Statki Czasu - Stephen Baxter.pdf

(2488 KB) Pobierz
Baxter Stephen-Statki Czasu
Stephen Baxter - Statki czasu
Stephen Baxter
Statki Czasu
Przełożył Edward Szmigiel
(The Time Ships)
Data wydania oryginalnego 1995
Data wydania polskiego 1996
Mojej żonie Sandrze
I pamięci H.G.
OD WYDAWCY
Załączoną relację dostałem od właściciela małego antykwariatu mieszczącego się tuż przy Charing Cross Road w
Londynie. Księgarz powiedział mi, że znalazł jaw formie rękopisu w nie opatrzonym etykietką pudle, pośród kolekcji
książek, które otrzymał w spadku po śmierci przyjaciela; wiedząc o moim zainteresowaniu dziewiętnastowieczną be-
letrystyką spekulatywną, antykwariusz przekazał mi rękopis jako ciekawostkę, mówiąc: “Może coś pan z tego zrobi.”
Tekst napisany był na maszynie na zwykłym papierze, ale dopisana ołówkiem notatka potwierdzała, że został
przepisany z oryginału, który “skreślono ręcznie na tak starym papierze, że pokruszył się i był nie do uratowania”. Oryginał
ten, o ile w ogóle istniał, zaginął. Nie ma informacji ani o autorze, ani o pochodzeniu rękopisu.
Ograniczyłem poprawki redakcyjne do wygładzenia tekstu, zamierzając jedynie wyeliminować niektóre błędy i
powtórzenia w rękopisie, który najwyraźniej spisano w pośpiechu.
Jak mamy go potraktować? Używając słów Podróżnika w Czasie, musimy “uznać go za kłamstwo... lub pro-
roctwo... Sądźcie, że długo rozmyślając nad przeznaczeniem naszej rasy, w końcu spłodziłem tę fikcję...”. Nie posiadając
innych dowodów, musimy uważać to dzieło za fantazję - lub też wymyślny figiel - ale jeśli w relacji zawartej na tych stro-
nach jest choćby jedno ziarnko prawdy, to zaskakujące, nowe światło pada nie tylko na jedno z naszych najsłynniejszych
dzieł fikcji literackiej (o ile to była fikcja!), lecz również na naturę naszego wszechświata i miejsca, które w nim zajmu-
jemy.
Poniżej przedstawiam relację bez dalszych komentarzy.
Stephen Baxter styczeń, 1995
PROLOG
W piątek rano, po powrocie z przyszłości obudziłem się późno, wynurzając się z bardzo głębokiego,
pozbawionego snów stanu uśpienia.
Wstałem z łóżka i rozsunąłem zasłony. Słońce jak zwykle wznosiło się leniwie na niebie i przypomniałem sobie,
jak szybko przeskakiwało po nim w przyspieszonej perspektywie Podróżnika w Czasie! Teraz jednak wydawało się, że
znów znalazłem się we wlokącym się czasie, jak owad uwięziony w ściekającej żywicy.
Za oknem wzmogły się hałasy poranka w Richmond: tętent końskich kopyt, turkot kół na kocich łbach, trzaskanie
drzwiami. Plujący dymem i iskrami tramwaj parowy przetaczał się niezdarnie wzdłuż Petersham Road, a w powietrzu uno-
siły się krzyki domokrążców przypominające mewie piski. Stwierdziłem, że moje myśli oddalają się od niesamowitych
podróży w czasie i wracają do przyziemnych spraw: przejrzałem treść najświeższego wydania “Pall Mall Gazette” oraz
notowania na giełdzie i z nadzieją oczekiwałem, że być może poranna poczta przyniesie “American Journal of Science”,
który będzie zawierał moje rozważania na temat odkryć A. Michelsona i E. Morleya dotyczących pewnych osobliwych
właściwości światła, przedstawionych w tym czasopiśmie przed czterema laty, w roku 1887...
I tak dalej! Szczegóły codziennego życia stłoczyły się w mojej głowie i na zasadzie przeciwności wspomnienie o
mojej podróży w przyszłość zaczęło się wydawać fantazją, a nawet absurdem. Kiedy to teraz przemyślałem, wydało mi się,
że całe to doświadczenie miało w sobie coś z halucynacji, nieomal że snu: było tam poczucie pospiesznego spadania, nie-
jasności wszystkiego, co było związane z podróżowaniem w czasie, i na koniec moje wejście w koszmarny świat roku
Pańskiego 802 701. Wpływ zwykłych spraw na naszą wyobraźnię jest doprawdy niezwykły. Stojąc tak w piżamie, lekka
niepewność, która w końcu naszła mnie zeszłej nocy, powróciła i zacząłem powątpiewać w istnienie samego wehikułu
czasu - pomimo bardzo wyraźnych wspomnień dwóch lat mojego życia, które spędziłem pośród śrubek i nakrętek przy jego
konstrukcji, nie mówiąc już o dwóch poprzednich dekadach, podczas których z anomalii zaobserwowanych przeze mnie w
trakcie studiów nad optyką fizyczną, wyłuskałem teorię podróży w czasie!
Wróciłem myślami do rozmowy z przyjaciółmi przy kolacji poprzedniego wieczora - jakimś cudem tamte kilka
godzin wydawały się teraz znacznie wyraźniejsze od wszystkich dni, które spędziłem w świecie przyszłości - i przypom-
niałem sobie ich różnorodne reakcje na moją relację: wszyscy ucieszyli się z dobrej opowieści, a towarzyszyły temu wy-
razy współczucia lub prawie że drwiny, zależnie od temperamentu poszczególnych osób. Przypomniałem sobie także
nieomal powszechny sceptycyzm. Tylko jeden ze słuchaczy, mój bliski przyjaciel, którego na tych stronach nazwę Pisar-
zem, wydawał się przyjmować moje chaotyczne opisy z obcą innym dozą zrozumienia i zaufania.
Stojąc przy oknie, przeciągnąłem się i wątpliwości co do moich wspomnień doznały wstrząsu! Ból w plecach był
nadto prawdziwy, ostry i palący, tak samo zresztą jak pieczenie w mięśniach nóg i ramion: protest mięśni już niezbyt
młodego człowieka, którego zmuszono, wbrew jego zwyczajom, do wysiłku.
- No cóż - spierałem się głośno ze sobą - jeśli twoja podróż w przyszłość była naprawdę snem, w całości, łącznie z
tą niewesołą nocą, kiedy walczyłeś z Morlokami w lesie, to skąd się wzięły te bóle i cierpienia? Czyżbyś hasał po swoim
ogrodzie w jakimś lunatycznym delirium?
I wtedy właśnie zobaczyłem rzuconą bez ceregieli w kąt pokoju niewielką kupkę rzeczy: było to ubranie, które
całkowicie znosiłem podczas wyprawy w przyszłość, i które nadawało się teraz tylko do wyrzucenia. Dostrzegłem plamy
1 / 160
418729935.004.png
 
Stephen Baxter - Statki czasu
od trawy i ślady od nadpalenia; kieszenie były rozdarte i przypomniałem sobie, jak Weena wykorzystała te płaty materiału
jako improwizowane wazy, które wypełniła wyblakłymi kwiatami z przyszłości. Oczywiście, nie było butów - poczułem
dziwny żal z powodu wygodnych, starych pantofli, które bezmyślnie zabrałem ze sobą we wrogą przyszłość, zanim porzu-
ciłem je na pastwę niewyobrażalnego losu! - i na dywanie leżały brudne, pokrwawione resztki moich skarpet.
W jakiś sposób to właśnie istnienie tych skarpet - tych komicznych, poszarpanych skarpet! - przekonało mnie,
bardziej niż wszystko inne, że nie postradałem jeszcze zmysłów, że mój lot w przyszłość nie był wcale snem.
Uznałem, że muszę wrócić do czasu; muszę zebrać dowody, że przyszłość jest tak realna jak Richmond roku 1891,
żeby przekonać krąg moich przyjaciół i rywali w badaniach naukowych, a także usunąć ostatnie ślady własnego zwątpi-
enia.
Kiedy powziąłem to postanowienie, nagle zobaczyłem słodką, pustą twarz Weeny, tak żywą, jakby stała tam
przede mną. Moje serce rozdarły smutek i poczucie winy z powodu własnej impulsywności. Weena, elojska kobieta-
dziecko, podążyła za mną do Pałacu z Zielonej Porcelany przez głębiny powstającego na nowo lasu tamtej odległej doliny
Tamizy i zgubiła się podczas zamieszania związanego z pożarem oraz napaścią potwornych Morloków. Zawsze byłem
mężczyzną, który najpierw działa, a dopiero potem zaczyna racjonalnie myśleć! W moim kawalerskim życiu ta skłonność
nigdy jeszcze nie postawiła w poważnym niebezpieczeństwie nikogo z wyjątkiem mnie samego, teraz jednak, w bezmyśl-
ności i nierozważnym pośpiechu, naraziłem biedną, ufną Weenę na przerażającą śmierć w mrokach Ciemnej Nocy Mor-
loków.
Moje ręce były splamione krwią, i to nie tylko posoką tych paskudnych, zdegenerowanych podludzi, Morloków.
Postanowiłem, że muszę się zrehabilitować - jak tylko potrafię - za moje obrzydliwe potraktowanie biednej, ufnej Weeny.
Byłem bardzo zdecydowany. Moje przygody, fizyczne i intelektualne, jeszcze nie dobiegły końca!
Kazałem pani Watchets przygotować kąpiel i niezdarnie wszedłem do wanny. Pomimo poczucia konieczności
szybkiego działania nie spieszyłem się, dogadzając swoim biednym, zmaltretowanym kościom; z zainteresowaniem zau-
ważyłem pokryte pęcherzami i bliznami stopy oraz lekko poparzone ręce.
Po kąpieli pospiesznie ubrałem się. Pani Watchets przygotowała mi śniadanie. Z zapałem dobrałem się do jajek,
grzybów i pomidorów, ale stwierdziłem, że trudno mi przełknąć bekon i kiełbaski: kiedy ugryzłem gruby płat mięsa, jego
pełne soli i tłuszczu soki przepełniły mnie pewnym wstrętem.
Przypomnieli mi się Morlokowie i mięso, które na moich oczach konsumowali podczas swoich obrzydliwych
uczt! Przypomniałem sobie również, że moje doświadczenia nie osłabiły przecież apetytu na baraninę podczas kolacji
poprzedniego wieczora, ale byłem wtedy znacznie głodniejszy. Czy to możliwe, że swego rodzaju szok i niepewność, kiedy
dochodziłem do siebie po niefortunnych wypadkach, jeszcze teraz przebijały się przez pokłady mojego umysłu?
Obfite śniadanie jest jednak moim zwyczajem, jestem bowiem przekonany, że porządna dawka peptonów, do-
starczona z samego rana do arterii, niezbędna jest do skutecznego działania energicznej ludzkiej maszyny. A dzisiejszy
dzień mógł być najbardziej wymagający w moim życiu. Dlatego odsunąłem na bok skrupuły i dokończyłem jedzenie,
przeżuwając z determinacją bekon.
Po skończeniu śniadania założyłem lekki lecz trwały letni garnitur. Jak mi się zdaje, wspomniałem moim
towarzyszom przy kolacji poprzedniego wieczora, że podczas mojej włóczęgi w czasie stało się dla mnie jasne, iż zima
została usunięta ze świata roku Pańskiego 802 701 - czy to wskutek naturalnej ewolucji, geogonicznego planowania, czy
też przekształceń samego Słońca, nie potrafiłem powiedzieć - tak więc w przyszłości nie powinienem potrzebować zi-
mowych płaszczy i szali. Włożyłem kapelusz, żeby osłonić moje blade, angielskie czoło przed słońcem przyszłości i
poszukałem najmocniejszych butów.
Chwyciłem mały plecak i zacząłem przetrząsać mieszkanie, plądrując szafy i komody w poszukiwaniu przedmi-
otów, które uważałem za potrzebne podczas mojej drugiej podróży; ku wielkiej trwodze biednej, cierpliwej pani Watchets,
która - jestem pewien - już dawno uznała, iż jestem niepoczytalny! Zgodnie ze swoją naturą paliłem się do wyjazdu, jednak
postanowiłem nie postępować tak impulsywnie jak za pierwszym razem, kiedy przebyłem osiem tysięcy wieków z zabez-
pieczeniem nie lepszym od pary pantofli i jednego pudełka zapałek.
Włożyłem do plecaka wszystkie zapałki, jakie zdołałem znaleźć w domu - właściwie wysłałem Hillyera do sprze-
dawcy wyrobów tytoniowych, aby zakupił więcej pudełek. Spakowałem kamforę oraz świeczki i odruchowo włożyłem
kawałek mocnego szpagatu na wypadek, gdybym w sytuacji awaryjnej musiał spreparować nowe świeczki. (A propos, nie
miałem za bardzo pojęcia, jak to zrobić, ale w jasnym świetle tego optymistycznego poranka nie wątpiłem w swoje zdol-
ności do improwizacji.)
Zabrałem biały spirytus, kilka tabletek chininy i rolkę bandażu. Nie miałem broni - wątpię zresztą, czy bym ją
wziął, nawet gdybym takową po siadał, bo na cóż broń, gdy amunicja do niej się wyczerpie? - ale wsunąłem do kieszeni
składany nóż. Zapakowałem kilka narzędzi: śrubokręt, klucze o różnych rozmiarach, małą piłę z zapasowymi ostrzami, jak
również asortyment wkrętów i prętów z niklu, mosiądzu i kwarcu. Postanowiłem sobie, że żaden błahy wypadek mogący
przydarzyć się wehikułowi czasu nie postawi mnie w krytycznej sytuacji w jakiej koi wiek zwichrowanej przyszłości z
powodu braku kawałka mosiądzu: pomimo przelotnego zamiaru zbudowania nowego wehikułu czasu, gdy mój oryginał
został skradziony przez Morloków w roku 802 701, nie dostrzegłem w podupadłym świecie naziemnym żadnego dowodu,
że mógłbym znaleźć materiały do naprawienia choćby pękniętej śruby. Oczywiście Morlokowie zachowali pewne umiejęt-
ności w zakresie mechaniki, ale nie uśmiechała mi się perspektywa prowadzenia negocjacji z tymi wypłowiałymi robakami
z powodu kilku śrub.
Znalazłem mojego kodaka i wygrzebałem urządzenie błyskowe. W aparacie znajdowała się nowa rolka z setką
negatywowych klatek na zwoju papieru. Przypomniałem sobie, jak piekielnie drogi wydawał się ten sprzęt, kiedy go ku-
powałem podczas podróży do Nowego Jorku - kosztował ponad dwadzieścia pięć dolarów - ale gdybym wrócił ze
zdjęciami przyszłości, każda z tych dwucalowych klatek filmowych byłaby cenniejsza od najwspanialszych obrazów.
Wreszcie zadałem sobie pytanie, czy jestem gotowy? Zwróciłem się do biednej pani Watchets o poradę, choć, oc-
zywiście, nie powiedziałem jej, dokąd zamierzam się wybrać. Ta zacna kobieta - flegmatyczna, konserwatywna i
wyjątkowo nieładna, ale o wiernym i spokojnym sercu - zajrzała do mojego wypchanego plecaka i uniosła wysoko jedną ze
2 / 160
418729935.005.png
 
Stephen Baxter - Statki czasu
swoich wielkich brwi. Następnie poszła do mojego pokoju i wróciła ze skarpetkami i bielizną na zmianę oraz - miałem
ochotę ją za to pocałować! - moją fajką, kompletem przetyczek i słoikiem tytoniu, który stał na gzymsie kominka.
Ze zwykłą dla siebie gorączkową niecierpliwością i bezgraniczną ufnością w dobrą wolę i zdrowy rozsądek in-
nych, zdany wyłącznie na własną przeciętną inteligencję, byłem w końcu przygotowany do powrotu w czas.
Trzymając plecak pod jedną pachą i kodaka pod drugą, poszedłem do laboratorium, gdzie czekał mój wehikuł
czasu. Kiedy dotarłem do palarni, zaskoczony zobaczyłem, że mam gościa. Była to jedna z osób, które mnie odwiedziły
poprzedniego wieczora, prawdopodobnie mój najbliższy przyjaciel
- Pisarz, o którym już wcześniej wspominałem. Stał na środku pokoju w źle dopasowanym garniturze, jego krawat
był zawiązany bardzo niewprawnie, a ręce dyndały nieporadnie. Znów przypomniałem sobie, że z kręgu przyjaciół i zna-
jomych, których zaprosiłem po to, aby byli pierwszymi świadkami moich wyczynów, to właśnie ten poważny młodzieniec
słuchał mnie z największą uwagą, a w jego milczeniu wyczuwało się zrozumienie i fascynację.
Odczułem niesłychaną radość na jego widok i wdzięczność za to, że przyszedł, że nie unikał mnie jako ekscen-
tryka, tak jak niektórzy mogliby to robić po moim wystąpieniu poprzedniego wieczora. Roześmiałem się i, obładowany
plecakiem oraz aparatem fotograficznym, wysunąłem łokieć; Pisarz uścisnął go z powagą.
- Jestem strasznie zajęty - odezwałem się. - Chodzi o tę maszynę, która jest w laboratorium.
Przyjrzał mi się dokładnie; wydawało mi się, że w jego bladoniebieskich oczach widać jakąś rozpaczliwą chęć
przełamania niewiary.
- Czy nie jest to czasem jakaś mistyfikacja? Czyżbyś rzeczywiście podróżował w czasie?
- Rzeczywiście i naprawdę podróżuję - odparłem, wytrzymując jego spojrzenie tak długo, jak tylko potrafiłem,
ponieważ chciałem, żeby dał się przekonać.
Był niskim, przysadzistym mężczyzną, miał wysuniętą dolną wargę, szerokie czoło, kudłate baczki i dość brzyd-
kie uszy. Był młody - przypuszczam, że w wieku około dwudziestu pięciu lat, dwadzieścia lat młodszy ode mnie - a jednak
jego proste i gładkie włosy już zaczynały się przerzedzać nad czołem. Chodził sprężystym krokiem i widać w nim było
pewną energię - podenerwowanie, jak u pulchnego ptaka - ale zawsze wyglądał niezdrowo: wiem, że od czasu do czasu
cierpiał na krwotoki spowodowane kopnięciem w nerki podczas gry w piłkę nożną, kiedy pracował jako nauczyciel w
jakiejś zapomnianej przez Boga prywatnej szkole w Walii. I dziś jego niebieskie oczy, choć zmęczone, jak zawsze były
mądre i wyrażały troskę o moją osobę.
Mój przyjaciel pracował jako nauczyciel - w tamtym czasie nauczał korespondencyjnie - lecz mimo to był marzy-
cielem. Podczas naszych przyjemnych czwartkowych kolacji w Richmond zwykł snuć domysły na temat przyszłości i
przeszłości i dzielić się z nami swoimi najświeższymi przemyśleniami dotyczącymi znaczenia niewesołej, bezbożnej kon-
cepcji Darwina oraz najróżniejszych innych rzeczy. Marzył o możności osiągnięcia doskonałości przez rasę ludzką; wiedz-
iałem, że jest dokładnie takim typem człowieka, który pewnie całym sercem pragnie, aby moje opowieści o podróżach w
czasie okazały się prawdą!
Przypuszczam, że “Pisarzem” nazywam go z życzliwości, gdyż o ile było mi wiadomo, opublikował jedynie kilka
nieporadnych artykułów spekulatywnych w czasopismach szkolnych i tym podobnych periodykach; nie miałem jednak
wątpliwości, że dzięki błyskotliwości wyrobi sobie sławę w świecie literackim i, co ważniejsze, on też w to nie wątpił.
Choć paliłem się do wyjazdu, przystanąłem na chwilę. Właściwie pisarz mógłby być świadkiem mojej nowej wy-
prawy; przyszło mi teraz do głowy, że być może już zamierza spisać moje wcześniejsze przygody w jakimś górnolotnym
stylu w celu ich opublikowania.
Cóż, miałby moje błogosławieństwo!
- Potrzebuję tylko pół godziny. - Obliczyłem, że wystarczy jeden ruch dźwigni mojej machiny, abym wrócił
dokładnie w to samo miejsce i czas, bez względu na to, jak wiele czasu postanowię spędzić w przyszłości lub przeszłości. -
Wiem, dlaczego przyszedłeś, to strasznie miło z twojej strony. Jest tu kilka czasopism. Jeśli zechcesz zostać na lunch, dam
ci niezbite dowody na istnienie podróży w czasie, łącznie z konkretnymi przedmiotami. Czy darujesz mi, że cię teraz
opuszczę?
Zgodził się. Skinąłem mu głową i bez dalszych ceregieli ruszyłem korytarzem do laboratorium.
Tak więc opuściłem świat roku 1891. Nigdy nie przywiązywałem się za bardzo do ludzi i nie lubię kwiecistych
mów pożegnalnych, gdybym jednak wiedział, że już nigdy nie zobaczę Pisarza - przynajmniej osobiście - przypuszczam, iż
zachowałbym się trochę bardziej wylewnie.
Wszedłem do laboratorium. Wyglądało tam trochę jak w warsztacie ślusarskim. Do sufitu przyczepione było
urządzenie parowe, które za pomocą skórzanych pasów napędzało rozmaite maszyny do toczenia metali; na ustawionych
wokoło stołach znajdowały się mniejsze tokarki, maszyna do tłoczenia blach, prasy, spawarka do spawania acetylenowego,
imadła i tym podobne narzędzia. Na stole warsztatowym leżały metalowe części i rysunki, a porzucone owoce mojej pracy
walały się na zakurzonej podłodze, gdyż z natury nie grzeszę schludnością; przykładowo pod nogami znalazłem teraz nik-
lowy pręt, który opóźnił moją pierwszą wyprawę w czas - ów pręt okazał się dokładnie o jeden cal za krótki i musiałem go
przerobić.
Naszła mnie refleksja, że wiele czasu z dwudziestu lat mojego życia spędziłem właśnie w tym pomieszczeniu.
Dawniej była tam cieplarnia, która wychodziła na ogród. Zbudowano ją na szkielecie z cienkich, pomalowanych na biało
prętów z kutego żelaza i kiedyś roztaczał się stamtąd ładny widok na rzekę, ale już dawno temu zabiłem okna deskami,
żeby zapewnić sobie równomierne światło i zabezpieczyć się przed wścibskimi sąsiadami. Różne narzędzia i urządzenia
majaczyły w tych oleistych ciemnościach i przypomniały mi teraz wielkie maszyny, które widziałem w jaskiniach Mor-
loków. Zastanawiałem się, czy przypadkiem ja sam nie wykazuję chorobliwych objawów Morloka! Postanowiłem, że po
powrocie zerwę deski i na powrót rozświetlę ten pokój, czyniąc go miejscem światła Elojów, a nie mroku Morloków.
Podszedłem do wehikułu czasu.
Masywna machina spoczywała przekrzywiona przy północno-zachodniej ścianie warsztatu - tam, gdzie w chwili
odległej od teraźniejszości o osiemset tysięcy lat zawlekli ją Morlokowie, próbując złapać mnie w pułapkę w piedestale
3 / 160
418729935.001.png
 
Stephen Baxter - Statki czasu
białego sfinksa. Zaciągnąłem maszynę z powrotem do południowo-wschodniego narożnika laboratorium, do miejsca, gdzie
ją zbudowałem. Następnie pochyliłem się i w półmroku rozpoznałem cztery chronometryczne tarcze, które odmierzały
drogę maszyny przebywającej niezmienny ciąg dni historii; teraz oczywiście wszystkie wskazówki ustawione były na
zerze, gdyż machina wróciła do własnego czasu. Obok rzędu tych tarcz znajdowały się dwie dźwignie, które napędzały
bestię: jedna kierowała pojazd w przyszłość, druga - w przeszłość.
Wyciągnąłem rękę i odruchowo pogłaskałem dźwignię przyszłości. Splątana masa metalu i kości słoniowej
drgnęła jak żywa istota. Uśmiechnąłem się. Maszyna przypominała mi, że już nie jest z tej ziemi, z tej czasoprzestrzeni! Ze
wszystkich materialnych przedmiotów wszechświata, z wyjątkiem tych, które ze sobą zabrałem, jedynie ta machina była o
całe osiem dni starsza od swojego świata: dlatego, że spędziłem tydzień w erze Morloków, a wróciłem do dnia wyjazdu.
Położyłem plecak i aparat na podłodze w laboratorium i powiesiłem kapelusz na drzwiach. Pamiętając o tym, że
Morlokowie grzebali przy maszynie, zabrałem się do jej sprawdzenia. Nie zawracałem sobie głowy ścieraniem rozmaitych
brązowych plam i kawałków trawy oraz mchu, które nadal tkwiły przyklejone do poręczy maszyny; nigdy nie zwracałem
uwagi na drobiazgi związane z wyglądem. Jedna poręcz była jednak zgięta, więc ją wyprostowałem, sprawdziłem śruby i
naoliwiłem kwarcowe pręty.
Podczas tej pracy przypomniałem sobie haniebną panikę, kiedy odkryłem, że wehikuł wpadł w ręce Morloków, i
przeniknęła mnie fala głębokiego uczucia do brzydkiej machiny. Wehikuł był odkrytą klatką skonstruowaną z niklu, mo-
siądzu, kwarcu, hebanu i kości słoniowej. Był dość skomplikowany - mniej więcej tak, jak mechanizm zegara kościelnego -
a pośrodku tej całej maszynerii znajdowało się rowerowe siodełko, które wydawało się zupełnie niestosowne. Kwarc i
kryształ górski, zalane plattnerytem, migotały na obrzeżach konstrukcji, przez co wehikuł sprawiał wrażenie nierealnego i
krzywego.
Oczywiście, to wszystko byłoby niemożliwe, gdyby nie właściwości dziwnej substancji, którą nazwałem “platt-
neryt”. Przypomniałem sobie, jak to w przypadkowy sposób wszedłem w posiadanie próbki tego materiału: pewnej nocy,
dwadzieścia lat temu, jakiś obcy zjawił się u moich drzwi i podał mi paczuszkę z tą substancją. Nazywał się Plattner, był
masywny, sporo lat starszy ode mnie, z dziwną, szeroką głową o posiwiałych włosach i ubrany w strój w dziwacznych kol-
orach dżungli. Polecił mi zbadać silną substancję, którą przekazał mi w szklanej fiolce. Cóż, substancja przeleżała na półce
ponad rok, podczas gdy ja zajmowałem się bardziej konkretną pracą. Ale wreszcie w któreś nudne niedzielne popołudnie
zdjąłem fiolkę z półki...
I moje własne odkrycie doprowadziło w końcu do... tego!
To właśnie wlany do kwarcowych prętów plattneryt stanowił paliwo napędowe wehikułu czasu i umożliwił jego
wyczyny. Pochlebiam sobie jednak myśląc, że to właśnie połączenie mojego analitycznego intelektu i siły wyobraźni poz-
woliło odkryć i wykorzystać właściwości tej nadzwyczajnej substancji, podczas gdy ktoś mniej uzdolniony z pewnością
mógłby zaprzepaścić sposobność.
Ponieważ dziedzina moich badań była tak niezwykła, nie chciałem publikować wyników bez eksperymentalnej
weryfikacji. Obiecałem sobie, że bezpośrednio po powrocie, posiłkując się zdjęciami i dowodami rzeczowymi, przedstawię
moje badania w artykule do “Philosophical Transactions”; będzie to sławny dodatek do siedemnastu referatów na temat
fizyki światła, które już tam zamieściłem. Pomyślałem sobie, że to będzie zabawne, gdy dam referatowi jakiś nieciekawy
tytuł, na przykład “Kilka refleksji na temat nienormalnych właściwości chronologicznych minerału o nazwie «plattneryt»”,
a w środku ujawnię sensacyjną wiadomość o możliwości podróżowania w czasie!
Wreszcie skończyłem sprawdzanie wehikułu. Ponownie nasunąłem kapelusz nisko na czoło, podniosłem plecak
oraz aparat i umocowałem je pod siodełkiem. Potem nagle coś jeszcze przyszło mi do głowy, podszedłem więc do kominka
w laboratorium i wziąłem pogrzebacz, który tam stał. Zważyłem ten duży przedmiot w ręku - mógł się okazać przydatny! -
i umieściłem go w ramie maszyny.
Usiadłem na siodełku i położyłem rękę na białych dźwigniach startowych. Machina drgnęła, jak zwierzę czasu,
którym się stała.
Rozejrzałem się po laboratorium, dostrzegając jego przyziemny charakter, i zdziwiłem się, że oboje tak bardzo tu
teraz nie pasujemy, mimo że oboje w pewnym sensie byliśmy dziećmi tego miejsca: ja w moim stroju badacza-amatora
oraz maszyna tchnąca innym światem i poznaczona plamami oraz zadrapaniami z przyszłości. Kusiło mnie, żeby przełożyć
start. Cóż by szkodziło spędzenie jeszcze jednego dnia, tygodnia, roku, we własnym, wygodnym stuleciu? Mógłbym
nabrać sił i wyleczyć rany. Czy znów postępowałem pochopnie, podejmując to nowe ryzyko?
Usłyszałem kroki na korytarzu, odgłos przekręcanej klamki. To na pewno Pisarz przyszedł do laboratorium.
Nagle powziąłem decyzję. Nawet jeśli pozostanę dłużej w tym nudnym, skostniałym dziewiętnastowiecznym cza-
sie, to i tak nie nabiorę ani trochę więcej odwagi, a poza tym pożegnałem się z wszystkimi, na których mi zależało.
Pchnąłem dźwignię w skrajne położenie. Doznałem znów tego samego dziwnego uczucia wirowania, które po-
jawia się przy wyruszaniu w podróż w czasie, a potem doświadczyłem wrażenia bezradnego spadania głową naprzód.
Chyba nawet krzyknąłem głośno pod wpływem tego nieprzyjemnego uczucia. Zdaje mi się, że usłyszałem brzęk szkła; być
może szyba świetlika wleciała do środka wskutek zasysania powietrza. Przez ułamek sekundy widziałem go w drzwiach:
upiorną, niewyraźną sylwetkę Pisarza, który stał zjedna ręką uniesioną w moim kierunku, schwytany w pułapkę czasu!
Potem zniknął, rozpłynął się w pędzie mojego lotu. Otaczające mnie ściany laboratorium rozmazały się i jeszcze
raz olbrzymie skrzydła dnia i nocy zatrzepotały jak szalona karuzela wokół mojej głowy.
KSIĘGA PIERWSZA
CIEMNA NOC
1. PODRÓŻOWANIE W CZASIE
Istnieją trzy wymiary przestrzeni, w których człowiek może się swobodnie poruszać. Czas jest niczym innym, jak
tylko po prostu czwartym wymiarem: identyczny z pozostałymi, jeśli chodzi o wszystkie ważne cechy charakterystyczne, z
wyjątkiem tego, że nasza świadomość zmuszona jest podróżować w nim z równomierną prędkością, tak jak stalówka mo-
jego pióra po tej kartce.
4 / 160
418729935.002.png
 
Stephen Baxter - Statki czasu
W trakcie moich badań nad osobliwymi właściwościami światła snułem domysły, że gdyby tylko można było ma-
nipulować czterema wymiarami czasoprzestrzeni - wstawiając, powiedzmy, długość w miejsce trwania - wówczas człowiek
mógłby spacerować korytarzami historii tak łatwo, jak wziąć taksówkę do West Endu!
Kluczem do działania wehikułu czasu był plattneryt umieszczony w szkielecie maszyny; dzięki plattnerytowi
machina mogła obracać się w niezwykły sposób, wkraczając w nową konfigurację w strukturze czasoprzestrzeni. Dlatego
świadkowie odlotu wehikułu czasu - jak na przykład Pisarz - widzieli, jak przed zniknięciem z historii maszyna wiruje z
zawrotną szybkością; i dlatego kierujący - czyli ja - niezmiennie doznawałem zawrotów głowy spowodowanych siłą
odśrodkową i siłą Coriolisa, przez co czułem, jakbym był spychany z wehikułu.
Pomimo jednak tych wszystkich skutków wirowanie spowodowane działaniem plattnerytu diametralnie różniło się
od wirowania bąka lub powolnego obrotu Ziemi. Uczuciu wirowania przeczyło złudzenie, że podczas przechodzenia przez
czas kierujący siedzi nieruchomo na siodełku - była to rotacja, która wynosiła maszynę poza samą czasoprzestrzeń.
Podczas przeskoków dni i nocy zniknął otaczający mnie rozmazany zarys laboratorium i znalazłem się na wolnym
powietrzu. Ponownie przechodziłem przez tamten przyszły okres, w którym, jak się domyśliłem, laboratorium uległo
zniszczeniu. Słońce przemykało po niebie jak kula armatnia, wtłaczając wiele dni w jedną minutę, i oświetlało niewyraźny
szkielet otaczającego mnie rusztowania. Rusztowanie wkrótce zniknęło i otaczało mnie teraz otwarte zbocze pagórka.
Moja prędkość wzrosła. Migotanie dni i nocy stopiło się w ciemny błękit zmierzchu i ujrzałem Księżyc, wirujący
poprzez swoje fazy jak dziecięcy bąk. Gdy podróżowałem tak coraz szybciej, przypominające armatnią kulę Słońce zlało
się w łuk światła, który był rozciągnięty w przestrzeni, łuk, który kołysał się na niebie w górę i dół. Wokół mnie szybko
zmieniała się pogoda: cykle śnieżnej bieli zastępowanej przez wiosenną zieleń wyznaczały pory roku. Wreszcie, z jeszcze
większą prędkością, wszedłem w nowy, spokojny bezruch, w którym tylko coroczne rytmy samej Ziemi - przechodzenie
paska słońca pomiędzy skrajnymi punktami jego przesileń - pulsowały jak bicie serca ponad zmieniającym się krajo-
brazem.
Nie jestem pewien, czy w mojej pierwszej relacji opisałem dziwną ciszę, w której zawieszony jest człowiek
podczas podróżowania w czasie. Śpiew ptaków, odgłos turkotu kół w oddali, tykanie zegarów, nawet delikatne oddechy
tworzywa samego domu, tworzą złożone, nie zauważane tło naszego życia. Teraz jednak, kiedy byłem wyrwany z czasu,
towarzyszyły mi jedynie odgłosy własnego oddechu oraz ciche piski wehikułu czasu, który skrzypiał pod moim ciężarem
jak rower. Doznawałem niezwykłego uczucia osamotnienia - jakby mnie rzucono w j äkiś nowy, dziki wszechświat, przez
którego ściany widziało się nasz świat niczym przez brudne okna, ale w tym nowym wszechświecie byłem jedyną żywą
istotą. Dezorientacja połączyła się z uczuciem przyprawiającego o zawrót głowy spadania, które towarzyszy wejściu w
przyszłość i poczułem mdłości oraz przygnębienie.
Teraz jednak cisza została przerwana przez nie wiadomo skąd dochodzący niski pomruk, który zdawał się
wypełniać moje uszy; był to szum, który przypominał odgłosy jakiejś ogromnej rzeki. Zauważyłem to już podczas mojej
pierwszej podróży; nie miałem pewności co do przyczyny, ale wydawało mi się, że musi to być skutek mojego nies-
tosownego przechodzenia przez majestatyczny postęp czasu.
Ależ się myliłem! Tak jak wielokrotnie wcześniej, kiedy pochopnie wysuwałem hipotezy.
Przyjrzałem się uważnie czterem tarczom chronometrycznym, stukając w nie paznokciem, aby się upewnić, czy
funkcjonują. Wskazówka drugiej tarczy, która odmierzała ilość dni w tysiącach, już zaczęła się przesuwać.
Tarcze te - wierne, nieme sługi - przerobione były z manometrów kotłowych. Mierzyły pewne naprężenia ści-
nające w kwarcowym pręcie zalanym plattnerytem, naprężenia wywołane przez skręcanie występujące podczas podróży w
czasie. Tarcze liczyły dni - nie lata, miesiące, lata przestępne lub ruchome święta! - i zaprojektowane były w ten sposób
celowo.
Gdy tylko zająłem się praktycznymi aspektami podróżowania w czasie, a zwłaszcza potrzebą pomiaru położenia
mojej machiny, strawiłem wiele czasu na próbach zbudowania praktycznego chronometru zdolnego do pokazywania
zwykłych miar czasu: stuleci, lat, miesięcy i dni. Niebawem stwierdziłem, że to zadanie zajmie mi więcej czasu, niż po-
zostałe prace związane z wehikułem razem wzięte!
Straciłem cierpliwość do osobliwości naszego antycznego systemu kalendarzowego, który wyrósł z historii
niewłaściwych ustaleń: prób ujednolicenia pory siania i zimowego przesilenia, sięgających początków zorganizowanych
społeczeństw. Nasz kalendarz to historyczny nonsens, którego nawet nie usprawiedliwia dokładność - przynajmniej w
kosmologicznych skalach czasowych, którym zamierzałem rzucić wyzwanie.
Napisałem z zapałem do “The Times”, proponując reformy, które pozwoliłyby nam funkcjonować właściwie i bez
niejasności w skalach czasowych o autentycznej wartości dla nowoczesnego naukowca. Przede wszystkim, nawoływałem,
odrzućmy ten cały bezsensowny bałagan z latami przestępnymi. Rok ma około trzysta sześćdziesiąt pięć i jedną czwartą
dnia i to właśnie ta ćwiartka jest przyczyną tej całej niedorzecznej farsy związanej z latami przestępnymi. Zaproponowałem
dwa alternatywne systemy gwarantujące likwidację tego absurdu. Moglibyśmy wziąć dzień jako podstawową jednostkę i
ustalić regularne miesiące oraz lata w oparciu o wielokrotności dni: wyobraźcie sobie trzystudniowy rok liczący dziesięć
miesięcy, każdy złożony z trzydziestu dni. Oczywiście, wraz z takim podziałem roku cykl pór roku szybko by został zach-
wiany, ale - w cywilizacji tak rozwiniętej jak nasza - z pewnością niewielki byłby z tego powodu kłopot. Royal Observa-
tory w Greenwich mogłoby na przykład publikować co roku biuletyny podające daty różnych pozycji słonecznych - punk-
tów równonocy i tak dalej - tak jak w 1891 wszystkie biuletyny podawały daty ruchomych świąt kościoła katolickiego.
Z drugiej strony, gdyby za podstawową jednostkę przyjąć cykl pór roku, wówczas powinniśmy ustalić nowy dzień
jako dokładny ułamek - powiedzmy, jedna setna - roku. To by naturalnie oznaczało, że doba, nasze okresy światła i ciem-
ności, snu i czuwania, wypadałaby w różnych godzinach każdego nowego dnia. Ale co z tego? Argumentowałem, że wiele
nowoczesnych miast funkcjonuje już zgodnie z dwudziestoczterogodzinnym harmonogramem. A jeśli chodzi o ludzi,
prowadzenia prostego dziennika nietrudno się nauczyć; z pomocą odpowiednich rejestrów człowiek musiałby planować
pory snu i czuwania z zaledwie kilkudniowym wyprzedzeniem.
5 / 160
418729935.003.png
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin