowaniupodłogi, to raz.

Dwa - nadszarpnęły własneoszczędności, wymieniając sedes, wannę i kuchenkę gazową.

Gołąbkowa słuchała niezbyt uważnie.

              - Ładne mieszkanko, i to wsamym centrum!

              -Rakowiec leży w centrum?

- udała zdziwienie Łucja.

Zachwyt Gołąbkowej sięgnął zenitu.

Bliskość Okęciauznała za drobiazg w porównaniu ze szpalerem lipnaŻwirki i Wigury oraz wspaniałym widokiem z okna.

Wystarczyłowspiąć sięna palce, żebyzobaczyć najprawdziwszy bórsosnowy wsercu stolicy.

Łucja bez wspinania mogła cieszyćoczy zielenią drzew okalających Cmentarz Żołnierzy Radzieckich,ale nie upatrywała w tym nicszczególnego.

Rzadko sterczała w oknie,choćby ze względu na uliczny hałas,a także na brak czasu.

Z sekundy na sekundę zyskiwała pewność, żepokemon niefatygował się bezinteresownie,a cogorsza, ten interes jest mocno podejrzany.

Nie od dziświedziała, że Gołąbkowa to kobieta średnich interesówi dużych szachrajstw.

lubodwrotnie.

              - Jedna firma szuka dokładnie takiego mieszkania dlazagranicznych gości -sapnęła właścicielka, rozwiewającwszelkie wątpliwości.

              -Mamy umowę na trzylata!

- Głos Łucji zabrzmiał ostroi zdecydowanie.

              - Toć wiem i w kwestii tej umowy przyszłam.

Oni dająwiększe pieniądzeniż wy.

Wiadomo, zagraniczni.

              - Niech pani nie grzeszy!

Wzięłyśmy na siebie kosztremontu.

Wszystko jest w umowie.

              - Toć mówię, że w kwestii umowy przyszłam.

              Nie dała siętrzymać w ciasnym przedpokoju.

Zajrzałado kuchni,uchyliła drzwi od łazienki, podreptała do pokoju.

Nie mogła przeboleć, że tak łatwo zgodziła się obniżyćczynsz.

Świdrowała chytrymi oczkamina lewo i prawo, węszyła, szukała, bo wiadomo: kto szuka, ten możeczasem cośznaleźć.

              - Matko przenajświętsza, a to co?

- wybąkała, celującpalcemprosto w Wiktusia.

              - Pomoc naukowa - mruknęła Łucja.

              Wpierwszych dniach miesiąca Baśka przezornie ukrywałaszkielet za zasłoną, więcjak dotąd Gołąbkowa nie miałaokazji poznać Wiktusia.

Teraz za to próbowała napatrzeć sięza wszystkie czasy.

Zmrużyłapodpuchnięte oczy tak, żewyglądały jak dwie szparki,otworzyła usta i zastygła w poziewielkiego zdumienia.

              - Czy moje mieszkanieto urna albo cmentarz,żebyw nimnieboszczyków chować?

Nie wynajmowałam lokaluszczątkomludzkim!

- wysyczała z oburzeniem.

              - Wiktuś niejest żadnym szczątkiem.

To urodzony kościotrup, fantom, dzieło rąk ludzkich.

Rąk, rozumie pani?

              Gołąbkowa wykrzywiła usta ze wstrętem, za to oczy zachowała chytre, czujne.

Wycofałasię do przedpokoju,nibywychodziła, ale wciąż stała w miejscu.

Gapiła się na Łucjęi najwyraźniej nie pochwalała zbyt krótkiej podomki i zbytdługich nóg dziewczyny.

Widok nie byłbrzydki, wręcz przeciwnie, lecz uroda, jak wiadomo, jest sprawą gustu.

Kobiecinaprzywykła doswojego odbicia w lustrze, więc wszystko,co smuklejsze, młodsze i zgrabniejsze, uznawała za nieprzyzwoite.

              - Wierzy pani, że zagranicznafirma wynajmie kawalerkęna czwartym piętrze, i do tego ześlepą kuchnią - zwątpiłaŁucja.

 

 

Chciała tylko przerwać nieme oględziny, a całkiemniechcący poruszyła temat, który popłynął jak rzeka.

Gołąbkowa, oczywiście, wierzyła, i to głęboko, że ma do zaoferowania najprawdziwszy apartament.

Kręcone schody bezspoczników na półpiętrach pozwalały lokatorom zachowaćtężyznę fizyczną, ślepe kuchnie zaś były kawałkiem historii,"tej najnowszej.

Gołąbkowa zaliczała je do największychosiągnięć polskich architektów okresu małej stabilizacji.

Podobno władze polityczne,utożsamiane z oszczędnymGomułką, wymyśliły,że wystarczy jedna kuchnia na piętrzedla trzech lokatorów.

Architekci, wprzebłysku geniuszu,zaprojektowali kuchnie wkażdym mieszkaniu, tyleże małei ślepe.

              - Żeby to wiedzieć, trzeba znać historię - oświadczyłaz dumą.

Odwróciła się na pięcie iwreszcie wyszła,zostawiając lokatorkę w przekonaniu, że mieszkanie przy Baleya jestcenniejsze od pałacowych luksusów.

              Łucja nie chciałamyśleć o podejrzanej wizycie, żeby niepsuć sobiednia i nie zamartwiać się na wyrost.

Stała podprysznicem i pozwalała wodzie płynąć.

Nic tak nie koi rozdrażnienia jak ciepła woda, myślała.

Niezdążyła jeszczewytrzeć siędo sucha, kiedy znowu usłyszała dzwonek, dlaodmiany telefoniczny.

              Kinga, naczelna "Tiramisu", wybrała najgorsząporę dorozmów.

Dzwoniła, by wymóc na Łucji przeróbkę cotygodniowego opowiadania, i to od ręki.

Za godzinę chciaławidzieć poprawiony tekst na ekranie redakcyjnego komputera.

Nie słuchała protestów, mnożyła listę zarzutów, którenależało uwzględnić w poprawkach.

Płaciła i wymagała.

              - Bohater nie może być głupszy od żony, bo naszeczytelniczki tego nie lubią- wyliczała.

-1 nie może uwodzić wszystkich dziewczyn jak leci.

Jeżelijuż chcesz pisać o zdradzie, toniech on pokocha jakąślaskęna boku, ale jedną, rozumiesz?

              10

              Tylko pamiętaj, po szczerej rozmowie z żonąfacet musioprzytomnieć iwrócićna łono rodziny.

I niech on takstrasznie nie cuchnie.

Przypominam ci, że "Tiramisu" to tygodnikz wysoki ej półki, właściwie najwyższej.

Myślisz, żeeleganckieczytelniczki zechcą czytać ojakimś śmierdzielu?

Nasze napewno nie.

              Łucja podziwiała Kingę za tę absolutną pewność, dziękiktórej naczelna "Tiramisu" zawsze wiedziała, co czytelniczkichcą czytać, co lubią i pochwalają, a czego z całą pewnościąnie zniosą na łamach swojego tygodnika.

Wszystkie, zdaniem Kingi, lubiły pogodne scenki ze szczęśliwym zakończeniem.

Łucja pisała dla nich takie opowiadania,czerpiącpełnymi garściami z własnych, czasem cudzych doświadczeń.

Tym razem licho ją podkusiło i bez upiększeń odmalowaławstrząsającąhistorię Dośki.

Jedyną istotną zmianąbyło to, że Władek, mążDośki, zginął w wypadku, a Maciek,mąż narratorki, wciąż żył.

I ten żyjący mąż najwięcej namieszał, zwłaszcza psychologowi, który komentował zachowania bohaterówi udzielał fachowych porad.

Kingapieniłasięze złości.

              - Zastanów się - podniosła głos.

- Nie dajesz psychologowiżadnej szansy, zmuszasz go, żeby namawiał Ninędo rozwodu.

Naszeczytelniczki są tradycjonalistkami, niepopierają zbyt radykalnych rozwiązań.

Chyba wiesz, doczegozobowiązuje najwyższa półka?

              - Do czystości - mruknęła Łucja,bo milczenie w słuchawce niebezpieczniesię przedłużało.

Wyobraźnia podsunęła jejwidok bardzo wysokich, zakurzonych regałów.

Komu by sięchciało wdrapywać ze ścierką aż pod sufit?

Łucji na pewno nie.

              - Mówiszo czystości moralnej?

A wiesz,że to niezłametafora -pochwaliła Kinga.

              11.

 

 

Odłożyła słuchawkę, zostawiając Łucję z poważnym dylematem, komu bezpieczniej podpaść: czy Oskarowi, któryledwie napomknął o jakiejś propozycji, czy Kindze, któradawała jej pracę i płaciła nie najgorzej.

              Prawdę mówiąc, Łucja nie miała wyboru.

Sięgnęła polaptop.

Poranek nie wydawałsię już taki pięknyjak godzinęwcześniej.

Zadzwoniła do Oskara, żebyodłożyć bądź przełożyć spotkanie.

Początkowoupierał się, kwękał cośo castingui o tym, że o dwunastej jego propozycja traci aktualność, alenie z Łucją takiegadki.

              - Rozumiem - powiedziała.

- Nie było propozycji, niemusimy się spotykać.

              Nie zdążyładodać: "Cześć!

", a już wpadł jej w słowo,obiecał poczekać.

Niewiedziała,na czym mu zależało:nawspółpracy, czy na pochwaleniu się sukcesem, więc przyjęła,że ta druga hipoteza bardziej pasuje do Oskara.

              Odszukała w laptopie opowiadanie, które tak silniewzburzyło Kingę.

Przerabianie dobrego tekstu, myślała, jestjak własnoręcznewbijanie zadry pod paznokieć: bolesneibezsensu.

A jaki sens ma przerabianie chamowatego brutala na miłego faceta wtypie czytelniczek "Tiramisu?

" Tengnojek pęka teraz ze śmiechu gdzieśw zaświatach.

Wzdrygnęłasię na wspomnienie upiornego Władka, przechrzczonego wopowiadaniu na Maćka, i w tej samej chwili usłyszałaza plecami przeciągły jęk, do złudzeniaprzypominającyśmiech osła.

Na szczęście to nie Władek rechotał, tylkosąsiad za ścianą wiercił kolejną dziurę, coznaczyło, że ranekupłynie przy akompaniamencie najprawdziwszej muzykitechno.

Sąsiad, niestety, bardzo często tak wiercił, i to oróżnychdziwnychporach.

Z dwojga złego wolała już samoloty,które nadRakowcem latały tak często, jak gołębie nad innymiosiedlami.

              12

              Praca nadtekstem szła ciężko.

Nie wystarczyłozmienićjednego bohatera, trzeba było,do kompanii, zmienić wszystkich, przerobić zakończenie, a całemu utworowi nadaćzupełnie inny wydźwięk, głupszy od pierwotnego, niestety.

Łucja co chwila odrywała oczy od ekranu,żeby spojrzeć nazegarek.

Kiedy wreszciewstała odstołu, było tak późno, żezdążyła jedynie zadzwonić po taksówkę i pozapinać guzikiprzy bluzce.

Wybiegając z domu, wcale a wcale nie przypominała bóstwa, w które zamierzałasię wcielić.

              Sala na piętrze świeciła pustkami.

Łucja była wściekła, żena próżno telepała się taki kawał drogi, ijednocześnie zadowolona, że Oskar jej nie widzi.

Jeszcze bypomyślał, że toz tęsknoty za nim tak podupadłana urodzie!

Usiadław kącie plecamido wejścia, zamówiłakawęi wreszcie mogłalogicznie pomyśleć.

Los, przeznaczenie, nic innego.

To lospostawił na jej drodze Gołąbkową, potem Kingę.

A dlaczego?

To proste: żeby nie musiała oglądać triumfującegoOskara.

Cóż takiego mógł jej zaproponować ten palant?

Zresztą cokolwiekby zaproponował, i tak byłoby to poniżejgodności Łucji.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin