Flanagan John - Zwiadowcy 5 - Czarnoksiężnik z północy.pdf

(1041 KB) Pobierz
1093007853.001.png
John Flanagan
Zwiadowcy 05 - Czarnoksieznik
z polnocy
JWlUEN. pICTA I (EeLTIA
ROK 643 WSPÓLNEJ ERY
Rozdział 1
Wiedział, że na północy wczesne zimowe wichury gnają przed sobą deszcz i pchają
morskie fale, by rozbijały się o brzeg, śląc wysoko w powietrze białe kłęby wodnej mgiełki.
Tutaj, w południowo-wschodnim zakątku królestwa, jedynymi oznakami nadciągającej
zimy były łagodne obłoczki pary, unoszące się nad nozdrzami jego dwóch wierzchowców. Niebo
było kryształowo niebieskie, prawie idealnie bezchmurne, a słońce ogrzewało ramiona. Pewnie
mógłby przysnąć w siodle, pozostawiając Wyrwijowi swobodny wybór drogi, ale lata spędzone
na ćwiczeniach oraz zaprawianiu ciała i umysłu w surowej, bezwzględnej dyscyplinie nigdy nie
pozwoliłyby mu tak sobie pobłażać.
Will uważnie przeszukiwał wzrokiem otoczenie; najpierw od lewej do prawej, później od
prawej do lewej, tuż obok i daleko na horyzoncie. Niewtajemniczony obserwator nigdy by nie
1093007853.002.png
zauważył tego bezustannego ruchu oczu, bo głowa Willa pozostawała cały czas nieruchoma. To
także brało się z ćwiczeń: widzieć, nie będąc widzianym, i dostrzegać, nie zostając
dostrzeżonym. Will zdawał sobie sprawę, że ten akurat rejon królestwa jest stosunkowo
bezpieczny. Właśnie dlatego otrzymał przydział do lenna Seacliff. Żaden świeżo upieczony,
dopiero co mianowany zwiadowca nie zostałby skierowany do któregoś z punktów zapalnych
królestwa. Will uśmiechnął się pod nosem, rozważając w myślach plusy i minusy obecnej
sytuacji. Perspektywa objęcia pierwszego samodzielnego posterunku onieśmielała, nawet bez
zamartwiania się o możliwe najazdy czy rebelie. Będzie zadowolony, jeżeli upora się ze
wszystkim tu, w tej spokojnej prowincji.
Uśmiech zgasł na wargach Willa, gdy jego bystry wzrok wyłowił, niezbyt daleko z przodu,
coś, co skrywały wysokie trawy pobocza drogi.
Postawa zwiadowcy niczym nie zdradzała, że cokolwiek zauważył. Ani nie zesztywniał w
siodle, ani nie uniósł się w strzemionach, żeby przyjrzeć się dokładniej, choć tak właśnie
postąpiłaby większość ludzi. Wręcz przeciwnie, zdawało się, że jeszcze bardziej niedbale
przygarbił się w siodle – na pozór zupełnie obojętny. Lecz jego oczy, skryte w głębokim cieniu
pod kapturem peleryny, wyostrzyły uwagę. Coś się poruszyło, był tego pewien. W wysokiej
trawie dostrzegł strzępki czerni oraz bieli – kolorów zupełnie nie na miejscu wśród
szarzejących zieleni lata i rudych brązów nadchodzącej jesieni.
Nie tylko on wyczuł, że coś jest nie tak. Wyrwij zastrzygł uszami, zarzucił łbem,
potrząsnął grzywą, wydal stłumione rżenie. Will nie tylko je usłyszał, ale i poczuł w
baryłkowatej piersi konia.
–Widzę – mruknął cichutko, dając znać, że sygnał został zauważony.
Uspokojony głosem Willa, Wyrwij uciszył się, chociaż uszy wciąż miał nastawione i czujne.
Juczny podjezdek, z ulgą człapiący za nimi, nie wykazał żadnego zainteresowania zmianami w
okolicy. Ot, zwyczajna chabeta, a nie wytrenowany wierzchowiec zwiadowcy. Nie taki jak
Wyrwij.
Wysoka trawa znów się zakołysała. Will dostrzegł zaledwie nieznaczne poruszenie, lecz
nie było przecież wiatru, który mógłby je spowodować; inaczej z końskich nozdrzy nie
buchałyby swobodnie obłoczki pary. Will lekko poruszył barkami, upewniając się, że trzyma
kołczan w pogotowiu. Potężny długi łuk leżał mu na kolanach, z cięciwą naciągniętą na
łęczysko. Zwiadowcy nie podróżowali z łukami przewieszonymi przez ramię. Nosili je gotowe
do błyskawicznego użycia. Zawsze.
Serce biło mu nieco szybciej, niż normalnie. Podejrzany obiekt znajdował się teraz ledwie
trzydzieści metrów z przodu. Przypomniał sobie lekcje Halta: „Nie skupiaj się na
oczywistościach. Ktoś może chcieć, żebyś zobaczył to, co on chce żebyś zobaczył, a wtedy
przeoczysz coś innego".
Will zdał sobie sprawę, że całą uwagę skoncentrował na wysokiej trawie pobocza drogi.
Jego spojrzenie znów prędko zlustrowało lewą i prawą stronę, sięgając linii drzew, rosnących o
mniej więcej czterdzieści metrów od drogi, po każdej stronie. Być może jacyś ludzie kryli się w
cieniu, gotowi zaatakować, kiedy jego uwagę rozproszyło owo coś, co zaległo w trawie na
skraju traktu. Rabusie, banici, najemnicy, kto to może wiedzieć?
Nie wypatrzył niczego w oddali, a kiedy odwrócił się, żeby poprawić jakby od niechcenia
wodze jucznego podjezdka, nie dostrzegł niczego również i za sobą. Jeszcze bardziej uspokajał
fakt, że Wyrwij nie wysyłał żadnych dodatkowych sygnałów. Gdyby jacyś ludzie chowali się
wśród drzew, konik by go ostrzegł.
Will trącił Wyrwija kolanem. Konik zatrzymał się w jednej chwili, juczna chabeta wlokła
się jeszcze kilka kroków, nim wzięła przykład z towarzysza. Prawa ręka Willa pewnym ruchem
sięgnęła do kołczana, wybrała strzałę i osadziła ją na cięciwie w niecałą sekundę. Zwiadowca
ściągnął ramiona, zrzucając kaptur. Wiedział, że długi łuk, mały kosmaty konik i
charakterystyczna szaro-zielona cętkowana peleryna pozwolą każdemu obserwatorowi
zidentyfikować go jako zwiadowcę.
–Kto się kryje? – zawołał, lekko podnosząc łuk; strzała już czekała, osadzona i gotowa.
Lecz nie spieszył się z naciąganiem cięciwy. Jeżeli ktokolwiek kulił się w trawie,
musiał wiedzieć, że zwiadowca potrafi naciągnąć, wystrzelić i trafić w cel, zanim on
zdołałby uczynić dwa kroki.
Żadnej odpowiedzi. Wyrwij stał spokojnie, nauczony, by tkwić nieruchomo, jak skała, na
wypadek gdyby jego pan musiał strzelać.
–Pokaż się! – krzyknął Will. – Ty tam, w czerni i bieli. Wyłaź.
Przez głowę przemknęła mu zabłąkana myśl, że zaledwie parę chwil temu,
rozmarzony, postrzegał to miejsce jako spokojny zakątek na uboczu. Nie spodziewał się
zasadzki ze strony nieznanego wroga.
–Daję ci ostatnią szansę! – zawołał. – Pokaż się albo poślę strzałę!
I wtedy coś usłyszał. Cichy jękliwy dźwięk: bolesne skomlenie cierpiącego psa.
Wyrwij też usłyszał owo skomlenie. Uszy mu zafalowały, zarżał niepewnie.
„Pies?", pomyślał Will. Być może zdziczały, przyczajony do ataku? Odrzucił tę myśl
niemal w tej samej chwili, w której przyszła mu do głowy. Dziki pies nie wydawałby żadnych
odgłosów, żeby go ostrzec. Poza tym dźwięk, który usłyszał, oznaczał skomlenie z bólu, a nie
warknięcie czy ostrzegawczy gniewny pomruk. Will podjął decyzję.
Płynnym ruchem wyciągnął lewą stopę ze strzemienia, przerzucił prawą nogę nad łękiem
siodła i lekko zeskoczył na ziemię. Zsiadając w ten sposób z konia, pozostawał przez cały czas
zwrócony twarzą w stronę potencjalnego zagrożenia. Ręce zachowywał wolne, gotów w każdej
chwili oddać strzał. Gdyby zaszła potrzeba, zdołałby wypuścić pierwszy pocisk w tym samym
momencie, w którym jego stopa dotykałaby ziemi.
Wyrwij parsknął raz jeszcze. W chwilach niepewności, takich jak ta, konik wolałby, aby
jego pan bezpiecznie siedział w siodle. W razie potrzeby Wyrwij reagował natychmiast. Chyży
wierzchowiec mógł błyskawicznie unieść jeźdźca z dala od niebezpieczeństwa.
–Wszystko w porządku – Will uspokajająco szepnął do ucha konika. Cicho ruszył
naprzód, trzymając łuk w pogotowiu.
Dziesięć metrów. Osiem. Pięć… Już wyraźnie dostrzegał czarno-białe plamy wśród suchej
trawy. Zauważył coś jeszcze: matowobrunatne plamy skrzepłej krwi oraz intensywną czerwień
świeżej rany. Znowu rozległo się skomlenie. Will ostatecznie zrozumiał, co go zatrzymało.
Odwrócił się, ręką dał znak Wyrwijowi: zagrożenia brak. Konik podbiegł do swego pana
kłusem. Odłożywszy łuk na bok, Will uklęknął obok spoczywającego w trawie rannego psa.
–Co się stało, mały? – odezwał się łagodnie. Słysząc głos, pies obrócił łeb, a potem
znów zaskomlał. Will dotknął zwierzę delikatnie, przypatrując się długiej, krwawiącej
ranie w
Zgłoś jeśli naruszono regulamin