Rozdział 18.doc

(85 KB) Pobierz
Rozdział 18

Rozdział 18

 

Usiadłam po lewej stronie Thorne'a, a Danaus zajął miej­sce naprzeciwko mnie. W ten sposób Thorne i Tristan znaleźli się między nami, unieruchomieni. Wyblakłe ciem­noczerwone plastikowe obicie fotelika zapadało się tu i ów­dzie i było połatane w paru miejscach srebrną taśmą sa­moprzylepną. Muzyka puszczana przez didżeja zachęcała ludzi do tańca. Można by tu spędzić kilka miłych godzin, ale miałam na głowie ważniejsze sprawy.

Thorne gapił się na Danausa przez długi czas podejrzli­wym wzrokiem. Powęszył w powietrzu, a potem raptownie cofnął się, sycząc. Usiłował wstać, ale złapałam go za ramię i pociągnęłam z powrotem w dół.

- Znam twój zapach. Jesteś łowcą - powiedział zdła­wionym głosem. Zmieszał się, kiedy poczuł na mnie woń Danausa. - Dlaczego podróżujesz razem z nim?

- Nie twoja sprawa - warknęłam. - Dlaczego nie pró­bowałeś bronić Tabora, kiedy go napadnięto? Czy to nie należało do twoich obowiązków?

- Nie było mnie tam - odrzekł, wyszarpując rękę z mo­jego uścisku. Chwycił stojący przed nim kufel z piwem,





opróżnił go i z hukiem odstawił na blat. To było trochę dziwne. Nie zużywał energii na oddychanie, za to trwonił ją na trawienie alkoholu. Z tego, co wiedziałam, żaden wampir nie trawił pokarmów stałych, ale nie dotyczyło to płynów. Picie krwi pijanego człowieka dawało nam przyjemnego, lecz bardzo krótkotrwałego „kopa". Stan oszołomienia u nocnych wędrowców nie miał nic wspólnego z alkoholem.

- A gdzie wtedy byłeś? - Położyłam rękę na stoliku a potem szybko cofnęłam ją z niesmakiem, odkrywając, że blat pokrywa lepka warstwa brudu.

- Zostałem wypożyczony komuś innemu. - Prawy kącik jego ust wykrzywił się w tłumionym uśmieszku. Skinęłam głową. Danaus wpatrywał się we mnie, oczekuje wyjaśnień.

- Zdumiewa mnie, jak mało wiesz - rzekłam do niego. - Wśród nocnych wędrowców powszechna jest praktyku wypożyczania istot ze świty innym wampirom o podobnej mocy. To taka grzecznościowa przysługa.

- Dajecie się tak wykorzystywać? - powiedział z nie smakiem.

- Mówisz tak, jak gdybyśmy mieli jakiś wybór - wtrącił cicho Tristan.

Zaśmiałam się.

- Jak ktoś jest młody i słaby, idzie tam, gdzie mu karzą i wypełnia polecenia. Przy odrobinie szczęścia można przeżyć taki okres i powrócić do swojego stwórcy.

- A jeśli ktoś zginie, będąc wypożyczonym?

- Wtedy jego stwórca zabija kogoś ze świty tamtego drugiego wampira. Uczciwy układ - wyjaśnił Thorne z obojętnym wzruszeniem ramion.

- Dlaczego? Po co to wszystko? - Danaus pokręcił niedowierzająco głową, ale wciąż wpatrywał się w moją twarz. Obserwował mnie uważnie, jak gdyby widział mnie pora pierwszy. Zdaje się, że straciłam trochę w jego oczach.

     - Jak to, po co? - Zaśmiałam się jeszcze donośniej, usi­łując ukryć zażenowanie. - Dla przyjemności i rozrywki. - Pora, żeby Danaus zrozumiał nas trochę lepiej, poznał nasze dobre i złe strony.

Spojrzałam na Thorne'a, który gapił się na tłum tań­czący przy muzyce. Wpatrywał się gdzieś w dal, a uśmiech tańczył na jego wąskich ustach. Myślami znalazł się w in­nym miejscu i czasie.

- Do kogo trafiłeś? Do Claudette? - dopytywałam się. Claudette słynęła z wybierania dziatwy Starożytnych. Raz miałam wątpliwą przyjemność ją odwiedzić. Na szczęście była to krótka wizyta.

- Do Macaire'a. - Thorne zamrugał, jak gdyby usiłował uwolnić się od dawnych wspomnień. - Wysłano mnie do pomocy we wprowadzaniu jego najnowszego towarzysza.

Uśmiech rozjaśnił jego chudą, kanciastą twarz z kłami uchodzącymi nieco na dolną wargę.

- Lucas to głupiec - odezwałam się półgłosem.

- Racja. - Zachichotał. Znowu wyciągnął nogi, bawiąc się kapslem pozostawionym na blacie stolika. - Nie prze­trwa długo. Ma o sobie za dobre mniemanie.

Była to smutna, ale i słuszna refleksja. Dobrzy służący robili dokładnie to, co im kazano. Jak ktoś zaczyna myśleć, próbuje odgadywać życzenia swojego pana, to ginie po po­pełnieniu pierwszego błędu.

- Oczywiście Tabor mówił to samo o tobie - dodał.

- Że niby myślę za dużo?

- Nie. Stwierdził, że nie pociągniesz długo. - W jego piwnych oczach pojawił się ognik złośliwego zadowolenia.

- Mówił, że gdyby nie Jabari, to Sabat doprowadziłby do zabicia ciebie już wiele wieków temu.

Przez pewien czas też także sądziłam, ale usłyszenie ta­kich słów sprawiło, że wzdłuż mojego kręgosłupa przebiegł lodowaty dreszcz.

- Nie stanowię zagrożenia dla Sabatu - powiedziałam obojętnie.

- Może i tak, ale Tabor nie żyje, a w Sabacie pozostaje wolne miejsce. Chociaż przebywam w Londynie, to od czasu do czasu słyszę plotki. - Pochylił się do przodu, opierając się piersią o stolik. - Wszyscy cię obserwują, czekają na jakiś twój ruch.

Siedząc w boksie, zaledwie kilka centymetrów od Thorne'a, mocno chwyciłam się brzegu stolika, żeby nie upaść.

- Cóż, powiedz tym wszystkim, że nie zależy mi na miejscu w Sabacie.

- Jasne, wolisz działać w koloniach. - Zachichotał i rozsiadł się ubawiony. Trącił Tristana łokciem w żebra, błyskając szerokim uśmiechem, którego tamten nie odwzajemnił.

- Kolonie stały się dla mojej rasy ostatnim bezpiecznym schronieniem. Sabat i Starożytni opanowali Europę, Azję a nawet sporo Afryki. Ameryka Południowa została opuszczona przez nocnych wędrowców po tym, co wydarzyło się w Machu Picchu... Wspomnienie śmierci i bólu było zbył niemiłe nawet dla nas.

Pozostały Stany Zjednoczone. Było to kuszące miejsce gdzie panowały swobodne normy obyczajowe i hipokryzja, gdzie żyło się szybko. Prawie nie istniała tam groźba na potkania któregoś ze Starożytnych. Należałam do licznych młodych wampirów, którzy wyruszyli z Europy w poszukiwaniu własnego domu, uciekając spod kurateli Sabatu.

Jednak w koloniach brakowało historii, dawnych wspomnień, typowych dla Europy i Azji. Koloniści nie zdawali sobie sprawy z tego, że są pewne mroczne sprawy, których lepiej nie wyjaśniać, pytania, na które lepiej nie odpowiadać. Wśród przedstawicieli mojej rasy panowało przeświadczenie, że jeśli nadejdzie Wielkie Przebudzenie, to nastąpi ono w Nowym Świecie.

Nocni wędrowcy ze Stanów Zjednoczonych różnili się od tych z Europy. Byliśmy na ogół młodsi i spokojniejsi.

Nasze rody były mniej liczne, nie tak rozbudowa­ne. Czyniliśmy, co tylko się dało, dla zachowania naszej tajemnicy. Jednak nasza liczba rosła, o czym wiedział Sabat. Nie sprzyjało mi również to, że należałam do najstarszych z tych, którzy przenieśli się za ocean. Krążyły pogłoski o planowanym zamachu stanu, a moje uparte milczenie nie uspokajało nastrojów.

- Dziwi mnie, że Sabat nie upomniał się o twoją głowę - powiedziałam, próbując zmienić temat. Nie chciałam mieć nic wspólnego z Sabatem. Nie pragnęłam też odgrywać roli Strażnika całych Stanów Zjednoczonych. Zależało mi tylko na moim niewielkim mieście z jego ciasnymi zaułkami i mod­nymi małymi barami, na spokojnej okolicy, pełnej drzew.

-              Z jakiego powodu?

-              Z powodu twoich występów. - Machnęłam ręką, wskazując kiepsko oświetlone wnętrze pubu, wypełnione­go po brzegi potencjalnymi ofiarami.

