Greg Bear Martwy kurs Niewielu jest autostopowicz�w na drodze do Piek�a. Tego frajera zauwa�y�em ju� ze cztery mile wcze�niej. Sta� tam, gdzie droga jest prosta i r�wna i przecina co�, co mo�na by�oby wzi�� za pustyni�, gdyby nie te wszystkie wymar�e miasteczka, motele i domki. Jecha�em ju� co� ze sze�� godzin, a ci tam za mn�, w bydl�cej przyczepie, przycichli przez ostatnie trzy - zrezygnowali chyba - wi�c nerwy mi si� nieco uspokoi�y i postanowi�em zobaczy�, o co temu frajerowi chodzi. Mo�e to jeden z pracownik�w? Dopiero by�oby ciekawie. Prawd� m�wi�c, jak tylko ten szloch tam z ty�u troch� przycich�, zacz��em si� nudzi�. Sta� na prawym poboczu i wyci�ga� r�k�. Delikatnie zredukowa�em biegi, pneumatyczne hamulce zasycza�y i pisn�y pod naciskiem stopy ci�ar�wka zwolni�a, a wielki diesel wyda� g��bokie, jakby p�yn�ce z trzewi dinozaura bekni�cie i dr��c zmniejszy� obroty. Gdy to wszystko ju� si� sko�czy�o, przechyli�em si� przez prawe siedzenie i otworzy�em drzwi szoferki. - Dok�d? Roze�mia� si�, potrz�sn�� g�ow� i splun�� na mi�kkie pobocze. - Nie wiem - odpowiedzia�. - Pewnie do Piek�a. By� chudy i opalony, mia� czarne w�osy, d�ugie i przet�uszczone. Nosi� d�insy, kamizelk� i brudny, pe�en dziur s�omkowy kapelusz, z kt�rego g��wki stercza�y ca�kiem nowe pi�ra - ba�ancie, o ile mog�em zgadn��. Z kamizelki zwisa� �a�cuszek, nikn�cy w kieszonce na zegarek. Nosi� stare buty z podwini�tymi noskami i podeszwami nieco cie�szymi ni� moje zapasowe gumy. Wygl�da� kubek w kubek jak ja, kiedy z�amany i szukaj�cy pracy wynosi�em si� autostopem z Fresno. - A mo�e ci� tam podrzuci�? - No jasne! Wlaz� do �rodka i trzasn�� drzwiami. Wyj�� z kieszeni chusteczk�, obtar� ni� czo�o, wysmarka� d�ugi nos i popatrzy� na mnie przekrwionymi z bezsenno�ci oczami. - Co wozisz? - zapyta�. - Dusze. Ca�y cholerny �adunek dusz. - Jakie? By� m�ody, mia� chyba nie wi�cej ni� dwadzie�cia pi�� lat. Bardzo chcia�, �eby to pytanie zabrzmia�o nonszalancko, ale w tonie, jakim je zada� dos�ysza�em niepok�j. - Normalne. Ludzkie. Tym razem paru Hare Kriszn�w. Ju� si� im bli�ej nie przygl�dam. Ruszy�em, pr�buj�c jako� rozp�dzi� w�z i zastanawiaj�c si�, czy z silnikiem jest rzeczywi�cie a� tak kiepsko, jak na to wygl�da. Kiedy ju� nabrali�my pr�dko�ci - osiemdziesi�t, osiemdziesi�t pi�� mil, na tej szosie nie ma kork�w - zapyta� znowu: - Dawno je wozisz? - Dwa lata. - Dobrze p�ac�? - Jako� sobie radz�. - A dodatki? - Jeste�my zwi�zkiem jak ka�dy inny. - S�ysza�em o tym - powiedzia� - w tej dziurze, dwie mile temu. - To tam s� ludzie? - zdziwi�em si�. Nie s�dzi�em, �e ktokolwiek �yje przy tej drodze. - Aha. Prawdziwa prowincja. M�wi�, �e jak odchodz� szefowie, to si� ich wozi w limuzynach. - Chyba wszystko jedno, jak tam dojedziesz. Podr� kr�tka, pobyt d�ugi. - Ca�a frajda w tym, za co si� tam dostajesz, co? - pr�bowa� si� u�miechn��. Odpowiedzia�em skrzywieniem. - A ty co tu robisz? - spyta�em par� minut p�niej. - Nie jeste� martwy, co? Nigdy nie s�ysza�em o umar�ych puszczonych wolno czy nawet wygl�daj�cych tak �ywotnie jak on, ale nie potrafi�em wyobrazi� sobie, �e na tej drodze znajduje si� kto� inny opr�cz umarlak�w i szofer�w. - Nie - odpowiedzia�. Przycich� na chwil�, po czym doda� powoli, jakby to go troch� zawstydzi�o: - Jestem tu, �eby znale�� moj� kobiet�. - Taa...? - Nie bardzo mnie to zaskoczy�o, ale zawsze co� nowego. - Nie ma powrotu, wiesz? - Na imi� ma Sherill. Pisze si� jak sheriff, ale z dwoma "1" na ko�cu. - Masz papierosa? - Nie pali�em, ale m�g� mi si� przyda� p�niej. Da� mi ostatnie trzy w sztywnej paczce i nic nie powiedzia�. - Nie s�ysza�em o niej. Ale nie rozmawiam z ka�dym, kogo wioz�. I jest wiele woz�w, wielu kierowc�w. - Wiem. S�ysza�em te� o dodatkach. Spojrza� na mnie z jakim� dziwnym, smutnym wyrazem oczu i to mnie zez�o�ci�o. Zaci��em usta i patrzy�em wprost przed siebie. - No, s�ysza�o si� takie r�ne historie. O tym - jak u�ywaj� starych poci�g�w w Chinach i Indiach, a w Rosji to s� tramwaje. W Meksyku stare autobusy wzd�u� dr�g, zawsze noc�... - S�uchaj, ja tam nie korzystam ze wszystkiego. Wiem, �e niekt�rzy tak, ale nie ja... - Oczywi�cie, kapuje - powiedzia� kiwaj�c g�ow�, tym cholernym przesadnym skinieniem m�odych, z poruszeniem szyi i ca�ych plec�w, wszystko w porz�dku, tylko si� nie denerwuj. - Jak masz zamiar j� znale��? - Nie mam poj�cia. Jecha� drog�, mo�e pyta� kierowc�w. - A jak tu trafi�e�? Przez chwil� nie odpowiada�. - Kiedy ju� umr�, to pewnie trafi� w�a�nie tu. Takim jak ja nietrudno znale�� si� tu wcze�niej. No, i... tata by� kierowc�. Opowiedzia� mi o trasie. Przy okazji, na imi� mam Billy. - John. - Mi�o ci� pozna�. Potem przez chwil� nie rozmawiali�my. Wygl�da� przez okno, a ja patrzy�em na pustyni� i na dalekie, przemykaj�ce za szyb� domy. G�ry zbli�a�y si� szybko, przestrze� wydawa�a si� zacie�nia� wok� drogi, zw�aszcza po przejechaniu pustyni. Przyspieszy�em na podje�dzie. Ci z ty�u zn�w zaczynali ha�asowa�. - Co robisz po pracy? - odezwa� si� Billy. - Wracam do domu i �pi�. - I nikt nie wie, �e tu je�dzisz? - Tylko zwi�zek. - Tak by�o i z tat�, prawie do samego ko�ca. S�uchaj, nie chc� ci� z�o�ci� ani nic: Ja po prostu s�ysza�em o dodatkach. My�la�em... - prze�kn��, grdyka mu zadr�a�a - my�la�em, �e b�dziesz m�g� pom�c. Nie mam poj�cia, jak znale�� Sherill. Mo�e tam, w Bazie... - Nikt przy zdrowych zmys�ach nie wlezie do zagrody z wyboru. I b�dziesz musia� szuka� w�r�d wszystkich, kt�rzy zmarli przez ostatnie cztery miesi�ce. Nie�le s� tam st�oczeni... Bill przyj�� to jak cios w twarz i zrobi�o mi si� przykro, �e mu tak powiedzia�em. - Odesz�a tylko tydzie� temu. To nie jest miejsce dla niej. Nie mog�em powstrzyma� u�miechu. - No, nie... to znaczy, to jest miejsce dla mnie, nie dla niej. By�a w tej kraksie, par� miesi�cy temu, samoch�d ca�kiem rozbity i j� paskudnie pokiereszowa�o. Najpierw sprzedawa�em jej prochy, a p�niej si� zakocha�em: Nim wyl�dowa�a w szpitalu by�a ju�, wiesz, zale�na chyba od czterech r�nych rzeczy. R�ce zesztywnia�y mi na kierownicy. - Chodzi�em tam i pr�bowa�em jej wyt�umaczy�, �e nic nie powinna bra�, �e to nic nie pomaga i �e �adnych wi�cej proch�w, ale mnie b�aga�a. To co mia�em zrobi�? Przecie� j� kocha�em! Nie patrzy� ju� na drog� tylko w d�, na swe znoszone buty. - Ona mnie b�aga�a; cz�owieku! No, wiec co� jej tam da�em. I kiedy nie patrzyli, wzi�a wszystko na raz. Zwyczajnie, wszystko. Zrobili jej p�ukanie, ale w �rodku ju� nic nie dzia�a�o. Us�ysza�em o tym dopiero dwa dni temu i a� mnie porazi�o. Tylko ja j� kocha�em i nawet mi nic nie powiedzieli! Musia�em dopiero p�j�� do jej pokoju i zobaczy� puste ��ko. Jezu! Stercza�em ko�o zwi�zku taty kto� co� komu� powiedzia� i znalaz�em j� na li�cie. Dolna Droga. - Ja tam z tych dodatk�w nie korzystam - powiedzia�em po prostu po to, �eby by�o jasne, �e nic nie mog� mu pom�c. - Ci z ty�u maj� wystarczaj�co wiele zmartwie� beze mnie. S�dz�, �e zwi�zek posun�� si� w tym troch� za daleko. - Za�o�� si�, �e my�l�, �e mo�esz poczu� si� samotny, potrzebowa� jakiego� towarzystwa - powiedzia� Billy cicho, patrz�c mi w oczy. - Ja nie skrzywdz� tych ludzi z przyczepy. Mo�e dam im szanse, �eby... no wiesz... �eby sobie to wszystko jeszcze raz przemy�leli. Mo�e dam im par� godzin ulgi, odpoczynku od Piek... - S�uchaj, par� godzin nic nie znaczy w por�wnaniu z wieczno�ci�. Nie jestem taki pewien, czy z czasem do nich nie do��cz�, � je�li tak, to chc�, �eby wszystko posz�o g�adko, �eby mnie nikt nie wyci�ga� z przyczepy i nie pcha� tam z powrotem. - Racja, rozumiem ci�, rozumiem, jak to jest. Ale ona mo�e jecha� w�a�nie teraz i wszystko, co powiniene� zrobi� to tylko... - Wystarczy, �e musz� prowadzi� ten w�z - chcia�em po prostu zmieni� temat. - No. Jak to si� sta�o? - Kilka wypadk�w, sk�adka ubezpieczeniowa posz�a w g�r�; nie da�em rady z op�atami i sk�adk� i w ko�cu zabrali mi ci�ar�wk�. - Mog�e� je�dzi� bez ubezpieczenia. - To nie ja. No i zacz�o si� gadanie. �adna firma nie chcia�a mnie wynaj��. Poszed�em do zwi�zku, chcia�em zobaczy�, czy nie mog� mi pom�c. Powiedzieli, �e jestem sko�czony, albo dam sobie spok�j z szoferk�, albo - wzruszy�em ramionami - to. Nie mog�em rzuci� szoferki. Ci�ko teraz dosta� prace. Du�o bezrobotnych. Nie mog�em wyobrazi� sobie siebie na taryfie, w wielkim mie�cie. - Nie, cz�owieku - powiedzia� Billy, zn�w kiwaj�c si� ca�y w potwierdzaj�cym ge�cie i �miej�c si� wsp�czuj�co. - Dali mi zaliczk�. Starczy�o na wp�acenie pierwszej raty na wykup wozu. W silniku co� zazgrzyta�o, ale ci�ar�wka trzyma�a si� kupy. Za g�rami, za bardzo malownicz�, jakby wyj�t� ze starego sztychu prze��cz�, w bardzo kamienistej dolinie le�a�o Miasto. - My�l�, �e lepiej b�dzie jak tu wysi�d�. Zaczepi� si� w jakim� innym wozie, popytam kierowc�w - powiedzia� Billy. - Ja tam poczu�bym si� lepiej, gdyby� si� st�d ze mn� wyni�s�. Chcesz rady? - Kiepski zwyczaj. - Wracaj do domu. - Nie. Nie bez Sherill. Spr�buj� co� za�atwi�. Ja zostan�, ona pojedzie G�rn� Drog�. Takie s� tam regu�y gry, nie? Na szczycie prze��czy zjecha�em na bok i wysadzi�em go. Pomacha� do mnie, ja pomacha�em do niego i ka�dy ruszy� swoj� drog�. Miasto wygl�da�o na jak�� bardzo star� stolic� pe�n� wielkich bia�ych katedr. Nie tak, jak powinno. Na obwodzie wysoka �ciana, ci�gn�ca si� jak okiem si�gn��. Nie wida� horyzontu, tylko zanikaj�c� perspektyw�, �cian�, kt�ra wydaje si� niesko�czona, jak przewr�cona na bok autostrada. Gdy skierowa�em ci�ar�wk� w d�, po zboczu, ha�asy w przyczepach zn�w si� nasili�y. Czuli, jak s�dz�, co si� zbli�a, jak �winie spotykaj�ce cz�owieka z no�em. Podjecha�em do punktu roz�adunkowego i podstawi�em pierwsz� przyczep� pod ogrodzenie. Pracownicy otworzyli bram� i u�...
ptomaszew1966