Tom Clancy
Walkiria
The Ultimate Escape
Przełożyła: Anna Zdziemborska
Wydanie oryginalne: 1999
Wydanie polskie: 2002
01
Była piąta trzydzieści nad ranem i nawierzchnia pasa startowego bazy Sił Powietrznych Muroc nadal tonęła w mroku. Niebo, powoli przechodzące z czerni w indygo, wciąż usiane było gwiazdami, mrugającymi w ten charakterystyczny sposób, który zdradza bardzo niską temperaturę w stratosferze. Pokryte pustynnym szronem rośliny, porastające pobocze drogi kołowania, lekko chrzęściły pod stopami. Daleko poza drogą, wśród tonących w mroku drzew i plątaniny krzaków, dwa przedrzeźniacze wdały się w sprzeczkę o terytorium, naśladując na przemian odgłosy wydawane przez wszystkie znane im zwierzęta. Była to nieprawdopodobna kolekcja: szczekanie piesków preriowych i wycie wilków, a od czasu do czasu kiepska imitacja startującego silnika odrzutowego. Madeline Green, przez swych licznych przyjaciół nazywana Mają, stała na ciemnym pasie. Uśmiechnęła się do siebie, słysząc melodyjne trele ptactwa o tej nieprzyzwoicie wczesnej porze, a potem odwróciła się w stronę właściwego celu, dla którego się tu w ogóle pojawiła.
Maszyna niczym cień rysowała się na tle krwistoczerwonej linii horyzontu. Miała pięćdziesiąt sześć metrów długości, dziewięć wysokości i trzydzieści jeden i pół metra od jednej końcówki skrzydła do drugiej. Kiedy Maja podeszła bliżej, aerodynamiczna, wydłużona sylwetka samolotu, stojącego niewzruszenie w bladej poświacie, przybrała popielatosrebrzysty kolor w świetle księżyca w pełni, chowającego się za horyzont daleko na zachodzie. Tenisówki Mai prawie nie robiły hałasu w zetknięciu z podłożem. I tak powinno być, ponieważ personel naziemny zajął się w pierwszej kolejności tą częścią nawierzchni, usuwając z niej każdy najmniejszy kamyczek i ziarenko żwiru na ponad czterokilometrowej drodze kołowania, która pod koniec dnia doprowadziła ich do pasa startowego, usytuowanego na dnie wyschniętego słonego jeziora. Tego ranka powtórzą „odkurzanie”, tak na wszelki wypadek.
Maja zatrzymała się przy końcówce ogromnego prawego skrzydła i spojrzała w górę. Wisiało jej nad głową jak gigantyczna wersja wiaty dla samochodu. Znajdowało się jakieś sześć metrów nad nią, odbijając spodnią częścią delikatny różowozłoty blask poranka, ukazując niewyraźny cień strun, zastępujących tradycyjny dźwigar i żebra. Wewnątrz skrzydła znajdowała się pionowa, stalowa konstrukcja ulowa, tak cienka, że bez trudu można by ją wziąć za folię: trzeba było opracować cały wachlarz nowych technologii obróbki specjalnej stali na pokrycie płatowca, na tyle mocnej, żeby mogła pełnić rolę skrzydła, a jednocześnie wystarczająco lekkiej (pomimo olbrzymich rozmiarów), żeby samolot był w stanie oderwać się od ziemi. Kiedy mu się to uda - poleci, wykorzystując „falę zgęszczeniową”, wytworzoną przez długi nos samolotu prujący powietrze. Zostanie ona następnie wtłoczona pod szerokie skrzydło typu delta, dodając siły nośnej. Maszyna o masie startowej 205 ton latała lekko... i szybko. Osiągnie dwa machy, a w porywach nawet trzy albo więcej... ile - tego nikt dokładnie nie wiedział. Nikt jeszcze nie wypróbował jej granic możliwości.
Oprócz Mai... która dzisiaj zamierzała odbyć dziewiczy lot. Taką przynajmniej miała nadzieję.
Zadrżała lekko w zimnym powietrzu poranka i... roześmiała się, ponieważ chłód był wirtualny, w równym stopniu co niebo i samolot. Maja znajdowała się w wirtualnej symulacji.
Weszła pod olbrzymi kadłub, wolno zbliżyła się do podwozia i położyła rękę na jednym z metrowej wysokości kół, z prawej strony wózka podwozia. Napisanie oprogramowania, zawierającego fizyczne właściwości kół, zabrało Mai prawie cały dzień. Gdyby wsiadła do samolotu i wykonała nim dokładne odwzorowanie jego dziewiczego lotu, hamulce zawiodłyby w trakcie lądowania, koło by się zablokowało, po czym opona zaczęłaby się palić tak gwałtownie, jak oryginał pewnego słonecznego poranka w 1964 roku. Zresztą, cały samolot zachowywałby się dokładnie tak jak podczas pierwszego lotu, chociaż Maja zamierzała zrobić wszystko, żeby do tego nie dopuścić. Na tym polegało wyzwanie w przypadku jej symulacji. Pracowała nad nią z przerwami prawie od roku. Oczywiście, nie napisała sama każdej linijki kodowania - miała do pomocy oprogramowanie układu symulacji, zajmujące się powtarzającymi się partiami kodu - jednak to Maja była mózgiem symulacji. Przestudiowała każdy aspekt, dotyczący materiałów użytych do budowy samolotu, motywację jego konstruktorów (w stopniu, w jakim było to możliwe w odniesieniu do tak odległej historii), upodobania inżynierów, zawirowania pogodowe podczas testów - dosłownie wszystko. Czuła, że zna ten samolot lepiej niż jego twórcy. Co zresztą trudno byłoby stwierdzić z całą pewnością, ponieważ w większości już nie żyli. Ale i tak podejrzewała, że byliby z niej zadowoleni. Dzięki jej wysiłkom, amerykański naddźwiękowy bombowiec XB-70 Valkyrie znów żył... i latał.
- Ho-jo-to-ho - powiedziała cicho; tak brzmiał bojowy okrzyk Walkirii w operach Wagnera. Z roztargnieniem drapała paznokciem ogromną gumową oponę, wpatrując się w jaśniejący horyzont na wschodzie. W głębi pustyni przedrzeźniacz wyśpiewywał melodię, która bardziej przypominała twórczość Schoenberga niż Wagnera, podczas gdy jakiś mały ptaszek rozpoczął nieświadomie, lecz dość bezczelnie swój własny kontrapunkt.
Niedługo pojawią się inni. Maja nie była odosobniona w pasji do sztuki tworzenia wirtualnej symulacji obiektu lub przedmiotu we wnętrzu „laboratorium” - osobistej przestrzeni, podobnej do staromodnych stron w Sieci, chociaż nieporównanie bardziej interaktywnej. Zainteresowania Mai nieco bardziej skłaniały się ku aspektom mechaniki symulowania, w porównaniu z upodobaniami reszty grupy, z którą pracowała. Niektórzy z nich preferowali symulowanie w trybie historycznym.
Bob, na przykład, od prawie dwóch lat pracował nad rekonstrukcją bitwy pod Gettysburgiem. W związku z tym Maja spędziła więcej czasu, niżby sobie tego życzyła, w miejscach, które śmierdziały czarnym prochem strzelniczym, i gdzie widoczność ograniczała się do trzech metrów z powodu dymu od ognia artyleryjskiego. Za każdym razem, kiedy przelatywały przez nią archaiczne kule, podskakiwała do góry, chociaż nie robiły jej przecież najmniejszej krzywdy. Pociski okazywały się śmiertelne w skutkach tylko dla równie wirtualnych żołnierzy w rekonstrukcji.
Problem Boba, zdaniem Mai, polegał na tym, że był on do tego stopnia pedantyczny w krwawych kwestiach, iż po uczestnictwie w kolejnej części jego wersji bitwy pod Gettysburgiem, Maja wracała do świata rzeczywistego kompletnie pozbawiona apetytu. Pozostali dokuczali mu, twierdząc, że powinien być równie drobiazgowy w odniesieniu do mundurów swoich postaci, co w przypadku ich wybebeszonych wnętrzności. Bob odcinał się twierdząc, że najpierw załatwia najważniejsze sprawy. Niektórzy przyjmowali tę argumentację, ale Maja zastanawiała się nad kondycją niektórych organów wewnętrznych Boba, a w szczególności jego mózgu.
Pozostałe symulacje były nieco mniej drastyczne, przynajmniej z jej punktu widzenia. Fergal miał fioła na punkcie „klasycznego” okresu maszyn kołowych, z początków zeszłego stulecia do połowy lat trzydziestych i odtwarzał pojazdy zasilane parą albo o dziwnych nazwach, na przykład Humber.
Sander miał bzika na punkcie dość osobliwego i trudnego do sklasyfikowania samolotu, wyprodukowanego - najwyraźniej w pośpiechu - przez Niemcy pod koniec drugiej wojny światowej. Należał do grupy samolotów tak zwanego Tajnego Projektu - dziwacznego asortymentu prototypów latających talerzy napędzanych odrzutowymi silnikami. Właśnie w takiej symulacji uczestniczyła tydzień temu cała grupa, i Maja musiała przyznać, że śmiała się tak samo głośno, jak pozostali, kiedy program symulacji Triebflügel zakończył się katastrofą, a silniki odpadły od płatowca, niszcząc połowę budynków, które Sander rozrzucił tu i ówdzie po wirtualnym lotnisku.
Kelly’ego fascynowały okręty podwodne i rekonstruował po kolei dziwaczne jednostki o napędzie spalinowym, z którymi brytyjska flota eksperymentowała pod koniec pierwszej wojny światowej. Projektowano je z tyloma usterkami, że Maja nie mogła zrozumieć, jakim cudem Kelly zmusza je do działania. A tak właśnie było, przez co nawet najmniej zainteresowani tematem członkowie grupy symulowania byli pełni podziwu dla osiągnięć Kelly’ego.
Oczywiście, sama symulacja nie wystarczyłaby, żeby wzbudzić podziw. Należało ją jeszcze umieścić w odpowiednim otoczeniu i jak najdokładniej oddać tło historyczne. Chodziło o odtwarzanie rzeczywistości w najbardziej dosłownym znaczeniu tego słowa. Liczyły się najmniejsze drobiazgi. Maja przeniosła wzrok na goleń podwozia i wolno przejechała palcem po zimnym metalu. Na palcu została jej cieniutka warstewka szronu. Przyjrzała się z bliska pojedynczym kryształkom lodu. Każdy z nich został przez nią zaprogramowany. No, nie osobiście. W części było to oprogramowanie „fraktalne”, do którego wystarczyło wprowadzić wzory danej charakterystyki cech fizycznych i poinstruować program, żeby zastosował te wzory do całego środowiska za każdym razem, kiedy powinny się pojawić. Maja cieszyła się, że tej nocy temperatura spadła poniżej zera. Szron programuje się łatwiej niż deszcz, a poza tym ładniej wygląda.
Zapatrzyła się w górę... i nagle zorientowała się, że patrzy na spodnią część kadłuba, na lewo od drzwi komory bombowej, od której znów odpryskiwała farba. Nie był to poważny problem w tej symulacji. Natomiast dla oryginalnego XB-70 w początkach jego istnienia łuszczenie się farby było przyczyną sporego zamieszania do czasu, aż technicy odkryli źródło problemu. Technicy w hangarze kładli na Valkyrie nowe warstwy farby za każdym razem, kiedy leciała po tego, czy innego ważniaka z Sił Powietrznych, a w rezultacie odkształcanie się powłoki spowodowane wysoką temperaturą podczas lotu sprawiło, że farba zaczęła pękać i odpryskiwać. Ale Maja przysięgłaby, że poinstruowała głównego menedżera symulacji, żeby wyeliminował odpryskiwanie farby. Po pierwsze dlatego, że technicy w końcu zrozumieli, że wystarczy pojedyncza warstwa białej, przeciwodblaskowej farby, więc taka interwencja z jej strony była całkowicie „legalna”. Po drugie, niektórzy członkowie grupy Mai zauważyliby odpadanie farby i zaczęliby jej z tego powodu dokuczać, nie dając sobie wytłumaczyć, że to „oryginalna cecha projektu”, a nie błąd oprogramowania. Maja odetchnęła głęboko. Roddy...
- Kod dostępu - powiedziała do komputera symulacji.
- Autoryzacja - odezwało się oprogramowanie układu.
- Pięć osiemnaście pięćdziesiąt dwa - powiedziała. Była to data urodzin jej babci.
- Dostęp udzielony. Czynność?
- Pokaż mi podprocedury farby - poleciła Maja.
Przestrzeń wokół niej została podzielona w ten sposób, że Maja miała w zasięgu wzroku zarówno Valkyrie, jak i linijki jaśniejącego w powietrzu tekstu. Nie cały kod miał formę tekstową. Część została opracowana w trybie graficznym. W powietrzu przed nią pojawiło się sześć próbek farby, wielkości mniej więcej trzydziestu centymetrów kwadratowych. Na każdej widniała mała, świecąca kropka, czyli hiperpołączenie z jej innymi właściwościami fizycznymi.
- Procedura selekcji - powiedziała Maja.
- Słucham.
- Zastosuj farbę zero trzy.
- Przyjąłem.
- Usuń farbę z obiektu.
- Wykonane - poinformowało oprogramowanie układu, a pozbawiony farby samolot nabrał bladego, srebrnoróżowego odcienia wschodzącego słońca, odbijającego się od stalowego kadłuba.
- Nałóż jedną warstwę farby zero trzy.
- Wykonane. - I samolot znów stał się biały, dzięki czemu od jego boku odbijał się blask zachodzącego księżyca, a na brzuchu, na górnej części kadłuba i wysokim podwójnym usterzeniu ogonowym różowiły się promienie słońca ze wschodu.
- Zapisz podprocedury farby; zachowaj tę zmianę dla prototypu - poleciła komputerowi Maja.
- Wykonane.
- To wszystko. Zachowaj i zakończ.
- Zachowane - poinformował ją komputer i zamilkł.
Maja westchnęła i jeszcze raz spojrzała w górę na Valkyrie, po czym rozpoczęła obchód, upewniając się, że nie zapomniała o czymś tak rzucającym się w oczy jak farba. Są obydwa skrzydła? Są. Obydwa stery pionowe? Są. Wycieka coś, co nie powinno? Nie. Jakieś rysy? Dziury, oprócz tych autorstwa konstruktorów samolotu?
Maja robiła coś więcej, niż zwykły obchód, typowy dla każdego pilota przed startem. Sprawdzała, czy nie ma w samolocie zmian, których być tam nie powinno: na przykład szczegółów z późniejszych lub innych wersji tego modelu. W przypadku produkowanych przez dłuższy okres samolotów, jak Spitfire, czy jego rywal, Messerschmitt Bf 109, istniała niezliczona liczba ich wariantów. Nie daj Boże, żeby sokoli wzrok któregoś kolegi czy koleżanki wypatrzył w samolocie coś, czego tam być nie powinno. Jedyna nadzieja w tym, że nie czytali do końca kodowania, czy materiałów źródłowych... ani nie przeprowadzili własnych badań odnośnie tematu projektu. Jednak znając tę bandę oraz fakt, że część z nich nie miała prywatnego życia poza symulacjami, Maja zdawała sobie sprawę, że nie powinna na to zbytnio liczyć.
Od początku przystali na surowe reguły gry. Siódemka - chociaż teraz było ich dziewięcioro, nazwa pozostała - najpierw zbierała się z różnych części Sieci, żeby pomagać sobie nawzajem przy najbardziej uciążliwych fragmentach symulowania, będąc tym, czego symulujący od nich potrzebował: bezwzględnymi chociaż życzliwymi krytykami. Regularnie podawało się grupie parametry „laboratorium” oraz informowało o wszelkich większych zmianach: w oprogramowaniu, platformie komputera, implantu, czy innych środkach dostępu do świata wirtualnego. Kiedy dany członek grupy czuł, że jest gotowy do zaprezentowania pozostałym symulacji - z reguły na dziesięć dni przed planowanym pokazem - podawał grupie kod pozwalający na oglądanie symulacji lub przynajmniej jej podstawowej części.
Następnie członkowie Siódemki wspólnie oglądali pokaz symulacji i brali udział w dyskusji, na której oceniali danego członka grupy - nie aż tak oficjalnie jak na jakichś zawodach, ale wystarczająco obiektywnie, a czasem wręcz bezlitośnie. Należało przyjąć krytykę bez kręcenia nosem, ponieważ w większości przypadków miała ona na celu pomoc w osiąganiu coraz lepszych wyników.
Niektórzy członkowie Siódemki chcieli zająć się symulacjami zawodowo, kiedy osiągną wiek umożliwiający im wejście na rynek pracy. A kilkoro z nich zamierzało go podbić bez względu na wiek - biznes symulacji potrzebował każdej pary rąk. Istniały przypadki czternasto - i piętnastoletnich milionerów, którzy wpadli na pionierskie rozwiązania.
Maja uważała dwójkę swoich kolegów - Fergala i Sandera - za najbardziej bliskich sukcesu na tym polu. Fergal miał na tym punkcie takiego świra, że wszyscy byli pewni, iż poza symulowaniem nic się dla niego nie liczy. Natomiast Sander, absolutne przeciwieństwo Fergala, traktując symulacje jak fantastyczną zabawę, należał do tych geniuszy, którzy ni stąd ni zowąd wpadają na Wielki Pomysł.
Maja wątpiła, żeby sama poszła tą ścieżką. Oprócz symulowania, miała zbyt wiele innych zainteresowań, przede wszystkim muzykę i projektowanie systemów. Ale, jak mawiała jej matka, była to „jeszcze jedna struna w jej gitarze” i nie widziała niczego złego w doskonaleniu się w symulacjach, które mogą zapewnić jej tymczasowe źródło utrzymania na drodze do ważniejszego celu.
Znów położyła rękę na metalowej powłoce, która przybierała coraz bardziej zdecydowane odcienie różu, w miarę jak słońce wędrowało w górę. - Dobrze, Rosweisse - szepnęła. - Bierzmy się do roboty...
- Schody - powiedziała i natychmiast się pojawiły. Wspięła się powoli do kabiny pilotów, ponieważ stopnie mogły być śliskie od mrozu.
- Osłona - powiedziała. Osłona kabiny pilota posłusznie się uniosła.
Ktoś już siedział w fotelu po prawej. Brązowe włosy, brązowe oczy, nie za wysoka - co Maję nieodmiennie cieszyło, przynajmniej od kiedy jej starszy brat zaczął rosnąć jak szalony i zaczepiać głową o framugi drzwi. Osoba siedząca obok była raczej szczupła, nie idealnie piękna, ale całkiem niczego sobie, z oczami rozstawionymi dość szeroko, co dawało wrażenie ciągłego zdziwienia na twarzy. Ciekawe, że swój wygląd nie robił na niej wrażenia, kiedy patrzyła w lustro. W takiej postaci jednak zawsze ją dziwił.
- Dzień dobry - powiedziała.
- To się okaże - odpowiedziała Druga Maja.
Maja długo zastanawiała się, kto by się dobrze wywiązał z roli drugiego pilota. Mogła zrekonstruować jednego z oryginalnych pilotów, ale bała się, że symulacja stanie się zbyt dokładna i zacznie powtarzać błędy oryginału. A ponieważ jej ojciec zwykł mawiać: „Jeśli chcesz, żeby robota została dobrze wykonana, zrób ją sama”, w rezultacie postanowiła, że tak właśnie postąpi. Jej drugi pilot był dokładną kopią jej samej, starannie zaprogramowaną i wyposażoną we wszystkie wiadomości Mai i konstruktorów na temat XB-70, jednak z podkreśleniem wybranych przez nią preferencji.
- Jak bardzo jesteśmy zaawansowani? - spytała swojego sobowtóra.
- Nie za bardzo - odpowiedziała Druga Maja z lekkim uśmiechem. - Wiesz, że lubię wszystko sprawdzać dwa razy...
Maja roześmiała się, zastanawiając się, czy przypadkiem nie spędziła zbyt dużo czasu na tym aspekcie symulacji. Perfekcjonistka, pomyślała. Miała to po ojcu. Nie znosił niechlujstwa, czy pracy na pół gwizdka, a Maja w tej kwestii całkowicie się z nim zgadzała.
Zajęła miejsce w fotelu po lewej stronie i spojrzała na tablicę przyrządów. Była mniej rozbudowana niż w nowym Boeingu-MDD 787, ale i tak dość imponująca - zanim człowiek się do niej przyzwyczaił. Na środku, ponad dźwigniami ciągu sześciu silników J93 znajdowały się wskaźniki obrotów, prędkościomierz, wskaźniki ciśnienia hydraulicznego i innych nudniejszych funkcji. Rzędy przełączników i pokręteł powyżej oraz poniżej odpowiadały za systemy ostrzegania załogi, przesuwane końcówki skrzydeł i obsługę podwozia, systemy przeciwpożarowe, i tak dalej. Samolot w końcu pochodził z przed ery komputerów i wszystko było obsługiwane przez personel pokładowy. Mai nie mieściło się to w głowie, szczególnie biorąc pod uwagę fakt, iż piloci testowali ten samolot i przede wszystkim musieli się skupiać na takich sprawach jak liczba machów i jak maszyna zachowuje się w powietrzu. Po bokach znajdowały się przyrządy do pomiaru wysokości, machometr, urządzenia do rejestracji parametrów lotu próbnego i tym podobne.
Wszystkie urządzenia były analogowe - niektóre, jak układ nastawienia częstotliwości radiowej, w lewym górnym rogu tablicy przyrządów, były ni mniej ni więcej, jak małymi obrotowymi wskaźnikami. Wszystko to wydawało się Mai niesłychanie prymitywne. Z drugiej strony, samolot miał wiele zalet. Ponieważ pochodził sprzed ery tranzystorowej, był, na przykład, odporny na impuls elektromagnetyczny, towarzyszący wybuchowi nuklearnemu.
Prędzej czy później i jego wyposażono by w bombę atomową, pomyślała Maja, zapinając pasy we wnętrzu specjalnej kapsuły, mającej za zadanie chronić czteroosobową załogę w razie katapultowania przy prędkościach naddźwiękowych. I to zaraz po wprowadzeniu go do eksploatacji... Ta jedna kwestia psuła Mai nieco przyjemność z symulacji. W obecnym wcieleniu samolot był jedynie deską projektową dla zaawansowanej technologii naddźwiękowej. Ale zasięg i prędkość maszyny od razu wskazywały na to, że Siły Powietrzne przeznaczyły go do przenoszenia bomb atomowych. Jedynie zestrzelenie przez Rosjan w 1961 roku U-2 pilotowanym przez Francisa Gary Powersa, świadczące dobitnie o tym, że rakietowe pociski przeciwlotnicze rozwijają się szybciej niż samoloty, uchroniło Valkyrie od takiej misji. Sprawiło też, że zakończono jej program, podobnie jak w przypadku F-108 Rapier, który miał być myśliwcem eskortującym Valkyrie.
Maja miała mieszane uczucia na temat tego okresu w historii. Ten piękny samolot nie był przyczyną tragedii w Hiroszimie ani Nagasaki, jednak gdyby był dostępny w 1963 roku, kiedy kubański kryzys rakietowy sięgnął szczytu, trudno powiedzieć, jak to się mogło skończyć, biorąc pod uwagę naciski generała Curtisa LeMaya, żeby prezydent wyraził zgodę na uprzedzające uderzenie atomowe.
Jednocześnie Maja żałowała, że nie skierowano Valkyrie do produkcji, ponieważ byłaby niezrównanym bombowcem, jak na swoje czasy. Nikt w latach 60. na świecie nie dysponował samolotem, zdolnym jej dorównać. Chociaż trudno przewidzieć, jak długo utrzymałaby się w czołówce. Maja zdawała sobie sprawę z faktu, że przewaga militarna jest wyjątkowo chwiejna, zwłaszcza gdy zaangażowane strony grają bardzo serio w tę śmiertelnie niebezpieczną grę.
Zagłębiła się w fotelu i westchnęła. Umieściła stopy na pedałach orczyka i lekko je przycisnęła. Nie poddały się - wspomaganie hydrauliczne wciąż nie było włączone i tak zostanie aż do późnego etapu uruchamiania silników.
- Rzeczywiście nie jesteś na zbyt zaawansowanym etapie - powiedziała do swojej bliźniaczki.
- Podobnie jak ci w 1964 roku - odparła Druga Maja.
- No dalej, do roboty.
- Dobrze. - Maja sięgnęła po plik kartek, przyczepiony po lewej stronie szarej podstawy sterów z matowego metalu i wzięła do ręki wielokrotnie kartkowaną listę kontroli przedstartowej. Odwróciła poplamioną okładkę i zaczęła czytać na głos pierwszą stronę.
- Częstotliwość?
...
ficio