Naturalnie, byłam pewna, że nasi nie zwracali do tej pory na Thorne'a specjalnej uwagi częściowo dlatego, że osiadł w Londynie. Wyspa przesiąknięta była magią, nie brakło tu wiedźm i czarowników, całe to miejsce było jak beczka prochu czekające tylko na rzuconą nieostrożnie za­pałkę. Żaden starszy wampir nie pozostawał tu długo, dlatego też nie zawracano sobie głowy Thorne'em.

- Znasz naszą regułę, by pozostawać w cieniu i nie ujawniać się większej liczbie ludzi niż to konieczne - pod­jęłam. - Ten tłum wcale nie musiał się o tobie dowiedzieć.

- Ale dlaczego? - Thorne zgniótł w dwóch palcach kapsel i rzucił go na stolik. - Po co ciągle się ukrywać? Wi­działem na ich filmach i w ich dziennikach telewizyjnych znacznie okropniejsze rzeczy od tego, co sam zrobiłem. Po­ra, żeby się dowiedzieli.

- Nie ty o tym decydujesz.

Uderzył pięścią w krawędź stolika, wywracając swój pusty kufel.

- W takim razie kto?

- Nie wiem. Kiedyś to nas czeka, ale jeszcze nie w tej chwili. W grę wchodzi nie tylko los nocnych wędrowców. Są rzeczy, których ci ludzie nie są jeszcze gotowi przyjąć do wiadomości.

- Nie sądzę, by mieli specjalny wybór. Poza tym zaakceptowali mnie.

- Myślą, że się zgrywasz - upomniałam go. Siedząc skulona w ciasnym boksie, starałam się przypadkowo nic trącić nogą Danausa.

- Czas, żebyśmy wystąpili. Niech poczują naszą moc. Męczy mnie już to ukrywanie się.

- Ale tacy już jesteśmy i tacy zawsze byliśmy. Dla tych stworzeń jesteśmy tylko cieniem, koszmarnymi zjawami. Niczym więcej. - Wyrecytowałam słowa, które wcześniej słyszałam sama ze sto razy. Zabrzmiały staroświecko nawet dla moich uszu. Dostrzegałam to pragnienie jawności u wielu młodych, którzy zadawali się z ludźmi. Powstawały o nas filmy, w treści których kryła się tylko odrobina prawdy. Ludzie zaczytywali się książkami o nocnych wę­drowcach i magikach, szukając w nich ucieczki od przyziemności. Co jednak będzie, jeśli obudzą się któregoś ranka i uświadomią sobie, że to, co ich ekscytuje i po cichu fascynuje, jest realne i znajduje się tuż obok? Czy nadal będą na nas spoglądać z takim samym zaciekawieniem, czy może raczej staniemy się szkodnikami do wyk­pienia, takimi jak szczury albo karaluchy?

- No tak, ale sama powiedziałaś, że nas to czeka.

- Dosyć tego! - krzyknęłam, skrobiąc paznokciami po stole i zdrapując nieco lepkiej warstwy z jego blatu. Obserwując Thorne'a kątem oka, zajęłam się czyszczeniem paznokci o pudełko zapałek, leżące na środku stolika. - To bez znaczenia. I nie z tego powodu tu przybyłam. Co Tabor powiedział ci o naturi?

Na wzmiankę o naturi Thorne zesztywniał.

     - Rzadko o nich opowiadał, tylko wtedy, kiedy był w paskudnym nastroju - odpowiedział głosem niewiele gło­śniejszym od szeptu, chwytając się krawędzi stolika. - Za­wsze o tej samej porze roku: podczas nowiu w środku lata. Zamykał się wtedy w swoich prywatnych pokojach na kil­ka nocy. - Jego akcent stał się mocniejszy, jeszcze bardziej niedzisiejszy.

Odczekałam chwilę i zapytałam:

- Co ci o nich mówił?

- Nic, co miałoby jakiś sens. Tylko tyle, że gdybym kie­dyś się na któregoś natknął, mam wiać. Nie próbować wal­czyć, tylko zwiewać. - Spojrzał na mnie rozszerzonymi ze strachu oczyma. Rozumiałam go. Tabor był nie tylko jego jedynym mistrzem i stwórcą, ale też Starożytnym, członkiem Starszyzny Sabatu. Thorne wiedział, że skoro coś tak bardzo gnębiło Tabora, musiało stanowić poważny problem.

- Przed ponad pięcioma wiekami triada wygnała więk­szość naturi z tego świata. Teraz próbują złamać pieczęć i przedostać się z powrotem. Potrzebna nam twoja pomoc, żeby ponownie ich przepędzić.

- Moją pomoc? - Zaśmiał się nerwowo. - A co ja mogę zrobić?

- Tabor wchodził w skład triady. Już go nie ma, ale stwo­rzył ciebie. Dlatego sądzimy, że powinieneś zająć jego miejsce w triadzie.

- Czym mam się w niej zajmować? Tabor miał ponad trzy tysiące lat, kiedy mnie stworzył. - Wpatrywał się we mnie szeroko otwartymi oczami, przekonany o tym, że po­stradałam rozum. Nie miałam mu tego za złe. Sama ledwie mogłam uwierzyć we własne słowa. Thorne nie był zbyt dobrym nocnym wędrowcem. Prawdopodobnie dożył do tej pory tylko dzięki opiece ze strony Tabora oraz swojej przebiegłości.

- Nie wiem. To nie był mój pomysł. Jabari przysłał mnie tu, żebym cię odszukała - przyznałam, marszcząc czoło.



- Do licha - mruknął. Pewnie liczył trochę na to, że wykręci się gadaniem, ale skoro przysłał mnie jeden Starszych, to klamka zapadła. Ścigałabym Thorne'a do kresu swoich dni. A w starciu ze mną nie miał najmniejszych szans.

Kelnerka w obcisłej czarnej bluzce przyniosła tacę z trzema kuflami ciemnego piwa, które barwą przypominało olej silnikowy. Nachyliła się, stawiając kufel przed każdym z nas. Na jej szyi dyndał łańcuszek z pentagramem; nie była pierwszą osobą w Londynie, u której widziałam taki talizman.

- Pomyślałam, że pewnie zechcesz jeszcze się napić zanim ponownie wystąpisz - powiedziała do Thorne'a i odeszła, przeciskając się między muzykami z kapeli, którzy powrócili do stolika.

- Koniec przerwy - obwieścił człowiek z purpurowym irokezem, ich perkusista. Otaksował mnie swoimi piwnymi oczami. Bał się, że nie zarobi na żarcie.

- Musimy już iść - stwierdziłam do Thorne'a.

- Cóż - powiedział - nie mogę się wykręcić. Pozwól mi tylko dokończyć występ, zanim zabierzesz mnie do piekła.

Ściągnęłam brwi i zerknęłam wyczekująco na Danausa. Wiedział, o co mi chodzi. Im prędzej uporamy się z naturi, tym szybciej będę mogła próbować go zabić.

-              Dobra. Zasuwaj. Ale tylko parę kawałków. Robi się późno - powiedziałam, a w moich słowach zabrzmiało poirytowanie, gdy podnosiłam się, by wypuścić Thorne'a z boksu.

Unikając wzroku Danausa, patrzyłam, jak Thorne pospiesznie wypija połowę swojego piwa. Odstawił kufel na blat, krzywiąc się z niesmakiem.

- Cholera, co za parszywy browar - jęknął i nie mówiąc już nic więcej, wydostał się z boksu. Zanim jednak ruszył za swoimi kumplami z zespołu w stronę sceny, schwycił mnie za rękę. - Chodź - rzucił.

     - Nie potrafię śpiewać. - Fala panicznego strachu wez­brała w mojej piersi. Chciałam wyrwać się z jego uścisku, on jednak mnie nie puszczał.

- Nazywasz to śpiewem? - Zaśmiał się. Wokół nas tłum wrzeszczał i podskakiwał, gdy muzycy brali swoje in­strumenty. Wrzask pulsował i odbijał się echem od ścian, które groziły zawaleniem. Podniecenie tych ludzi było czymś namacalnym, napierało na mnie. Thorne podszedł bliżej, przyciskając swoją zimną, obnażoną pierś do moje­go ramienia. - Wejdź na scenę. Pokaż im, kim jesteś.

Spojrzałam w jego piwne oczy, które teraz lśniły, a ich tęczówki mieniły się różnorodnymi barwami. Thorne płynął na fali emocji zebranego tłumu fanów, co dodawało mu ener­gii. Pomysł, by stanąć na scenie i wrzeszczeć do mikrofonu, wyładowując w ten sposób całą złość nagromadzoną w trak­cie minionych kilku dni, wydawał się kuszący. Odsłoniłabym przed nimi swoje kły, a ci ludzie domagaliby się bisu. Uwiel­bialiby mnie za to, że jestem nocnymi wędrowcem. W głębi serca sądziliby, że tylko się zgrywam, a ja choć przez chwilę nie ukrywałabym swojej prawdziwej istoty.

- Kim byłeś wcześniej? - zapytałam nagle.

Gdy Thorne usłyszał to dziwne pytanie, zły błysk znik­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin