Roberts Nora - Bracia z klanu MacGregor - Mroźny grudzień.rtf

(225 KB) Pobierz
NORA ROBERTS

NORA ROBERTS

MROŹNY GRUDZIEŃ

MacGregorowie

Zmuszeni do emigracji po przegranej wojnie z angielskim królem MacGregorowie osiedli w Bostonie, Ian, bohater lej książki, jest potomkiem pierwszych emigrantów.

Podobnie jak wszyscy członkowie tego niepokornego rodu nade wszystko ceni wolność, honor i dobre imię. I tak jak oni wpada w tarapaty, gdy próbuje bronić tych wartości. Wróg wciąż jest ten sam — przeklęci Brytyjczycy, których chciwe łapska sięgają aż za ocean, Ian wraz z innymi stawia im opór, ranny w walce, musi uciekać. Los wiedzie go do zagubionej w lasach chały, gdzie z ojcem i braćmi mieszka Alanna. Jest polowa XVIII wieku, sypie śnieg, zbliżają się święta...

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Nazywał się MacGregor. Powtarzał to sobie w myślach, zaciskając kurczowo dłonie na wodzach. Niewyobrażalny ból przeszywał mu ramię, jakby ktoś raz po raz wbijał w nie rozgrzane do czerwoności ostrze sztyletu. Wokół wiał zimny grudniowy wiatr i padał śnieg.

Koń niósł go sam, podążając krętymi ścieżkami wydeptanymi przez Indian, jelenie lub białych ludzi. Wokół nie było żywej duszy. MacGregor czuł zapach świeżego śniegu i sosnowej żywicy, słyszał uderzenia kopyt swojego wierzchowca. Zaczynało się ściemniać i cały świat zdawał się zapadać w sen, kołysany szumem wiatru w gałęziach drzew.

Instynktownie czuł, że znajduje się z dala od hałaśliwego i pełnego ludzi Bostonu, z dala od cywilizacji i ognia w kominku. Był bezpieczny — tak mu się przynajmniej wydawało. Śnieg niedługo zasypie ślady końskich kopyt i krople krwi nie będą już znaczyły drogi jego ucieczki.

Bezpieczeństwo nie było jednak tym, na czym najbardziej MacGregorowi zależało. Chciał za wszelką cenę ocalić życie, ale tylko z jednego powodu. Tylko będąc żywy może dalej prowadzić walkę, a on ślubował na wszystko, co mu drogie, że będzie walczył, dopóki nie wywalczy wolności.

Mimo ciepłego okrycia ze skóry i futer dygotał z zimna, które czuł zarówno wokół siebie, jak i w sobie. Pochylił się nad końską szyją i uspokajająco powiedział coś po celtycku. Mężczyzna miał skórę wilgotną i gorącą od pulsującego bólu, ale krew zdawała się zamarzać mu w żyłach niczym szron na nagich gałęziach rosnących wokół drzew. Oddech brnącego w coraz głębszym śniegu konia zmieniał się w zimnym powietrzu w białe, poszarpane obłoczki. MacGregor zaczął modlić się w duchu, jak modli się człowiek, którego krew wypływa z otwartej rany. Modlił się o życie.

A przecież były jeszcze bitwy, które chciał stoczyć. Nie może umrzeć, zanim nie podniesie szabli w boju.

Kiedy oddychając z trudem oparł się bezwładnie o końską szyję, zwierze zarżało, jakby chciało dodać mu otuchy. Wyczuwało nie tylko woń krwi, ale i niebezpieczeństwo, które groziło jego panu. Kierując się własnym instynktem przetrwania, ruszyło pod wiatr, na zachód.

Ból nieco złagodniał. Jak powracający sen ogarniał jego ciało i umysł. MacGregor miał wrażenie. że gdyby tylko zdołał się obudzić, ból zniknąłby, jak każda senna mara. A sny miewał gwałtowne i wyraźne. Walczył w nich z Brytyjczykami o wszystko to. co mu skradli; chciał odzyskać swe dobre imię i ziemię, bić się o to, co dla każdego MacGregora jest najważniejsze i za co każdy gotów jest zginąć.

Przyszedł na świat, kiedy toczyła się wojna. Byłoby całkiem naturalne, gdyby rozstał się z życiem również na wojnie.

Ale jeszcze nie teraz, wyprostował się z wysiłkiem. Jeszcze nie teraz, gdy walka dopiero się zaczęła. Przypomniał sobie piękną scenę, wspomnienie to dodawało mu sił. Mężczyźni odziani w skóry i pióra, o twarzach poczernionych przypalonym korkiem i sadzą, zakradają się na statki Dartmouth, Eleanor i Beaver. Byli to całkiem zwyczajni ludzie — kupcy, rzemieślnicy, studenci. Niektórych do działania popchnął wypity alkohol, innych zaś świadomość szczytnego celu. Pamiętał trzask rozbijanych skrzyń ze znienawidzoną angielską herbatą, a potem miły dla ucha chlupot, kiedy roztrzaskane skrzynie wpadały do zimnej wody przy nabrzeżu bostońskiego portu. Podczas odpływu morze wyrzuciło je na brzeg, gdzie długo leżały niczym sterta bezużytecznych desek.

Ryby dostały wielką filiżankę herbaty, pomyślał. Owszem, wykonali swoje zadanie z rozbawieniem, ale nie bezmyślnie. Mieli cel, byli zjednoczeni i zdecydowani. Tylko dzięki takiej postawie będą mogli wygrać tę wojnę, chociaż wielu nadal nie zdaje sobie sprawy, że wojna już się rozpoczęła, właśnie od tego zdarzenia w porcie.

Ile czasu upłynęło od tamtej wspaniałej nocy? Jeden dzień? Dwa? Zwykły pech sprawił, że nad ranem natknął się na dwóch pijanych i rozsierdzonych żołnierzy angielskich. Rozpoznali go, bo jego twarz, a przede wszystkim nazwisko i przekonania, były w Bostonie dobrze znane. Nie cieszył się sympatią Anglików.

Może chcieli się tylko z nim podrażnić i nastraszyć go trochę. Może nie zamierzali go aresztować — o nic przecież nie był oskarżony. Kiedy jednak jeden z nich wyciągnął szablę, szabla MacGregora niemal sama skoczyła do jego dłoni. Walka była krótka i, jak sam teraz musiał przyznać, zupełnie niepotrzebna. Wciąż nie był pewien czy zabił, czy jedynie zranił popędliwego żołnierza. Pamiętał jednak doskonale, że jego kompan sięgnął po swoją broń z żądzą mordu w oczach.

Chociaż MacGregor szybko wskoczył na konia i odjechał, kula wystrzelona z muszkietu ugodziła go w ramię. Czuł ją teraz doskonale. Choć na szczęście przemarznięte, odrętwiałe ciało nie czuło nic, w tym jednym miejscu ból palił go niczym żywy ogień. Potem jego umysł również popadł w odrętwienie i MacGregor przestał odczuwać cokolwiek.

Ocknął się z trudem. Leżał w zaspie śnieżnej i widział nad sobą wirujące białe płatki na tle ciężkiego, szarego nieba. Musiał spaść z konia. Widocznie nie był jeszcze bliski śmierci, ponieważ ten fakt bardzo go zawstydził. Z wysiłkiem dźwignął się na kolana. Koń cierpliwie czekał obok i spoglądał na niego z lekkim zaskoczeniem.

— Mam nadzieję, że nikomu o tym nie powiesz — wyszeptał MacGregor. Nie spodziewał się. że jego głos zabrzmi tak słabo. Po raz pierwszy poczuł lęk. Zacisnął szczęki, z trudem chwycił się wodzy i chwiejnie stanął na nogach. — Muszę znaleźć jakieś schronienie. — Zatoczył się i w oczach mu pociemniało. Zrozumiał, że nie będzie miał siły wskoczyć na siodło. Mocniej chwycił wodze i cmoknął na konia. Zwierzę ruszyło, pociągając za sobą jego zmęczone ciało.

Po pierwszym kroku miał nieprzepartą ochotę upaść i dać się pokonać mroźnej nocy. Ktoś mu kiedyś powiedział, że zamarznięcie jest mało bolesne. Człowiek po prostu zapada w lodowaty sen.

Ale skąd, u diabła, ten ktoś mógł to wiedzieć, skoro przeżył? Roześmiał się na tę myśl, ale Śmiech zaraz zamienił się w atak kaszlu, który jeszcze bardziej go osłabił.

Zupełnie stracił poczucie czasu, odległości i kierunku. Próbował myśleć o rodzinie, o rodzinnym cieple. Myślał o rodzicach, braciach i siostrach pozostałych w Szkocji, gdzie za wszelką cenę starali się nie tracić nadziei. O ciotkach, wujach i kuzynach z Wirginii, którzy pracą zdobywali prawo do nowego życia i ziemi. On zaś znajdował się gdzieś pomiędzy, uwięziony między miłością do dawnego życia i fascynacją nowym.

Czy jednak żył tu, czy w Szkocji, wróg pozostał ten sam. Myślenie o nim dodawało mu sił. Przeklęci Brytyjczycy mordowali jego rodaków i skazywali ich na wygnanie. Teraz ich chciwe łapska sięgnęły aż za ocean, żeby na wpół szalony angielski król mógł i tutaj wprowadzić swoje prawo i ściągać podatki.

Potknął się i wodze omal nie wysunęły mu się z ręki. Zamknął oczy i chwilę odpoczywał, wsparłszy głowę na końskiej szyi. Przypomniał sobie twarz ojca i jego płonące dumą oczy.

— Znajdź sobie miejsce na ziemi i nigdy nie zapomnij, że jesteś MacGregorem. — Te słowa często od niego słyszał. Nigdy o tym nie zapomni.

Znużony otworzył oczy i nagle poprzez wirujące płatki śniegu dostrzegł zarys budynku. Zamrugał z niedowierzaniem i przetarł zmęczone powieki, lecz budynek nie zniknął. Kontury miał niewyraźne, ale niewątpliwie był prawdziwy.

— No, koniku — mówiąc to oparł się ciężko o bok zwierzęcia. — Może jednak śmierć nie jest mi dzisiaj pisana.

Krok za krokiem brnął przed siebie w głębokim śniegu. Po jakimś czasie spostrzegł, że to zbudowany z sosnowych bali budynek gospodarczy. Zgrabiałymi palcami otworzył skobel. Nogi odmawiały mu posłuszeństwa, wkrótce jednak znalazł się wewnątrz i poczuł miłe ciepło bijące od stojących tu zwierząt.

Wokół panowała ciemność. Idąc po omacku natrafił na stertę siana. Gdzieś obok zaryczała oburzona jego nagłym wtargnięciem krowa. I to był ostatni dźwięk, jaki usłyszał.

Alanna okryła się wełnianą peleryną. Ogień w kuchennym palenisku płonął jasno, roztaczając delikatną, miłą woń drzewa jabłoni. Nie było w tym nic nadzwyczajnego, ale ten widok i zapach napełniał ją radością. Tego dnia obudziła się w świetnym nastroju. Pewnie sprawił to świeżo spadły śnieg, chociaż jej ojciec wcale się z niego nie ucieszył. Ona zaś uwielbiała patrzeć na czysty biały puch pokrywający nagie gałęzie drzew.

Śnieg padał coraz słabiej i wkrótce na podwórzu pojawią się ślady stóp ojca, braci i jej własnych. Trzeba oporządzić zwierzęta, zebrać jaja, a potem jeszcze naprawić uprząż i narąbać drzewa. Jednak teraz przez krótką chwilę mogła stać w małym kuchennym oknie i cieszyć się pięknym widokiem.

Gdyby ojciec ją na tym przyłapał, potrząsnąłby głową i stwierdził, ze jest niepoprawną marzycielką. Powiedziałby to szorstko, ale bez gniewu, raczej ze smutkiem. Jej matka też była marzycielką. Umarła, zanim w pełni ziściło się jej marzenie o domu i spokojnym, dostatnim życiu.

Alanna wiedziała, że Cyrus Murphy nie był z natury twardym człowiekiem. Szorstkim i opryskliwym uczyniła go śmierć zbyt wielu bliskich mu osób. Najpierw odeszło dwoje dzieci, później ukochana żona. Kolejny syn — piękny i młody Rory — zginął na wojnie w Francuzami.

Pomyślała o swoim mężu, Michaelu Rynnie, który również odszedł, chociaż w mniej dramatycznych okolicznościach.

Nie wspominała go często. W końcu była jego żoną tylko trzy miesiące, a wdową już od trzech lat. Był on jednak dobrym, porządnym człowiekiem i gorzko żałowała, że nie dane im było doczekać się potomstwa.

Nie czas na smutne rozmyślania, upomniała się w duchu. Wsunęła na głowę kaptur peleryny i wyszła z domu. Dzisiejszy dzień to kolejny dzień radosnego oczekiwania i zapowiedź nadejścia czegoś lepszego. Święta już niedługo, a Alanna przyrzekła sobie przecież, że będą radosne i wspaniałe.

Już od dłuższego czasu spędzała długie godziny przy kołowrotku i krosnach. Musiała zrobić dla braci nowe szaliki, rękawice i czapki. Niebieskie miały być dla Johnny'ego, a czerwone dla Briana. Dla ojca zaś namalowała miniaturowy portret matki. Musiała sporo zapłacić miejscowemu złotnikowi za srebrną ramkę.

Wiedziała, że takie prezenty sprawią im radość, tak samo jak potrawy, które zamierzała przyrządzić na świąteczną ucztę. To było dla niej najważniejsze — szczęśliwa, bezpieczna rodzina.

Skobel na drzwiach do budynku gospodarczego był otwarty. Westchnęła z irytacją.. Dobrze, że pierwsza to zauważyła. Gdyby zobaczył to ojciec, jej młodszy brat. Brian, usłyszałby kilka ostrych słów.

Weszła do środka, zsunęła kaptur z głowy i sięgnęła po drewniane cebrzyki wiszące przy drzwiach. Wokół panował półmrok, więc zapaliła lampę. Kiedy skończy dojenie, Brian i Johnny zdążą już nakarmić zwierzęta i wyczyścić stajnie. Zbierze jajka i przyrządzi ojcu i braciom solidne śniadanie.

Nucąc zmierzała ku zagrodzie dla krów. Nagle stanęła jak wryta. Dostrzegła pod ścianą dereszowatego konia, który wyglądał na bardzo zdrożonego.

— Słodki Jezu! — zawołała przestraszona. Serce podskoczyło jej w piersi. Koń w odpowiedzi parsknął cicho, jakby na powitanie i przestąpił z nogi na nogę.

Skoro był koń, musiał być i jeździec. Alanna miała już dwadzieścia lat i nie była tak naiwna, żeby sądzić, że każdy nieznajomy jest pokojowo nastawiony i nie zrobi krzywdy samotnej kobiecie. Mogła uciec i przywołać krzykiem ojca i braci, ale chociaż przyjęła nazwisko męża, nadal należała do rodu Murphy, a każdy Murphy potrafi bronić siebie i bliskich.

Z uniesioną głową ruszyła śmiało przed siebie.

— Powiedz, jak się nazywasz i co cię tu sprowadza — zażądała, lecz usłyszała jedynie ciche rżenie konia. Podeszła bliżej i dotknęła nosa zwierzęcia. — Co to za pan, który zostawia konia mokrego i osiodłanego? — Widok zaniedbanego zwierzęcia wywołał w niej gniew. Odstawiła cebrzyki i krzyknęła głośno: — Wyjdź z ukrycia i pokaż się! Jesteś na ziemi Murphych!

Krowy zaryczały. Alanna oparła dłoń na biodrze i rozejrzała się.

— Nikt ci nie odmawia schronienia przed zamiecią — uspokajała niewidocznego przybysza. — Dostaniesz nawet śniadanie. Ale kto to widział zostawiać konia w takim stanie!

Znów nie otrzymała odpowiedzi, więc gniew zawrzał w niej mocniej. Mrucząc pod nosem sama zaczęła zdejmować siodło z wierzchowca. W tej samej chwili potknęła się o parę wysokich butów.

Całkiem porządne buty, pomyślała. Wystawały z zagrody dla krów, a brązową skórę znaczyły ślady po roztopionym śniegu i plamy z błota. Podeszła bliżej i przyjrzała się parze długich, umięśnionych nóg, odzianych w znoszone spodnie z kozłowej skóry.

Patrzyła na nie z kobiecym uznaniem, przygryzając dolną wargę. Zrobiła jeszcze krok i zobaczyła resztę postaci. Mężczyzna był szczupły i muskularny, miał na sobie długi kubrak i futrzaną pelerynę.

Chyba nie widziała dotąd kogoś przystojniejszego. A ponieważ wybrał sobie jej farmę na miejsce odpoczynku, uznała, że ma prawo przyglądać mu się do woli. Uniosła lampę nieco wyżej. Wysoki, wyższy od jej braci. Pochyliła się, żeby go lepiej obejrzeć.

Miał ciemne włosy, tak bardzo ciemnorude. jak koń Briana. Nie nosił brody, ale na policzkach i wokół pełnych, ładnych ust widać było dwudniowy zarost. Jako kobieta, Alanna nie mogła nie zauważyć, że nieznajomy jest wręcz wyjątkowo urodziwy. Miał wyrazistą, pociągłą twarz o szlachetnych, niemal arystokratycznych rysach i wysokim czole.

Niewątpliwie na widok takiej twarzy zadrżałoby niejedno kobiece serce, przyznała w duchu. Ona jednak nie była zainteresowana ani drżeniem serca, ani flirtem. Pragnęła jedynie, żeby nieznajomy się obudził i zszedł jej z drogi, ponieważ uniemożliwiał dojenie krów.

— Proszę pana — uśmiechając się pod nosem lekko trąciła jego nogę czubkiem buta. Mężczyzna jednak nie zareagował. Doszła więc do wniosku, że pewnie jest pijany jak bela. Z jakiej innej przyczyny mężczyzna mógłby spać tak kamiennym snem? — Wstawaj, nicponiu — ciągnęła wyraźnie już zniecierpliwiona. — Przez ciebie nie mogę wydoić krów. — Znów trąciła go butem, tym razem niezbyt delikatnie. W odpowiedzi usłyszała jedynie cichy jęk. — No, jak chcesz — mówiąc to pochyliła się, żeby mocno nim potrząsnąć. Spodziewała się odoru alkoholu, a tymczasem wyczuła metaliczną woń krwi.

Natychmiast zapomniała o gniewie. Ostrożnie przyklękła i rozchyliła futrzaną pelerynę okrywającą ramiona nieznajomego. Na widok wielkiej czerwonej plamy na koszuli gwałtownie wciągnęła powietrze. Mokrymi od krwi palcami zbadała jego puls.

— Żyjesz — wyszeptała. — Z Bożą pomocą i przy odrobinie szczęścia może cię z tego wyciągniemy.

Chciała wstać i zawołać braci, ale wtem ranny chwycił ją mocno za nadgarstek.

Otworzył oczy. Były zielononiebieskie jak morze i czaił się w nich ból. Pochyliła się, żeby wyszeptać słowa otuchy.

Niespodziewanie przyciągnął ją ku sobie, tak że straciła równowagę i osunęła się na niego bezwładnie. Przez chwilę czuła pod sobą twarde mięśnie i żar rozgrzanego ciała. Chciała coś krzyknąć z oburzeniem, ale poczuła na wargach jego usta. Pocałował ja krótko, lecz niespodziewanie mocno i uśmiechnął się do niej łobuzersko.

— A więc jeszcze nie umarłem... — oznajmił z ulgą i przymknął oczy. — Takich ust na pewno w piekle nie ma.

Słyszała już zgrabniejsze komplementy. Zanim jednak zdążyła mu to powiedzieć, stracił przytomność.

ROZDZIAŁ DRUGI

Ból targał nim jak fale wzburzonego morza. Dobra, mocna whisky rozgrzała mu żołądek i przytępiła zmysły. Mimo to pamiętał straszliwy moment, kiedy rozgrzany nóż zagłębiał się w jego ciało. Była też jakaś ciepła dłoń, która dawała pocieszenie i przytrzymywała go na miejscu, cudownie chłodny okład na głowę i jakiś obrzydliwy płyn wlewany do gardła.

Krzyknął wtedy głośno. Czy to na pewno on krzyczał? Czy potem dotykały go łagodne ręce, koił miękki głos i zapach lawendy? Ktoś śpiewał po celtycku. Czyżby znalazł się w Szkocji? Nie, jednak nie. Kiedy ten sam głos znów do niego przemówił, nie było w nim słychać znajomego szkockiego gardłowego "r", ale miękkie irlandzkie tony.

Czyżby statek zmylił kurs i zboczył na południe? Pamiętał jakiś statek. Ale przecież tamten stał przy nabrzeżu. Jacyś mężczyźni o uczernionych, pomalowanych twarzach śmiali się wesoło. Błyskały ostrza. Przeklęta herbata.

Tak, teraz wszystko sobie przypomniał i od razu poczuł się trochę lepiej. A więc udało im się czynem wyrazić swój opór. On sam zaś został postrzelony nie na statku, ale już po wszystkim. O świcie, przez głupi przypadek. Potem był już tylko śnieg i ból, a kiedy się obudził, zobaczył piękną kobietę. Niewiele jest rzeczy, które mężczyzna bardziej pragnąłby zobaczyć po przebudzeniu, czy to na tym, czy na tamtym Świecie. Na samo jej wspomnienie uśmiechnął się i otworzył oczy. Ten sen miał swoje zalety.

Nagle zobaczył ją znowu. Siedziała przy krosnach, tuż pod oknem, tam gdzie słońce świeciło najjaśniej. Promienie połyskiwały na jej czarnych jak skrzydło kruka włosach. Miała na sobie prostą wełnianą granatową suknię i biały fartuch. Była smukła jak trzcina, a jej dłonie poruszały się zręcznie i z gracją. Rytmicznie postukując tkała czerwony wzór na ciemnozielonym tle.

Pracę umilała sobie śpiewem, więc najpierw rozpoznał jej głos. Ten sam głos uspokajał go łagodnie, kiedy wstrząsały nim dreszcze i senne koszmary. Z łóżka dostrzegał tylko jej profil. Cerę miała jasną i lekko zaróżowioną, pełne, ładnie wykrojone wargi, a dołeczki na policzkach i mały. trochę zadarty nosek dopełniały całość.

Kiedy tak na nią patrzył, ogarnęło go przemożne uczucie spokoju. Miał ochotę zamknąć oczy i znów zapaść w sen. Ale chciał przecież nadal na nią patrzeć. Pragnął też się dowiedzieć, gdzie się, u licha, znalazł.

Kiedy tylko się poruszył, Alanna uniosła głowę i odwróciła się ku niemu. Widział teraz jej oczy — ciemnoniebieskie jak szafiry. Nie miał siły się odezwać, więc tylko na nią patrzył. Wstała, powoli wygładziła spódnicę i podeszła do niego.

Ręka, która dotknęła jego czoła była chłodna i znajoma. Kobieta sprawnie i delikatnie sprawdziła opatrunek.

— Czyżby postanowił pan jednak dołączyć do świata żywych? — zapytała Alanna, widząc utkwione w sobie spojrzenie rannego. Ze stojącego na stole dzbanka nalała jakiegoś płynu do cynowego kubka.

— Odpowiedź znasz lepiej niż ja. — Wreszcie udało mu się wyszeptać.

Przytknęła mu kubek do ust i parsknęła śmiechem na widok jego miny. Skrzywił się. ponieważ rozpoznał ten obrzydliwy zapach.

— Co to u diabła jest?

— Bardzo skuteczne lekarstwo — zapewniła go i bezceremonialnie wlała mu je do gardła. Kiedy spojrzał na nią groźnie, znów się roześmiała. — Tyle razy pan to wypluwał, że nauczyłam się, jak Z panem postępować.

— Jak długo?

— Jak długo jest pan tu z nami? — Znowu dotknęła jego czoła. Ostatniej nocy gorączka spadła, ale wolała się upewnić. — Dwa dni. Mamy dziś dwudziesty grudnia.

— Co z moim koniem?

— Wszystko w porządku. — Alanna z aprobatą skinęła głową. Dobrze to o nim świadczyło, że nie zapomniał o zwierzęciu. — Lepiej będzie, jak pan się teraz trochę prześpi, a ja odgrzeję wzmacniający rosół, panie...

— MacGregor — przedstawił się. — Jestem Ian MacGregor.

— Niech więc pan odpoczywa, panie MacGregor.

Ujął ją za rękę. Taka drobna dłoń, a taka sprawna i silna.

— A jak ty się nazywasz? — zapytał.

— Alanna Flynn. — Dotyk jego ręki sprawił jej przyjemność. Nie była taka twarda jak ręce ojca i brata. — Może pan u nas zostać, dopóki pan nie wydobrzeje.

— Dziękuję — mówiąc to nie wypuszczał jej dłoni z uścisku i lekko gładził ją po palcach. Gdyby nie to. że dopiero co wyszedł z ciężkiej choroby, można by pomyśleć, że flirtuje. Nagle Alanna przypomniała sobie, jak ją pocałował, mimo że właśnie wykrwawiał się na śmierć. Szybko cofnęła rękę. Ian roześmiał się krótko.

— Jestem twoim dłużnikiem, panno Flynn.

— Owszem, jest pan — odparła i wstała z godnością. — A ja nie jestem panną, tylko panią Flynn.

Co za bolesne rozczarowanie! I to na samym początku znajomości. Flirty z mężatkami nie były dla niego nowością i nie miał nic przeciwko nim, zwłaszcza jeśli kobieta była chętna. Nigdy jednak w takich wypadkach nie pozwalał sobie na więcej niż uśmiechy i czułe szepty. Jaka szkoda, myślał teraz z żalem, przyglądając się Alannie.

— Jestem wdzięczny pani i pani mężowi.

— Niech pan przekaże wyrazy wdzięczności mojemu ojcu — powiedziała surowo. Złagodziła te słowa uśmiechem, który pogłębił dołeczki w jej policzkach. Nie miała wątpliwości, że ten MacGregor to nicpoń i uwodziciel, ale przecież jeszcze nie wydobrzał i znajdował się pod jej tymczasową opieką. — To jego dom. Ojciec wkrótce wróci. — Patrzyła na niego oparłszy ręce na biodrach. Jego twarz nabrała rumieńców, ale przydałoby się mu strzyżenie i golenie. Poza tym prezentował się bardzo dobrze. Nie uszedł jej uwagi znaczący błysk w jego oku, więc postanowiła, że będzie się mieć na baczności. — Skoro i tak pan nie śpi, może pan coś zje. Przyniosę ten rosół — zaproponowała.

Poszła do kuchni, stukając obcasami o podłogę z prostych desek, Ian rozejrzał się po izbie i stwierdził, że ojcu Alanny nie powodzi się źle. W oknach połyskiwały szyby, ściany były świeżo pobielone. Jego posłanie znajdowało się obok schludnego kominka ozdobionego gzymsem wykonanym z miejscowego kamienia. Stały na nim świece i porcelanowe półmiski. Na ścianie wisiały dwie strzelby myśliwskie i całkiem niezła skałkówka.

Pod oknem stały krosna, a w kącie kołowrotek. Na meblach próżno by szukać choć jednego pyłka kurzu. Całemu wnętrzu przytulności dodawały ułożone na krzesłach haftowane poduszki. Wokół rozchodził się miły zapach, chyba pieczonych jabłek i dobrze przyprawionego mięsa. To wygodny dom, chociaż w samym środku głuszy, pomyślał Ian z uznaniem. Człowiekowi, który potrafił go zbudować, należy się szacunek. Taki człowiek na pewno stanąłby do walki, gdyby ktoś chciał mu to wszystko odebrać.

Są rzeczy, za które warto się bić i warto zginąć. Ziemia, dom. nazwisko, kobieta, wolność — za to

wszystko Ian gotów był walczyć w każdej chwili. Spróbował usiąść na posłaniu, ale świat wokół zawirował mu w oczach.

— Typowy mężczyzna! — zawołała Alanna stając w progu z miską rosołu. — Chce popsuć efekt mojej pracy. Leż spokojnie, MacGregor. Jesteś słaby jak dziecko i tak samo niecierpliwy.

— Pani Flynn...

— Najpierw jedzenie, a potem rozmowa.

Nie mając innego wyjścia przełknął łyżkę rosołu, którą własnoręcznie wlała mu do ust.

— To bardzo smaczny rosół, ale potrafię jeść sam — zaprotestował.

— I pobrudzić przy tym moją czystą pościel? Nie, dziękuję. Najpierw trzeba odzyskać siły — takim tonem przemawiała również do swoich braci. — Stracił pan dużo krwi, zanim pan tu trafił, a potem jeszcze trochę przy usuwaniu kuli — mówiąc to karmiła go rosołem. Na wspomnienie tych ciężkich chwil ręka jej nie zadrżała, ale serce tak.

Bił od niej zapach ziół i lawendy, Ian uznał,: że ta sytuacja ma swoje dobre strony i niepotrzebnie się upierał przy samodzielnym jedzeniu.

— Gdyby nie mróz — ciągnęła Alanna — bardziej by pan krwawił i z pewnością umarł gdzieś w lesie.

— Powinienem więc dziękować i pani. i naturze.

Spojrzała na niego badawczo.

— Mówią, że niezbadane są wyroki boskie. Najwyraźniej Bóg postanowił zostawić pana przy życiu, chociaż zrobił pan wszystko, żeby się dostać na tamten świat.

— Sprawił też, że trafiłem do domu sąsiadów, Irlandczyków. — Uśmiechnął się do niej uwodzicielsko. — Nigdy nie byłem w Irlandii, ale mówiono mi, że to piękny kraj.

— Tak twierdzi mój ojciec. Urodził się tam.

— Ale pani również ma irlandzki akcent.

— A pan szkocki.

— Ostatni raz widziałem Szkocję pięć lat temu — cień przemknął po jego twarzy. — Mieszkam w Bostonie. Kształciłem się tam i mam w tym mieście wielu przyjaciół.

— Kształcił się pan. — Od samego początku poznała po jego mowie, że to człowiek wykształcony i bardzo mu tego zazdrościła.

— W Harvardzie — dodał.

— Ach, tak. — Teraz zazdrościła mu jeszcze bardziej. Gdyby matka żyła... Ale matka umarła i Alanna przestudiowała w życiu jedynie elementarz. — Daleko stąd do Bostonu. Dzień drogi konno. Czy w mieście zostawił pan rodzinę lub przyjaciół, którzy teraz martwią się o pana?

— Nie, nikt się o mnie nie martwi. — Pragnął jej dotknąć, chociaż wiedział, że postąpiłby wtedy wbrew swym zasadom. Chciał jednak sprawdzić. czy jej policzek jest tak miękki i gładki, jak na to wygląda, i czy włosy są tak gęste i ciężkie, a usta słodkie.

Spojrzała na niego spokojnie jasnymi, przejrzystymi oczami. Przez chwilę widział tylko jej twarz. I wtedy przypomniał sobie, że już poznał smak tych ust.

Bezwiednie opuścił na nie wzrok i długo się im przyglądał. Kiedy wyczuł, że Alanna zesztywniała, podniósł oczy. W jego spojrzeniu nie było jednak skruchy, tylko rozbawienie.

— Błagam o wybaczenie, pani Flynn. Kiedy mnie pani znalazła, nie byłem sobą.

— Wygląda na to, że bardzo szybko stał się pan na powrót sobą — odcięła. Rozbawiony wybuchnął śmiechem, ale zaraz skrzywił się z bólu.

— Jeszcze usilniej błagam panią o wybaczenie i mam nadzieję, że pani mąż nie wyzwie mnie na pojedynek.

— Tego nie musi się pan obawiać. Mój mąż od trzech lat nie żyje.

Zerknął na nią badawczo, ale ona z nieprzeniknioną miną wsunęła mu do ust następną łyżkę rosołu. Bóg mógłby go pokarać za takie myśli, ale w duchu przyznał, że wiadomość o śmierci Flynna ani trochę go nie zasmuciła. Przecież wcale nie znał tego człowieka. A czy można przyjemniej spędzić dni rekonwalescencji, niż w towarzystwie młodej, ślicznej wdówki?

Alanna wyczula jego pożądanie tak jak psy myśliwskie zwierzynę. Natychmiast wstała i odsunęła się od niego.

— Teraz proszę wypoczywać.

— — Czuję się tak, jakbym wypoczywał już od wielu tygodni — odparł. Jaka ona śliczna, myślał jednocześnie. Taka kobieca i świeża. Przywołał na twarz najprzymilniejszy z uśmiechów, — Czy mogę prosić o pomoc? Chciałem usiąść na krześle. Lepiej bym się poczuł, gdybym mógł przez chwilę popatrzeć na świat za oknem.

Zawahała się. Nie wątpiła, że udźwignie jego ciężar. Uważała się za osobę silną i wytrzymałą. Jej nieufność wzbudził jednak błysk w oczach MacGregora.

— Dobrze — zgodziła się po chwili. — Ale proszę się na mnie oprzeć i nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów.

— Z przyjemnością. — Ujął jej dłoń i przysunął do swoich ust. Zanim zdołała ją wyrwać, odwrócił ją grzbietem do dołu i lekko musnął ustami wnętrze. Żaden mężczyzna jeszcze jej tak nie pocałował. Serce skoczyło jej do gardła. — Masz oczy jak klejnoty, które kiedyś widziałem na szyi królowej Francji. Szafiry — dokończył szeptem.

Nie mogła się poruszyć. Nikt tak jeszcze na nią nie patrzył Poczuła, jak fala gorąca zalewa jej brzuch, piersi, szyję i wreszcie twarz. Kiedy znów zobaczyła charakterystyczny łobuzerski uśmiech MacGregora. natychmiast wyrwała dłoń z jego uścisku.

— Jest pan nicponiem, panie MacGregor.

— Tak jest, pani Flynn. Co nie znaczy, że nie powiedziałem prawdy. Jesteś piękna. Takie jest znaczenie twojego imienia. Alanna. — Ostatnie słowo wymówił wolno, rozkoszując się każdym dźwiękiem.

Nie zamierzała się nabrać na tanie pochlebstwa. Jednak wnętrze dłoni nadal ją paliło.

— Owszem, właśnie tak brzmi moje imię, ale nie jesteśmy jeszcze po imieniu. Musi pan zaczekać na pozwolenie, żeby go użyć. — Z ulgą usłyszała jakieś odgłosy na podwórzu. Ze zdziwieniem zauważyła, że przybysz lekko zesztywniał i czujnie nasłuchuje. — To pewnie ojciec i bracia — wyjaśniła. — Jeśli nadal chce pan usiąść przy oknie, z pewnością panu pomogą. — Z tymi słowami ruszyła do drzwi.

Na pewno będą głodni, pomyślała. W mig zjedzą duszone mięso i ciasto, które dla nich przygotowała, nie szczędząc sił i starania. Ojciec zapewne będzie narzekał, że zostało jeszcze tyle do zrobienia. Johnny zaś będzie myślał tylko o tym, żeby pojechać do wsi na spotkanie z Mary Wyeth. Brian włoży nos w którąś z ukochanych książek i będzie czytał przy kominku, dopóki nie zaśnie na siedząco.

Weszli do domu, wpuszczając ze sobą mroźne powietrze i wnosząc śnieg na butach. Donośne męskie głosy wypełniły całą izbę.

Ian uspokoił się, kiedy zobaczył, że to rzeczywiście rodzina Alanny. Było mało prawdopodobne, że w tym śniegu Brytyjczycy wytropią go aż tutaj, ale lepiej było nie tracić czujności. Zobaczył przed sobą trzech mężczyzn lub raczej dwóch mężczyzn i chłopca. Najstarszy był krępy i niewiele wyższy od Alanny. Miał ogorzałą twarz, na której ciężkie życie, wiatr i słonce odcisnęły swoje piętno. Oczy jego miały o ton jaśniejszą barwę niż oczy córki. Zdjął roboczą czapkę, spod której ukazały się jasne, przerzedzone włosy.

Starszy syn bardzo go przypominał, był jednak wyższy i szczuplejszy. Na jego twarzy widać było spokój i cierpliwość, której brakowało ojcu. Drugi syn był lustrzanym odbiciem brata, choć widać było wyraźnie, że to jeszcze młodzik z mlekiem pod

nosem. Cerę i włosy miał tego samego koloru co siostra.

— Nasz gość się obudził — oznajmiła Alanna i trzy pary oczu zwróciły się na MacGregora.

— Panie MacGregor. to jest mój ojciec, Cyrus Murphy, oraz moim bracia — John i Brian.

— MacGregor? — powtórzył Cyrus tubalnie. — Dziwne nazwisko.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin