Barclay James - Saga o krukach 03 - Dziecko nocy.doc

(2073 KB) Pobierz

James Barclay

 

Dziecko nocy

 

Nigthchild

Przełożył: Michał Studniarek

Wydanie oryginalne: 2001

Wydanie polskie: 2004


Książkę tę dedykuję pamięci Stuarta Bartletta.

Prawdziwego przyjaciela, wspaniałego męża Viv, ojca Tima, Emmy, Claire i Nicka.

Bardzo nam Ciebie brakuje, dlatego ten tom jest dla Ciebie.

Po raz kolejny pojawili się ludzie, którzy pomogli mi wygładzić tekst i dali właściwe odpowiedzi, kiedy ich najbardziej potrzebowałem. Dziękuję Alanowi Mearnsowi za dostarczenie ważnego brakującego kawałka podczas spaceru do pubu w Killarney; Lisie Edney, Deborze Erasmus i Laurze Gulvin za słowa, które mi dały; Dave’owi, Dickowi, George’owi i Pete’owi, którzy stoczyli dobrą bitwę w moim imieniu; Simonowi Spantonowi, którego wsparcie i intuicja pomogły mi przeżyć rok, który czasami wydawał się bardzo trudny.

 

 


BOHATEROWIE

KRUCY

Hirad Coldheart BARBARZYŃCA

Bezimienny WOJOWNIK

Ilkar JULATSAŃSKI MAG

Denser MAG ZŁODZIEJA ŚWITU

Erienne MAG FORMUŁ

 

KOLEGIA

Dystran WŁADCA XETESKU

Vuldaroq PAN NA WIEŻY, DORDOVER

Heryst LORD STARSZY MAG, LYSTERN

Sytkan LORD MAG, XETESK

Ry Darrick GENERAŁ LYSTERNEŃSKIEJ KAWALERII

Aeb PROTEKTOR

Lyanna CÓRKA ERIENNE

 

ŻOŁNIERZE, ŻEGLARZE I LORDOWIE

Ren’erei GILDIA DRECH

Tryuun GILDIA DRECH

Jasto Arlen LORD ARLEN

Selik KAPITAN CZARNYCH SKRZYDEŁ

Jevin KAPITAN SŁOŃCA CALAIUS

AL-DRECHAR

Ephemere

Cleress

Myriell

Aviana

KAAN

Sha-Kaan WIELKI KAAN

Hyn-Kaan

Nos-Kaan

 


„Gdy Niewinny dosiądzie żywiołów

i ziemia leży rozdarta,

Rozdzielenie się odwróci

i z chaosu powstanie Jedność,

by już nigdy nie upaść.

Tinjata, Starszy Mag, Dordover

Prolog

Przez całe swoje długie życie Jarrin łowił na wodach na północ od Kłów Sunary. Znał tutejszy układ prądów i zmienność wiatru. I znał piękno samotności. Zanurzył sieci i saki w osłoniętej głębokiej zatoczce i teraz pozostało mu tylko cudowne oczekiwanie. To była pora, którą uwielbiał. Leżał na pokładzie swojego osiemnastostopowego przybrzeżnego skimera, który kołysał się lekko na fali. Pojedynczy żagiel owinął się wokół bomu.

Jarrin wyjął korek z butelki rozcieńczonego wina, potem wyciągnął z torby grubą kanapkę z szynką, położył to wszystko na ławce obok i popatrzył na błękitne niebo, po którym płynęły rzadkie chmury. W taki dzień nie wyobrażał sobie lepszego życia.

Musiał się nieco zdrzemnąć, bo gdy się obudził, poczuł, jak łódź dziwnie się kołysze. Słońce przesunęło się nieco ku lewej stronie. Coś psuło idealną harmonię tego dnia, jakiś odległy ryczący dźwięk drażnił jego uszy.

Jarrin oparł się na łokciach, przechylił głowę i wsadził palec do lewego ucha. Nie słyszał ani jednego ptaka. Przez lata tak przyzwyczaił się do ostrych krzyków mew krążących nad jego głową albo lecących za łodzią po dobrym połowie, że stały się częścią tła. Teraz ich milczenie działało mu na nerwy. Zwierzęta potrafiły wyczuwać różne rzeczy.

Rozejrzał się całkiem już rozbudzony - wokół działo się coś dziwnego. Niebo nad głową było piękne, lecz powietrze pachniało deszczem. Woda zabrała go w morze, chociaż przypływ dopiero miał nadejść. A ryczący dźwięk odbijał się echem od Kłów Sunary, wypełniając powietrze nieziemskim hałasem, który sprawiał, że żołądek ściskał mu się ze strachu.

Usiadł na okrężnicy, marszcząc czoło, kiedy jego spojrzenie przyciągnęło jakieś poruszenie na morzu. Zamarł.

W jego stronę niesłychanie szybko pędziła ściana wody, za którą gromadziła się coraz większa masa ciemnych chmur. Rozciągała się tak szeroko, jak tylko mógł sięgnąć wzrokiem, po obu stronach zatoki widział olbrzymią i straszną szarobłękitną górę zwieńczoną bielą.

Jarrin wciąż patrzył. Mógł próbować podnieść kotwicę, postawić żagiel i pomknąć do brzegu, ale wiedział, że to daremny trud. Fala musiała być wysoka na ponad sto stóp i nie zapowiadała ocalenia, tylko śmierć na skalistym wybrzeżu. Mężczyzna zawsze zaklinał się, że będzie patrzył śmierci prosto w twarz, zatem wyprostował się, odśpiewał modlitwę do duchów, aby móc bezpiecznie przejść do krainy przodków, i czekał, rozkoszując się wspaniałą potęgą natury, nim ta zmiotła go w nicość.


Rozdział 1

Powóz turkotał, jadąc pokrytym koleinami i zarośniętym gościńcem w stronę zachodniego krańca Czarnych Szczytów, ku Sępim Skałom. Koła podskakiwały na kamieniach, drewno skrzypiało, a metalowe sworznie piszczały w łożyskach. Uderzeniem lejc i pokrzykiwaniem woźnica popędził parę koni ciągnących powóz z szybkością, która mogła doprowadzić tylko do jednego.

Lecz jeszcze nie teraz.

Z każdym odbijającym się w krzyżu wstrząsem woźnica oglądał się przez ramię. Przez chmurę kurzu, którą wzniecał pojazd, widział, jak się zbliżają. Sześć postaci na koniach, pożerających dystans w tempie, którego nie ograniczała zła droga, zabójcza dla kół wozu.

Obserwował, jak się zbliżają, przez ponad połowę dnia, jego bystre oczy dostrzegły ich niemal w tej samej chwili, gdy oni zobaczyli jego i zaczęli pościg. Z początku nie musiał gnać, lecz kiedy popołudnie zaczęło przechodzić w wieczór, zrozumiał, że jego prześladowcy są gotowi zajeździć swe wierzchowce na śmierć, aby tylko go złapać. Nie dziwiło go to. To, co, jak sądzili, jechało w powozie, było warte znacznie więcej niż życie kilku chabet.

Uśmiechnął się, popatrzył na szlak i znowu trzasnął lejcami. Czyste do tej pory niebo zaczęło chmurzyć się na wieczór, a światło traciło już na ostrości. Podrapał się po podbródku i popatrzył na swoje konie. Pot płynął z ich boków i pienił się pod skórzaną uprzężą. Ich głowy podskakiwały, oczy były szeroko otwarte, a uszy stulone.

- Dobra robota - uśmiechnął się.

Jeszcze raz obejrzał się za siebie. Byli oddaleni o zaledwie sto jardów. Stuk, który usłyszał, oznaczał, że w powóz trafiła pierwsza strzała. Wziął głęboki oddech: to się musi skończyć tutaj.

Pochylił się, puścił lejce i wskoczył na grzbiet prawego konia, czując dłońmi i nogami jego ciepło, a zarazem jego wyczerpanie.

- Spokojnie - powiedział. - Spokojnie.

Poklepał konia po karku i wyciągnął sztylet, a potem jednym szybkim ruchem odciął uprząż. Jeszcze jeden ruch i skórzane mocowanie jarzma odpadło. Ścisnął boki siwka piętami i odbił w prawo, pozostawiając drugiego wałacha z wozem, który gwałtownie zwolnił i obrócił się w lewo. Modlił się, aby powóz nie wywrócił się.

Potem rozplątał wodze zawiązane wokół wędzidła i po chwili walki ze zwierzęciem nachylił się nad jego karkiem, szybko oddalając się od pojazdu. Kiedy usłyszał za sobą krzyki, ściągnął cugle i odwrócił się.

Byli już na miejscu. Otworzyli drzwi i okrążali powóz, pokrzykując gniewnie i wzajemnie się obwiniając. Wiedział, że jest dobrze widoczny, ale nie przejmował się tym. Teraz go nie dogonią, co więcej, odciągnął ich od zdobyczy. Pół dnia jazdy za pustym wozem. Teraz przynajmniej nie znajdą tego, czego szukali.

Jednak nie było czasu na radość. To zaledwie sześciu prymitywnych drani, których udało mu się oszukać. A przecież byli jeszcze inni, znacznie sprytniejsi, a ci, nie będą tak łatwym przeciwnikiem.

 

* * *

Erienne spojrzała na córeczkę śpiącą spokojnie na jej podołku i po raz pierwszy zastanowiła się, czy nie popełniła strasznego głupstwa. Pierwszy dzień w Czarnych Szczytach minął dość spokojnie. Lyanna była w wyśmienitym nastroju, idąc na południe śpiewały pieśni wędrowców, a oblany słońcem las pachniał czysto, świeżo i przyjaźnie. Ta pierwsza noc okazała się dla niej prawdziwą przygodą: spała na otwartym terenie, okryta matczynym płaszczem i chroniona ostrzegawczymi zaklęciami. Podczas kiedy spała, Erienne odeszła dalej, dostrajając się do many i szukając znaków świadczących o tym, że nie wszystko jest dobrze.

Erienne nie sądziła, aby tej nocy groziło im jakieś niebezpieczeństwo. Wierzyła, iż Gildia wie, co robi, i zaopiekuje się nimi. I choć w górach biegały wilki, nie były znane z polowania na ludzkie mięso, ona zaś, czarodziejka z Dordover, potrafiła bronić się lepiej niż zwykli ludzie.

Lecz drugiego dnia ich nastrój uległ zmianie. Las stawał się coraz gęstszy i przez większość czasu szły w cieniu, humor poprawiał im się tylko wtedy, gdy słońce przedzierało się przez liście, by oświetlić ziemię u ich stóp. Piosenki i rozmowy stawały się coraz rzadsze i szybko cichły. I choć Erienne starała się wyszukać jakiś temat rozmowy albo pokazać coś interesującego swojej coraz bardziej niespokojnej córce, słowa albo nie wywoływały żadnej reakcji, albo zamierały jej na ustach, kiedy spoglądała w pełne strachu oczy Lyanny.

Tak naprawdę ona też go czuła. Rozumiała - albo sądziła, że rozumie - dlaczego muszą iść same. Lecz jej wiara w Gildię szybko słabła. Oczekiwała jakiegoś kontaktu, lecz nic takiego się nie stało, i teraz każdy trzask gałązki i skrzypnięcie drzewa sprawiały, że podskakiwała ze strachu. Sięgnęła więc po śpiew ptaków, by poprawić nastrój Lyanny. W końcu, skłamała, skoro ptaki śpiewają, nie może tu być niebezpiecznie.

Erienne wciąż się uśmiechała, choć wiedziała, że Lyanna jest tylko częściowo przekonana co do potrzeby dalszej wędrówki. Do tego mała szybko się męczyła, dlatego późnym popołudniem musiały się zatrzymać. Dordovanka siedziała oparta o porośnięte mchem drzewo, podczas gdy dziewczynka spała. Biedne dziecko. Ma tylko pięć lat i już ucieka, by ocalić życie, choć jeszcze o tym nie wie.

Pogładziła długie czarne włosy swojej córki i odsunęła lalkę tak, aby nie gniotła jej w policzek. Rozejrzała się po lesie. Szum wiatru między drzewami i ciemne gałęzie kołyszące się nad nimi wydawały się groźne. Wyobraziła sobie, że zbliża się do nich stado wilków, lecz szybko potrząsnęła głową, aby odpędzić od siebie tę wizję. Czuła też, że są śledzone, i nie mogła pozbyć się myśli, że to nie Gildia.

Serce załomotało jej w piersi, ogarnęła ją panika. Cienie podskakiwały przed nią, przyjmowały ludzkie kształty i śmigały na skraj pola widzenia, zawsze poza jej zasięgiem. Zaschło jej w ustach. Co, na wszystkich bogów, one tutaj robią? Kobieta i małe dziecko. Ścigane przez siły zbyt wielkie, by dało się z nimi walczyć. Powierzyły swoje życie całkowicie obcym osobom, które z pewnością ich opuściły.

Mimo że popołudnie było ciepłe, Erienne zadrżała, to obudziło Lyannę. Dziewczynka popatrzyła na nią, daremnie szukając pocieszenia.

- Mamusiu, dlaczego oni tylko patrzą? Dlaczego nam nie pomogą?

Ponieważ Erienne milczała, Lyanna spytała jeszcze raz, dodając: „Czy oni nas nie lubią?”. Wtedy zaśmiała się i zwichrzyła włosy dziecka.

- Jak ktokolwiek mógłby cię nie lubić? Oczywiście, że nas lubią, kochanie. Sądzę, że muszą trzymać się z dala od nas, by upewnić się, że nic złego nas nie spotka.

- Kiedy tam dotrzemy, mamo?

- Już niedługo, kochanie. Niedługo. Wtedy odpoczniesz. Już się zbliżamy. - Ale nawet dla niej samej te słowa brzmiały pusto, a wiatr w drzewach szeptał o śmierci.

Lyanna spojrzała na nią bystro, jej broda lekko zadrgała.

- Nie podoba mi się tu, mamo - powiedziała.

Erienne znów zadrżała.

- Mnie też, kochanie. Ale idziemy tam, gdzie jest lepiej.

Mała kiwnęła głową.

- Nie pozwolisz, aby źli ludzie mnie dostali, prawda?

- Oczywiście, że nie.

Pomogła Lyannie wstać, zarzuciła tobołek na ramię i ruszyły dalej, kierując się na południe, tak jak im powiedziano. Erienne przyspieszała, czując zbliżające się duchy, i próbowała sobie wyobrazić, w jaki sposób Bezimienny albo Thraun zgubiliby ścigających. Mogliby na przykład zatrzeć ślady, poruszając się ostrożnie nad ziemią i zostawiając fałszywe tropy. Zastanawiała się nawet, czy zdołałaby unieść córkę w Płaszczu-Ukrycia, czyniąc je obie niewidzialnymi. Byłoby to jednak zbyt męczące. Uśmiechnęła się ponuro. Dla Lyanny była to gra, która może ją bawić, lecz ona wiedziała, że to gra o najwyższą stawkę.

 

* * *

Szli przez las całkiem zręcznie, lecz mimo to elfy niczego nie przeoczyły. Ren’erei musiała przyznać, że zaskoczyły ją ich zdolności, cichy sposób poruszania się i wysiłki, by nie pozostawiać po sobie żadnych śladów. Podziwiała nawet trasę, którą wybrali, często schodząc z wytyczonego szlaku, by zgubić każdego, kto mógłby ich śledzić.

Mogłoby to zmylić większość ścigających, lecz Ren’erei i Tryuun urodzili się w lesie i wyczuwali każdy ślad wywołany przejściem ludzi. Opadły liść wgnieciony w ściółkę, kawałek kory oddarty z drzewa na znaczącej wysokości, wzór z leżących na ziemi gałązek. A w przypadku tych ludzi również cień niezgodny z kątem padania promieni słonecznych, zawirowania powietrza, zmiana w nawoływaniu się leśnych zwierząt.

Ren’erei szła z przodu, Tryuun osłaniał siostrę z boku, jakieś dwadzieścia jardów od niej. Para elfów śledziła te znaki przez ponad pół dnia, wciąż się zbliżając, lecz nie dając ludziom najdrobniejszej wskazówki, iż ktoś za nimi podąża.

Elfka uważnie badała wzrokiem drogę. Każdy krok jej stóp odzianych w lekkie skórzane buty był pewny i cichy, płaszcz, kaftan i spodnie w zielono-brązowe plamy stapiały się z nakrapianym słońcem leśnym poszyciem. Zbliżali się. Gnieżdżące się u stóp sosen świstaki wydawały ostrzegawcze dźwięki, pył z kory unosił się w powietrzu tuż przy poszyciu, a w suchym błocie kępki trawy powoli prostowały się po zdeptaniu ludzką stopą.

Ren’erei zatrzymała się przy wielkim, starym dębie, kładąc jedną dłoń na pniu, by wyczuć jego energię, a drugą dając sygnał Tryuunowi. Nawet się nie oglądając, wiedziała, że brat jest dobrze ukryty.

Dziesięć jardów przed nią niewielkie zawirowanie powietrza, sygnalizowane przez poruszenia paproci i niskich liści, świadczyły o obecności maga w Płaszczu-Ukrycia. Poruszał się powoli, unikając ujawnienia się choćby na ułamek sekundy, a Ren’erei znów podziwiała jego kunszt.

Elfka przeszła przez zawirowanie, ledwie dotykając palcami ziemi i tworząc sobie obraz maga. Wysoki, szczupły i dobrze umięśniony, nieświadom grożącego mu śmiertelnego niebezpieczeństwa. Elfka szła cicho, jej krok niczego nie zakłócał, leśne stworzenia czuły się przy niej bezpiecznie.

W ostatniej chwili wyciągnęła ze skórzanej pochwy nóż, wyprostowała się, złapała mężczyznę za czoło i odciągnęła jego głowę do tyłu, jednocześnie podrzynając mu gardło. Krew trysnęła na zieleń, a człowiek po raz ostatni zadrżał, zbyt zaskoczony, by próbować wykrzyczeć ostrzeżenie. Płaszcz opadł, odsłaniając czarne, dopasowane ubranie i ogoloną głowę. Ren’erei nigdy nie patrzyła na ich twarze, kiedy ginęli w ten sposób. Zaskoczenie i niedowierzanie w ich oczach sprawiały, że czuła się winna.

Odwróciła ciało twarzą do ziemi, oczyściła nóż, schowała go do pochwy i gestem kazała Tryuunowi ruszać dalej.

Gdzieś tam był jeszcze jeden, który podążał za Erienne i Lyanną, a dzień miał się już ku końcowi.

 

* * *

Denser usiadł przy kominku w gabinecie w Wieży Dordover. Jesienny wiatr tłukł się o szyby, liście przemykały po szarym niebie, lecz zimno na zewnątrz było niczym w porównaniu z chłodem panującym w sercu xeteskiańskiego Ciemnego Maga.

Już w chwili, kiedy przybył konny posłaniec z Dordover, by prosić go o stawienie się w kolegium, wiedział, że sprawa jest poważna. Ucisk w żołądku i ból w sercu zmieniły się w zimny gniew, gdy okazało się, iż uzgodnienie, że należy po niego posłać, zajęło im aż sześć tygodni.

Z początku poczuł się rozczarowany, że Erienne nie próbowała porozumieć się z nim za pomocą Połączenia, lecz tygodnie przerw w ich kontaktach nie były niczym dziwnym, teraz - uświadomił sobie ponuro - sama odległość może powstrzymywać ją od takich prób.

Nim spojrzał na Vuldaroqa, złożył list i upuścił go na kolana. Gruby Pan na Wieży, odziany w granatowe szaty zebrane białą szarfą, spływał potem po wysiłku, jaki kosztowało go towarzyszenie Denserowi do pokojów Erienne. Teraz poruszył się niespokojnie pod spojrzeniem Ciemnego Maga.

- Sześć tygodni. Coście, do diabła, robili przez ten czas?

Vuldaroq osuszył chusteczką czoło i łysą czaszkę.

- Szukaliśmy. Próbowaliśmy je odnaleźć. Zresztą wciąż próbujemy.

- Mimo naszego obecnego rozstania to moja żona i dziecko. Nie miałeś prawa ukrywać przede mną faktu ich zniknięcia nawet przez jeden dzień.

Denser objął spojrzeniem gabinet, sterty spiętych papierów, ułożonych starannie na półkach książek i pergaminów, lampy i świece o przyciętych knotach, pluszowego króliczka siedzącego na grubej poduszce. To było zupełnie niepodobne do Erienne, która uwielbiała podczas pracy bałagan. A więc nie zniknęła wbrew swojej woli, to pewne. Posprzątała tu i zamierzała przez długi czas nie wracać. Może nawet nigdy.

- To nie jest takie proste - rzekł ostrożnie Vuldaroq. - Są pewne procedury...

Denser zerwał się z krzesła, stając oko w oko z Panem na Wieży.

- Nawet nie próbuj wciskać mi takich bzdur - wychrypiał. - Ta przeklęta duma i gierki waszej Rady opóźniły poszukiwania mojej żony i córki o sześć cholernych tygodni. W tej chwili mogą być absolutnie wszędzie. Jakie są rezultaty waszych działań?

Denser widział, jak na czerwonej, nalanej twarzy Vuldaroqa pojawiają się kropelki potu.

- Mamy tylko niejasne wskazówki. Podobno gdzieś je widziano. Ale to nic pewnego.

- Sześć tygodni zajęło wam dowiedzenie się, że to „nic pewnego”?! Całej znaczącej potędze Dordover? - Denser przerwał, widząc jak wzrok Vuldaroqa ucieka gdzieś w bok. Uśmiechnął się i nieco cofnął, jego palce zaczęły bezmyślnie bawić się stertą papierów. - Naprawdę was zaskoczyła, co? Wszystkich.

Roześmiał się krótko.

- Nigdy nie spodziewaliście się, że może wyjechać, prawda?

Vuldaroq nic nie odpowiedział. Denser pokiwał głową.

- Cóż zatem zrobiliście? Wysłaliście magów i żołnierzy do Lystern? Koriny? Blackthorne? Może nawet do Xetesku. A potem co? Przeczesywaliście miejscowe lasy, wysłaliście wiadomości do Gyernath i Jaden?

- Teren poszukiwań jest bardzo duży - powiedział ostrożnie Vuldaroq.

- I przy całej waszej ogromnej wiedzy nikt z was nie miał dość rozumu, by domyślić się, w którą stronę mogła się udać, prawda? - Denser prychnął i postukał się w głowę, bawiąc się przez chwilę zmieszaniem Vuldaroqa. - Nie mieliście żadnego przeczucia. Dlatego posłaliście po mnie, kogoś, kto może wiedzieć. Lecz zrobiliście to za późno, o wiele za późno. Czemu, Vuldaroq?

Dordovańczyk otarł chusteczką twarz i ręce, po czym schował ją do kieszeni.

- Mimo twoich związków z Erienne i Lyanną, obie znajdują się pod opieką Dordover - powiedział. - Mamy swój wizerunek, o który musimy dbać, procedury, których musimy się trzymać. Chcieliśmy, by wróciły do nas bez... zamieszania. - Rozłożył ręce i próbował się uśmiechnąć.

Denser pokręcił głową i zrobił krok do przodu. Vuldaroq próbował się cofnąć, ale stojące za nim krzesło podcięło mu nogi, więc usiadł gwałtownie, a twarz na nowo mu się zaróżowiła.

- Sądzisz, że w to uwierzę? Otaczanie tajemnicą sprawy zaginięcia Lyanny nie ma nic wspólnego z chęcią uniknięcia publicznego wstydu. Nie, w tym jest coś więcej. Chcieliście sprowadzić ją z powrotem do kolegium, zanim dowiem się, że zniknęła, prawda? - Denser pochylił się nad ociekającą potem twarzą, czując, jak ciepły, nieco zalatujący alkoholem oddech uderza w jego policzki. - Ciekawe dlaczego? Baliście się, że mogła zatrzymać się u drzwi jakiegoś lepszego kolegium?

Vuldaroq znów lekko rozłożył ręce.

- Lyanna to dziecko o wyjątkowych zdolnościach. Ale te zdolności muszą być odpowiednio ukierunkowane, inaczej spowodują tragiczne konsekwencje.

- Jak przebudzenie prawdziwych ponadkolegialnych umiejętności, tak? Jakoś się tego nie boję. - Denser uśmiechnął się. - Jeśli tak się stanie, będziemy mieli co uczcić.

- Uważaj, Denser - ostrzegł go Vuldaroq. - Balaia to nie jest miejsce dla następnego Septerna. Ani teraz, ani nigdy. Świat się zmienił.

- Dordover ma prawo mówić tylko za siebie, nie za całą Balaię. A tymczasem Lyanna może pokazać wam drogę naprzód. Nam wszystkim.

Vuldaroq prychnął.

- Naprzód? Powrót Jedności to krok w tył, mój xeteskiański przyjacielu, ale na szczęście jedno utalentowane dziecko nie może być zapowiedzią takiego kroku. Samotne dziecko jest pozbawione mocy. - Stary Dordovańczyk zagryzł wargi.

- Tylko wtedy, jeśli powstrzymacie ją od uświadomienia sobie swoich zdolności. - Nagle jego głos przeszedł w szept. Denser zrobił krok w tył, jego usta przez chwilę pozostawały otwarte. - A więc to o to chodzi, prawda? Na upadek wszystkich bogów, Vuldaroq, jeśli spadnie jej chociaż jeden włos z głowy...

Vuldaroq podniósł się z krzesła.

- Nikt nie zamierza jej skrzywdzić, Denser. Uspokój się. Jesteśmy Dordovańczykami, a nie Łowcami Czarownic. - Ruszył w stronę drzwi. - Znajdź ją i sprowadź tutaj, Denser. I to szybko. Uwierz mi, to ważne dla nas wszystkich.

- Wyjdź stąd - wysyczał Denser.

- Pozwól, iż przypomnę ci, że to moja Wieża - warknął Vuldaroq.

- Wyjdź stąd! - wrzasnął Denser. - Nie masz pojęcia, z czym igrasz! Ani trochę.

Usiadł z powrotem na krześle.

- Wręcz przeciwnie, sądzę, że mam całkiem spore pojęcie. - Vuldaroq jeszcze przez chwilę stał w komnacie, nim wytoczył się na zewnątrz.

Denser nasłuchiwał, jak jego ciężkie kroki cichną w głębi wyłożonego drewnem korytarza. Rozłożył list, którego nie znaleźli w komnatach Erienne, choć nie został dokładnie ukryty. Denser wiedział, że tam będzie, zaadresowany do niego. I wiedział, że go nie znajdą, podobnie jak jej samej.

Ponownie przeczytał list i westchnął. Minęło już cztery i pół roku od chwili, kiedy wszyscy razem stali na polach wokół wieży Septerna, a mimo to Krucy pozostawali jedynymi ludźmi, którzy mogli mu pomóc, mimo iż byli uszczupleni. Erienne zniknęła, a Thraun najprawdopodobniej wciąż biega z wilczym stadem po lesie Thornewood. Pozostał Hirad, z którym pokłócił się rok temu i od tamtej pory nie utrzymywał kontaktu, Ilkar, który pracował w ruinach Julatsy, no i oczywiście Ten Najważniejszy.

Denser uśmiechnął się. Wciąż był ich filarem. Pomyślał, że gdyby leciał całą drogę, mógłby za dwa dni znaleźć się w Korinie u Bezimiennego. Wieczerza we Wronim Gnieździe i wypita z wojownikiem szklaneczka czerwonego wina z Blackthorne to miła perspektywa.

Postanowił, iż wyruszy z Dordover o świtaniu, i sięgnął po pierścień, by rozpalić ogień i ogrzać komnaty Erienne. Jego uśmiech zblakł. Tak wiele jest do zrobienia. Dordovańczycy nie przestaną szukać Lyanny, nie mógł więc ryzykować, że znajdą ją pierwsi. Biorąc pod uwagę treść listu, było to mało prawdopodobne, ale nie mógł mieć całkowitej pewności. A poza tym nie wiedział także, czy jego córce nie zagrożą także ludzie, do których Erienne zwróciła się o pomoc.

Było również coś jeszcze. Dręczyło go coś poważnego, ale nie mógł wyciągnąć tego z podświ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin