J. D. Robb - O włos od śmierci.rtf

(1256 KB) Pobierz
NOR A ROBERTS

Żyjemy tak jak śnimy - samotnie."

- J. Conrad

J.D. ROBB

O WŁOS OD ŚMIERCI


0
Członkowie rodziny Swisherów zostają brutalnie zabici we własnych łóżkach. Sprawcy łamią najnowocześniejszy system bezpieczeństwa i korzystają z noktowizorów, by w przytulnym domu zamożnej rodziny odnaleźć śpiące ofiary. Nie ulega wątpliwości, że to wyszkoleni militarnie zawodowcy, którzy popełnili tylko jeden błąd: nie dostrzegli kryjącej się w ciemnej kuchni dziewczynki.

Teraz Nixie Swisher jest jedynym świadkiem tej zbrodni bez wyraźnego motywu. Radzenie sobie z dziećmi nigdy nie było najsilniejszą stroną pani porucznik, ale Nixie potrzebuje bezpiecznego schronienia, a Eve musi rozwiązać zagadkę. Ze swą partnerką Peabody i mężem Roarkiem, oferującym im pomoc, jakiej nikt inny nie potrafiłby udzielić, porucznik Dallas rusza w pogoń za cieniami, zdecydowana za wszelką cenę odkryć ich tożsamość.

 

Kategoria: Horror, sensacja, kryminał

ISBN: 978-83-7469-654-8

Tytuł oryginału: Survivor in Death

Data wydania: 29.01.2008

Format: 125mm x 195mm

Liczba stron: 432

Oprawa: miękka

Tłumaczenie: Alina Siewior-Kuś

 

Tobą śmierć żywię, w tobie pogrzebiona,

Nią się pożywisz i śmierć wreszcie skona.

 

William Szekspir, Sonet CXLVI

(przeł. J.M. Rymkiewicz)

 

 

Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne,

każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób.

 

Lew Tołstoj, „Anna Karenina” (przeł. K. Iłłakowiczówna)

PROLOG

Chęć, by w środku nocy napić się orange fizzy, uratowała życie Nixie. Kiedy się obudziła, zestaw ręczny Jelly Roll, z którym nigdy się nie rozstawała, wskazywał kilka minut po drugiej.

Nie wolno jej było podjadać między posiłkami, mogła jeść tylko o określonych godzinach produkty z listy sporzą­dzonej przez matkę. A druga w nocy na pewno nie była właściwą porą.

Ale Nixie umierała z ochoty na orange fizzy.

Odwróciła się do swojej najlepszej przyjaciółki w całej galaktyce, Linnie Dyson, która u niej nocowała, ponieważ rodzice Linnie świętowali rocznicę ślubu w jakimś ele­ganckim hotelu.

I uprawiali tam seks. Mama i pani Dyson opowiadały o wystawnej kolacji, tańcach i takich tam, ale chodziło o seks. Chryste, ona i Linnie mają dziewięć lat, nie dwa. Wiedzą, w czym rzecz.

Zresztą guzik je to obchodzi. W sumie rzecz sprowadza­ła się do tego, że mama, Potwór Regulaminowy, nagięła za­sady dotyczące przyjmowania gości w tygodniu. Nawet je­śli musiały zgasić światło o wpół do dziesiątej, jakby miały po dwa latka - obie z Linnie rewelacyjnie się bawiły.

Do wyjścia do szkoły pozostało jeszcze wiele godzin, a Nixie umierała z pragnienia. Znowu szturchnęła Linnie.

- Obudź się!

- Nie. Jeszcze jest noc.

- Już jest rano. Druga nad ranem. - I dlatego było tak strasznie zimno. - Mam ochotę na orange fizzy. Zejdźmy do kuchni. Podzielimy się.

Linnie tylko coś mruknęła, odwróciła się na bok i na­ciągnęła kołdrę niemal po czubek głowy.

- No to ja idę - oznajmiła Nixie syczącym szeptem.

W pojedynkę nie było tak zabawnie, ale Nixie wie­działa, że w życiu nie zaśnie, bo będzie myślała o napoju. Musiała pójść aż do kuchni, ponieważ mama nie zgadzała się, żeby miała w swoim pokoju autokucharza. Równie dobrze mogę siedzieć w więzieniu, pomyślała Nixie, gra­moląc się z łóżka. Równie dobrze mogę siedzieć w więzie­niu w roku 1959, a nie mieszkać we własnym domu w ro­ku 2059.

Mama zakodowała wszystkie automaty, tak że Nixie i jej brat Coyle mieli dostęp wyłącznie do zdrowych pro­duktów.

Równie dobrze mogli jeść błoto.

Ojciec mówił: „Zasady to zasady”. Lubił to powtarzać, choć czasem, gdy mamy nie było, mrugał znacząco do dzie­ci i zamawiał lody albo chipsy.

Nixie odnosiła wrażenie, że mama dobrze o tym wie, ale udaje nieświadomą.

Wyszła na paluszkach ze swojego pokoju, śliczna mała dziewczynka z gęstymi lokami barwy platyny. Jej jasno­niebieskie oczy już przyzwyczaiły się do mroku.

Rodzice zawsze zostawiali przytłumione światło w ła­zience na końcu korytarza, na wypadek gdyby komuś w nocy chciało się siusiu albo coś w tym rodzaju.

Wstrzymując oddech, minęła pokój brata. Gdyby Coyle się obudził, mógłby poskarżyć. Czasami był strasznie nie­miły, choć z drugiej strony potrafił też być bardzo zabawny.

Przelotnie zastanowiła się, czy go nie obudzić i nie zapro­ponować, żeby towarzyszył jej w tej przygodzie.

Nie. Było coś podniecającego w samotnym skradaniu się po domu. Nixie cichutko jak myszka przeszła obok sy­pialni rodziców. Miała nadzieję, że przynajmniej tym ra­zem radar mamy nie zadziała.

W absolutnej ciszy schodziła po schodach.

Ale na dole też pilnowała się, żeby nie narobić hałasu. Pozostały jej jeszcze do pokonania pokoje Ingi, gosposi, które znajdowały się na prawo od kuchni. Na prawo od ce­lu. Inga zwykle była w porządku, ale w żadnym razie nie pozwoliłaby pić orange fizzy w środku nocy.

Zasady to zasady.

Tak więc Nixie nie zapaliła świateł i wkradła się do wielkiej kuchni niczym złodziej. To tylko zwiększyło ekscy­tację. Żaden orange fizzy nigdy nie będzie smakował tak rewelacyjnie jak ten, pomyślała dziewczynka.

Otworzyła drzwi lodówki. Nagle przyszło jej do głowy, że mama może liczyć takie rzeczy. Prowadzić rejestr napo­jów gazowanych i przekąsek.

Teraz jednak nie mogła już zawrócić. Jeśli będzie mu­siała zapłacić za tę przyjemność, to trudno, później o tym pomyśli.

Zaciskając dłoń na zdobyczy, poszła na koniec kuchni, skąd mogła obserwować drzwi do pokojów Ingi i schować się za szafką, jeśli zajdzie taka potrzeba.

W ciemności otworzyła butelkę i wzięła do ust pierw­szy łyk zakazanego napoju.

Tak ją to uradowało, że w kącie kuchni przez mamę na­zywanym kącikiem śniadaniowym usiadła na ławie, by smakować napój do ostatniej kropli.

Sadowiła się wygodnie, gdy usłyszała szmer. Szybciut­ko położyła się na ławie. Dostrzegła jakiś ruch i pomyślała: No to po mnie!

Ale cień przemknął wzdłuż blatu ku drzwiom miesz­kanka Ingi, po czym zniknął w środku.

Mężczyzna. Nixie musiała zakryć usta dłonią, by stłu­mić chichot. Inga ma chłopaka! A przecież jest taka stara - musi mieć co najmniej czterdzieści lat. Wyglądało na to, że państwo Dysonowie nie są jedynymi, którzy tej nocy uprawiają seks.

Nie mogąc się powstrzymać, Nixie zostawiła orange fizzy na ławie i zsunęła się na podłogę. Musi zerknąć, po prostu musi. Podkradła się ku otwartym drzwiom, wśli­znęła do niewielkiego saloniku Ingi i ruszyła ku otwar­tej sypialni. Stanęła na czworakach i wsunęła głowę do środka.

Niech no tylko opowie o tym Linnie! Linnie będzie okropnie zazdrościła.

Z dłonią na ustach i oczami błyszczącymi od tłumione­go śmiechu, Nixie wychyliła się, przekrzywiając głowę.

Zobaczyła, jak tamten mężczyzna podcina Indze gardło.

Zobaczyła tryskający strumień krwi i usłyszała okrop­ny, bulgoczący jęk. Cofnęła się gwałtownie, jej oddech z sykiem uderzył w dłoń. Sparaliżowana z przerażenia, usiadła z plecami przyciśniętymi do ściany. Serce dudniło jej w piersi.

Mężczyzna przeszedł tuż obok niej.

Łzy trysnęły Nixie z oczu i spłynęły po palcach. Choć drżała na całym ciele, poczołgała się, używając krzesła jak tarczy, i zdjęła ze stołu kieszonkowe łącze Ingi.

Wybrała numer alarmowy.

- On ją zabił, on ją zabił! Musicie przyjechać! - szep­nęła, ignorując pytania zadawane z drugiej strony. - Na­tychmiast! Przyjeżdżajcie natychmiast! - Na koniec poda­ła adres.

Zostawiła aparat na podłodze i poczołgała się dalej, ku wąskim schodom prowadzącym z saloniku Ingi na piętro.

Nixie chciała być teraz z mamą.

Nie pobiegła, nie ośmieliła się. Nie wstała. Nogi miała dziwne, miękkie, jakby kości całkiem się roztopiły. Z gard­łem zaciśniętym od płaczu przesuwała się na brzuchu przez hol. Ku swemu przerażeniu zobaczyła cień - nie, te­raz były dwa. Jeden wszedł do jej pokoju, drugi do pokoju Coyle'a.

Pojękując cichutko, wlokła się do sypialni rodziców. Usłyszała hałas, coś w rodzaju tąpnięcia, i przycisnęła twarz do dywanu. Żołądek skoczył jej do gardła.

Zobaczyła dwie ciemne postacie mijające drzwi, zoba­czyła tych ludzi. Usłyszała ich, mimo że poruszali się tak, jakby byli tylko cieniami.

Roztrzęsiona Nixie przeczołgała się obok fotela i stoli­ka z kolorową lampą. A potem jej dłoń pośliznęła się na czymś ciepłym i mokrym.

Podciągnęła się i spojrzała na łóżko. Na mamę i tatę. Na krew, która zalewała ich ciała.

ROZDZIAŁ 1

Morderstwo zawsze jest zniewagą i tak było od czasu, gdy pierwsza ludzka ręka rozbiła kamieniem pierwszą ludzką czaszkę. Jednakże krwawe i brutalne pozbawienie życia ca­łej rodziny we własnych łóżkach to szczególna forma zła.

Eve Dallas z wydziału zabójstw policji nowojorskiej za­stanawiała się nad tym, gdy patrzyła na Ingę Snood, lat czterdzieści dwa. Służąca, rozwiedziona. Martwa.

Z rozbryzgów krwi i położenia ofiary odtworzyła praw­dopodobny przebieg zbrodni. Morderca otworzył drzwi, podszedł do łóżka, szarpnięciem uniósł głowę kobiety, przypuszczalnie za średniej długości blond włosy, i prze­ciągnął ostrzem - od prawej do lewej - po gardle, przeci­nając żyłę szyjną.

Relatywnie czysto, z pewnością szybko. Przypuszczalnie cicho. Mało prawdopodobne, by ofiara miała czas pojąć, co się dzieje. Brak obrażeń wskazujących na obronę, żadnych innych urazów, żadnych śladów walki. Tylko krew i trup.

Eve wyprzedziła zarówno swoją partnerkę, jak i tech­ników. Wezwanie przekazano funkcjonariuszom patrolują­cym dzielnicę, ci z kolei wezwali wydział zabójstw. Eve po­wiadomiono tuż przed trzecią nad ranem.

Musiała obejrzeć pozostałe ciała, zbadać miejsca zbrodni. Wychodząc, zwróciła się do policjanta trzymają­cego straż w kuchni.

- Pilnuj, żeby nikt tam nie wchodził.

- Tak jest, pani porucznik.

Z kuchni przeszła do podzielonego na dwie części otwartego pomieszczenia: salon po jednej stronie, jadal­nia po drugiej. Standard wyższej klasy średniej, dom dla jednej rodziny. Solidny system alarmowy, który w niczym nie pomógł ani Swisherom, ani ich służącej.

Ładne meble, dobrane chyba ze smakiem. Wszystkie sprzęty i przedmioty czyste, nie sprawiały wrażenia, że je przesunięto. Brak śladów włamania, choć mnóstwo tu ła­twej do wyniesienia elektroniki.

Na piętrze Eve najpierw poszła do sypialni właścicieli domu. Keelie i Grant Swisherowie, lat trzydzieści osiem i czterdzieści. Podobnie jak w przypadku służącej wygląd zwłok nie świadczył o walce. Tylko dwoje ludzi, którzy spali we własnym łóżku, a teraz byli martwi.

Eve dostrzegła kosztowny męski zegarek elektroniczny na jednym stoliku nocnym i złote kolczyki na drugim.

Nie, to nie było włamanie.

Opuściła sypialnię w chwili, kiedy jej partnerka, de­tektyw Delia Peabody, wchodziła po schodach. Troszkę ku­lała.

Tak szybko pozwolili jej wrócić do pracy?, pomyślała ze zdziwieniem Eve. Delia zaledwie trzy tygodnie temu zosta­ła ciężko pobita w zasadzce przed blokiem, w którym mieszkała. Eve wciąż miała przed oczyma wierną Peabody na szpitalnym łóżku, posiniaczoną, z połamanymi nogami, nieprzytomną.

Lepiej odpędzić ten obraz i poczucie winy. Lepiej pa­miętać, że sama też nienawidzi szpitali, a czasami praca jest lepsza od wymuszonego odpoczynku.

- Pięć trupów? Napad na dom? - Lekko zadyszana Pea­body gestem wskazała parter. - Mundurowy przy drzwiach podał mi najważniejsze informacje.

- Na to wygląda, choć jeszcze nic nie wiemy na pewno.

Na dole służąca, w sypialni przy kuchni. Spała w łóżku, podcięli jej gardło. Właściciele są tutaj. Ten sam wzór. Dwoje dzieci, chłopiec i dziewczynka, w pozostałych poko­jach na tym poziomie.

- Dzieci? Chryste!

- Z raportu pierwszego policjanta na miejscu zbrodni wynika, że to chłopiec. - Eve ruszyła ku następnym drzwiom i zapaliła światła. - Coyle Swisher, dwanaście lat.

Na ścianach wisiały plakaty, głównie drużyn baseballo­wych. Krew chłopca trysnęła na tors aktualnego lewego pomocnika Jankesów.

Mimo że na podłodze, biurku i komodzie panował typo­wy dla nastolatka bałagan, Eve nie dostrzegła śladów świadczących, by Coyle w przeciwieństwie do rodziców wiedział, co się dzieje.

Peabody zacisnęła wargi i odchrząknęła.

- Szybko i sprawnie - powiedziała bez emocji.

- Brak śladów włamania. Alarm nie został zniszczony. Albo Swisherowie zapomnieli go włączyć (a na to bym nie stawiała), albo ktoś znał kody, albo dysponował urządze­niem zakłócającym. Dziewczynka powinna być tutaj.

- Okay. - Peabody wyprostowała ramiona. - O wiele trudniej, kiedy chodzi o dzieci.

- I tak ma być. - Eve przeszła do sąsiedniego pokoju i zapaliła światło, by przyjrzeć się miękkiej różowo - białej pościeli, na której leżała dziewczynka z blond włosami sklejonymi krwią. - Dziewięcioletnia Nixie Swisher, tak wynika z raportu.

- Właściwie jeszcze małe dziecko.

- Taa. - Przekrzywiając głowę, Eve powiodła wzrokiem po pokoju. - Co widzisz, Peabody?

- Biedne dziecko, które nie będzie miało szansy dorosnąć.

- Tu są dwie pary butów.

- Dziewczynki, zwłaszcza z bogatszych rodzin, mają mnóstwo butów.

- Dwa plecaki, w których dzieci noszą rzeczy. Nałożyłaś żel na dłonie?

- Nie, ja...

- A ja tak. - Eve podeszła do łóżka i podniosła buty. - Różne rozmiary. Idź po mundurowego, który przyjechał pierwszy.

Peabody pośpiesznie wybiegła z pokoju, Eve natomiast odwróciła się w stronę łóżka, ku dziewczynce. Odstawiła buty i wyjęła z torby czytnik.

Tak, z dziećmi jest trudniej. Trudno dotykać małej, martwej rączki i spoglądać na młodziutką istotę, którą ograbiono z wielu lat, ze wszystkich radości i smutków.

Przycisnęła palce dziewczynki do identyfikatora i cze­kała na wynik.

- Funkcjonariusz Grimes, pani porucznik - odezwała się z progu Peabody. - Pierwszy na miejscu zbrodni.

- Kto wezwał pomoc? - zapytała Eve, nie odwracając się.

- Niezidentyfikowana kobieta.

- I gdzie ona jest?

- Ja... pani porucznik, ja założyłem, że to jedna z ofiar.

Dopiero teraz Eve się odwróciła i Grimes zobaczył wy­soką, szczupłą kobietę w męskich spodniach i zniszczonej skórzanej kurtce. Zimne brązowe oczy, obojętne oczy gli­niarza w twarzy o ostrych rysach. Włosy też miała brązo­we, krótkie i sterczące.

Cieszyła się reputacją surowej policjantki, a kiedy wbiła w niego lodowaty wzrok, wiedział, że sobie na to zasłużyła.

- Tak więc nasza kobieta dzwoni na numer alarmowy, po czym wskakuje do łóżka, żeby zabójcy mogli jej pode­rżnąć gardło?

- Ach... - Był policjantem z patrolu, krawężnikiem z dwuletnim doświadczeniem. Nie aspirował do wydziału zabójstw. - Ta mała mogła zadzwonić, pani porucznik, a po­tem próbowała ukryć się w łóżku.

- Od jak dawna nosisz odznakę, Grimes?

- Dwa lata miną w styczniu, pani porucznik.

- Znam cywilów, którzy mają lepsze wyczucie miejsca zbrodni niż ty. Piąta ofiara, zidentyfikowana jako Linnie Dyson, lat dziewięć, nie mieszka pod tym adresem, do ja­snej cholery! To nie jest Nixie Swisher. Peabody, zacznij przeszukiwać dom. Szukamy drugiej dziewięcioletniej dziewczynki, żywej albo martwej. Grimes, idioto, ogłoś Alarm Pomarańczowy. Ona może być powodem tej masa­kry. Niewykluczone porwanie. Ruszaj się!

Peabody wyjęła puszkę Seal - It z torby i pośpiesznie po­kryła sprayem swoje dłonie i buty.

- Może się gdzieś schowała. Jeśli to ona dzwoniła, Dal­las, może się tu ukrywać. Boi się wyjść albo jest w szoku. Istnieje prawdopodobieństwo, że żyje.

- Zacznij od parteru. - Eve stanęła na (Czworakach, że­by zajrzeć pod łóżko. - Dowiedz się, z którego łącza dzwo­niono na dziewięć - jeden - jeden.

- Tak jest.

Eve zajrzała do szafy, sprawdziła każdy zakamarek po­koju, w którym mogło się ukryć dziecko. Już miała wrócić do sypialni chłopca, ale przystanęła.

Jesteś małą dziewczynką, wszystko wskazuje na to, że masz kochającą miłą rodzinę. Gdzie idziesz, jak dzieje się coś złego?

Gdzieś, pomyślała Eve, gdzie sama nigdy bym nie po­szła. Bo w jej wypadku, kiedy działo się coś złego, przyczy­ną była rodzina.

Tak więc minęła pozostałe pokoje i weszła do głównej sypialni.

- Nixie - powiedziała łagodnie, uważnie się rozgląda­jąc. - Jestem porucznik Dallas z policji. Przyszłam, żeby ci pomóc. To ty wezwałaś pomoc, Nixie?

Porwanie, pomyślała znowu. Ale po co wyrzynać całą rodzinę, żeby porwać małą dziewczynkę? Łatwiej zrobić to na ulicy, a nawet włamać się do domu, uśpić dziecko i wy­nieść. Bardziej prawdopodobne jest to, że sprawcy przyła­pali ją na próbie ukrycia się i teraz leży gdzieś martwa jak pozostali.

Eve zapaliła wszystkie światła. Po drugiej stronie łóż­ka zobaczyła krwawe odciski małych dłoni - ślady prowa­dziły do łazienki.

To nie musi być krew dziecka, raczej rodziców, choć by­ło jej tu naprawdę dużo. Eve pomyślała, że dziewczynka czołgała się we krwi.

Wielka i seksowna wanna, dwie umywalki w długim blacie barwy brzoskwini, niewielka kabina z toaletą.

Ładne pastelowe kafelki pokryte krwawymi smugami.

- Cholera - mruknęła Eve, podążając za śladem w stro­nę kabiny prysznicowej z grubego zielonego szkła....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin